[…]They love you when you’re on all the covers
When you’re not then they love another[…] (Marilyn Manson, The Dope Show)
;-)
[…]They love you when you’re on all the covers
When you’re not then they love another[…] (Marilyn Manson, The Dope Show)
;-)
Świetny wywiad z Władysławem Kozakiewiczem. Ależ to były czasy… . A są tacy, którzy tęsknią za PRLem.
– tak z wdziękiem któraś stacja telewizyjna w Stanach określiła to, w czym zanurzeni są mieszkańcy Pekinu, a co nosi niesłuszną nazwę powietrza. Czytam też artykuł Biegasz, wdychasz, żyjesz? i myślę sobie, że nic się tam chyba nie zmienia, mimo, że podobno akcje oczyszczania są w toku. Kiedy byłam w Pekinie w listopadzie zeszłego roku, najbardziej przerażającą rzeczą, i tą właśnie, która mnie najszybciej uderzyła, był właśnie smog. Przez pierwsze dni trudno mi było oddychać. Wszystko było szare. Kiedy budziłam się przed wschodem słońca i wyglądałam przez okno, miałam wrażenie, że spadł śnieg – wszystko było pokryte brudnobiałym pyłem. I ponieważ już oczywiście mówiono o Olimpiadzie, wszędzie wisiały zegary odmierzające do niej czas, pytaniem, które się nam wszystkim nasuwało, było: jak sportowcy będą tam oddychać? Jak dadzą radę biegać, ćwiczyć, wysilać się? Minęły miesiące, a ja nadal sobie tego nie wyobrażam.
Tak wówczas wyglądał Pekin. To nie były jakieś deszczowe, zamglone dni. To właśnie smog:
Piękny nowy stadion Bird’s nest – szkoda, że go nie widać:
Kilka zdjęć z Placu Tiananmen:
oraz z Zakazanego Miasta:
Przyczepił się do mnie kawałek Mötley Crüe Saints of Los Angeles i chodzi za mną i nie chce się za nic odczepić. Słuchając
We are we are the saints we signed our life away
Doesn’t matter what you think, we’re gonna do it anyway
We are we are the saints one day you will confess
And pray to the saints of Los Angeles,
przy okazji obserwuję sobie tak zwane powroty – gwiazdy rock’n’rolla (albo heavy metalu, glam metalu, hair metalu, czy jak tam komu wygodnie), nieco zapomniane, nieco niektóre dojrzałe albo i przejrzałe, w zupełnie niezdrożnej chęci zarobienia więcej pieniędzy, znowu nagrywają i koncertują. Licząc na starych fanów (tych, co to jednak nie zapomnieli, ale w sercu zachowali), a może i na ich dzieci…? W każdym razie, niektóre te powroty są całkiem niezłe, a niektóre, no cóż… Beznadziejny zupełnie jest nowy Whitesnake, Lay Down Your Love to tragedia. Czy Coverdale musi śpiewać jak Plant? Coverdale-Page mu się trwale rzuciło na umysł? Słabiutki jest też nowy Def Leppard, bardzo defleppardowy wprawdzie, więc może wierni fani sie zachwycą, ale sensu w nim nie ma za grosz. O nowych dokonaniach Breta Michaelsa już, mało entuzjastycznie, pisałam.
Są też pozytywy. Pod koniec zeszłego roku wyszła nowa płyta Sebastiana Bacha, oglądałam niedawno i słuchałam kawałka (Love Is) A Bitchslap i naprawdę jest się czym zachwycić. Sebastian jest w doskonałej formie, śpiewa genialnie, jak zwykle, wygląda…, powiedzmy, że kiedyś wyglądał o niebo lepiej, ale latka lecą, dzieci go przerosły o głowę ;-) , więc nie wymagajmy za wiele. I tak to, co teraz robi jest znacznie lepsze od absolutnie żałosnego Damnocracy… o matko, to było doprawdy żenujące.
A przede wszystkim Mötley Crüe. Ta kapela mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła, gdyż, mimo że zawsze mi się jej dobrze słuchało, nie byłam pod szczególnie wielkim wrażeniem, przynajmniej muzycznym, bo do do innych wrażeń … ;-) . Saints of Los Angeles jest jednak zaskakująco dobrym i dojrzałym kawałkiem. Zespół ten sam, skład ten sam niemal od zawsze (co Vince to Vince, nieprawdaż? Corabi to dopiero była porażka), a jakoś to wszystko jest bogatsze, głębsze… Oprócz muzyki podziwiam także upór Micka Marsa i jego chęć powrotu na scenę. Świetny, i mam wrażenie, że trochę niedoceniany, muzyk (warto posłuchać nie tylko Saints… ale i starszych utworów, tam gra tylko ten jeden gitarzysta), od lat cierpi na zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa, schorzenie postępujące, bardzo bolesne i kończące się całkowitym zesztywnieniem kregosłupa. Kiedy zespół zdecydował się na powrót parę już lat temu, można było zobaczyć Micka w szpitalu. Był dokładną egzemplifikacją powiedzenia, że ktoś wygląda jak śmierć na chorągwi. Aż się serce krajało. Ale postanowił grać i gra. Wspaniale i błyskotliwie, jak to Mick :-) . Tyle, że na video do Saints… jest zadecydowanie najmniej pokazywanym muzykiem, w dodatku bardzo chowającym swoją twarz.
Niezależnie jednak od mojej sympatii do któregokolwiek z członków zespołu, wydaje mi się, że warto skupić się na muzycznych aspektach, zainteresować się i posłuchać całej nowej płyty Mötley Crüe. Może to być bardzo przyjemna niespodzianka.
A tak w ogóle, to najbardziej przede wszystkim powinien być tu Ozzy. W przypadku Ozzy’ego jednak słowa mnie zawodzą. Po prostu – na kolana!
Ciekawy tekst Tomasza Lisa, chociaż, moim zdaniem, to trochę bez sensu wstydzić się za kogoś. Można polityków nie lubić, uważać ich zachowanie za żenujące, ale żeby dorosła osoba wstydziła się za drugą dorosłą osobę? Przecież przez to, co robią czy mówią, politycy wystawiają świadectwo nie mnie, tylko samym sobie.
Lekkomyślnie lekceważąc fakt, że jest to weekend zaraz po premierze oraz że ma to być jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów tego lata, poszliśmy w niedzielę obejrzeć nowego Batmana – The Dark Knight. Nie było jednak tak źle, przytomnie wybraliśmy wczesny seans, w kinie było więc niewiele osób i oglądało nam się komfortowo (koleżanka, która poszła w weekend na seans wieczorny twierdziła, że rzeczywiście były dzikie tłumy). W związku z powyższym ostrzegam ewentualnych nielicznych czytających, że notka może zawierać spojlery – kto sobie nie życzy, niech nie czyta.
W prorównaniu do poprzednich bajeczek o Batmanie, pełnych wariacką kreską zarysowanych, zupełnie nieprzerażających postaci oraz fajerwerków nikomu niepotrzebnej szalonej inwencji twórców :-) , obecny Batman, jak i jego poprzednik Batman Begins są poważnymi, ponurymi, mrocznymi i bardzo dobrymi filmami. The Dark Knight ma parę wad, trochę siada w nim napięcie, zwłaszcza w scenach, w których nie ma Jokera (Batman Begins jest pod tym względem lepszy, tam napięcie narasta cały czas i trudno się nudzić), poza tym scena podsłuchiwania i podglądania przez Batmana wszystkich rozmów przez komórki wszystkich mieszkańców Gotham jest mocno głupawa i nieprawdopodobna. Nawet Lucius Fox jest tym zniesmaczony ;-) , mówiąc Batmanowi, że tym razem stanowczo przesadził i że on, Fox, pomoże mu ostatni raz, ale potem odchodzi z tego interesu. No, chyba że Christopher Nolan chciał ośmieszyć policyjne metody stosowane przez administrację Busha (co ty, k…, wiesz o metodach policyjnych :-) ), ale trochę mu to chyba nie wyszło. Poza tym jest bardzo dobrze. Sam Batman bardzo ciekawy, bo postać jest niejednowymiarowa i rozwija sie z filmu na film. Pełen wątpliwości na temat swojej misji oraz poznający dopiero swoje możliwości w Batman Begins, w The Dark Knight jest doskonałą maszyną walczącą z przestępcami, nie zatraca jednak całego swojego człowieczeństwa, o czym świadczą jego dobre czyny (i to zarówno wtedy, kiedy występuje jako Bruce Wayne i wtedy, gdy zakłada maskę Batmana), jak i te nie do końca etyczne. Co sprawia zresztą, że jest on znacznie ciekawszym superbohaterem, niż np. Superman (to wszystko przez Smallville, które jest mocno osłabiające ostatnio :-) ), który wszystkie swoje zdolności dostaje na tacy i praktycznie nie ewoluuje. Batman musi sie wszystkiego nauczyć, najpierw swojego organizmu, a potem stosowania różnych ciekawych gadżetów, ale to cały czas jest Bruce Wayne, tyle że w ładnym kostiumie. No i motywem jego walki nie jest wyłącznie (już od dawna zresztą, od końca Batman Begins) zemsta na mordercach rodziców. Poza tym bardzo dobry jest Gary Oldman (jak zwykle), Michael Caine jest znakomitym Alfredem, też jak zwykle, choć ten akurat aktor nie musiał się chyba specjalnie starać, żeby zbudować swoją postać. Podobnie zresztą jak Morgan Freeman, który ostatnio gra wszędzie i wystarczy otworzyć lodówkę, żeby go tam znaleźć, i który jest po prostu sobą: starszym-czarnym-mądrym-gentlemanem-który-patrzy-na-wszystkich-jak-na-idiotów. Co nie znaczy, że nie podoba mi się Lucius Fox, wprost przeciwnie. Maggie Gyllenhaal jest nienajgorszą Rachel, lepszą na pewno niż ta bezpłciowa namiastka aktorki, jaką była Katie Holmes, ale też i rolę ma w gruncie rzeczy niewielką – The Dark Knight jest filmem zdecydowanie dla kobiecej heteroseksualnej oraz gejowskiej widowni ;-) . Brakowało mi tu troszkę jakiegoś lepszego czarnego charakteru, nie głównego, ale takiego pobocznego, jakim był w Batman Begins Earle (Rutger Hauer), niezrównanie subtelnie psychopatyczny, jak to tylko Rutger Hauer potrafi. Eric Roberts nie sprostał temu wyzwaniu, jest słaby, a w ogóle jakoś tak się zmienił fizycznie na niekorzyść – już nie przypomina swojej pięknej siostry. Przyjemnie oglądało mi się także Chicago, pewnie dlatego, że lubię to miasto. Strasznie fajne są też batmanowskie gadżety, zwłaszcza wspaniały Batpod, pościgi, wybuchy, efekty specjalne, itd. Największym jednak plusem nowego Batmana (no, może znalazłby się jeden większy…) jest Joker grany przez Heatha Ledgera. To ogromna, ogromna tragedia, ale i strata dla świata filmu i widzów, że ten niezwykle utalentowany aktor zmarł tak młodo. Parę dni przed seansem The Dark Knight oglądałam Brokeback Mountain oraz głupiutki, acz sympatyczny film 10 Things I Hate About You. W każdym z nich Ledger jest zupełnie inny i w każdym doskonały, całkowicie stający się postacią, którą gra. Jego Joker jest niesamowity, psychopatyczny i socjopatyczny, nieobliczalny, bardzo inteligentny i planujący wszystko z wyprzedzeniem, zupełnie nie zabawny, raczej tragiczny i samotny, sprawiający wrażenie kruchego (w scenie, kiedy Batman go przesłuchuje i bije), a jednocześnie niezwykle silny i odporny, co chyba wynika z szaleństwa w nim samym. Dwie sceny są absolutnie genialne – jedna, w której Joker przekonuje się, że mieszkańcy Gotham nie są wszyscy tak do końca źli, jak tego oczekiwał, oraz ta w szpitalu, gdzie Joker (świetny w ślicznej rudej peruczce i stroju pielęgniarki) rozmawia z Dentem i potem, kiedy zniecierpliwiony jest zacinającym się detonatorem. Niewiarygodne, że można to tak zagrać. I możnaby oczywiście próbować porównywać Jokera Ledgera z Jokerem Nicholsona. Ale moim zdaniem takie porównania nie mają sensu. No, bo co powiedzieć, że Joker Nicholsona nie dorasta temu drugiemu do pięt? Porównania nie mają sensu, bo to jest zupełnie inna jakość, inna wizja roli, moim zdaniem – znacznie lepsza i prawdziwsza.
Jeśli więc ktoś uważa, że eee tam, jakiś Batman, jeśli uważa, że to tylko kolejna adaptacja komiksu (łeee…), The Dark Knight trzeba obejrzeć chociażby dla Heatha Ledgera w cudownej roli siejącego terror mordercy. Naprawdę warto.
Dodatkowo: dobrze gada, dać mu wódki!
[…]- Jeżeli – a wierzę w to głęboko – do tej władzy powrócimy, to po prostu wykorzystując te doświadczenia, będziemy budować nowe instytucje. Począwszy od instytucji w prokuraturze, a skończywszy na nowych uniwersytetach – oświadczył szef PiS. – No bo skoro uniwersytety nie chcą uzyskać statusu moralnego, który jest potrzebny dla nauczania, a lustracja jest warunkiem uzyskania tego statusu moralnego, to może wobec tego stwórzmy uniwersytety, gdzie przyjdą ludzie, którzy się nie boją lustracji i będą tam uczyli, oczywiście tę młodzież, która chce – dodał.[…]
No to oby PiS nigdy do władzy nie wrócił.
I doprawdy mam szczęście, że na ten cyrk w ukochanej ojczyźnie mogę patrzeć z daleka. Tyle, że to takie niewesołe szczęście…
… to jak przyjemnie i stosunkowo łatwo robi się tu prawo jazdy. Oczywiście, w różnych stanach jest różnie, ale generalnie jest to znacznie prostsze, niż w Polsce. W Virginii wygląda to tak: ze strony Virginia DMV (Department of Motor Vehicles) ściąga się podręcznik z przepisami, znakami drogowymi, itd., uczy się tego wszystkiego, po czym można sobie zrobić testy online i sprawdzić, czy jest się gotowym na zdawanie teorii. Następnie, bez żadnego wcześniejszego zaklepywania terminu, zdaje się egzamin teoretyczny, po którym, jeśli wcześniej się nie jeździło samochodem i nie chce się od razu zdawać praktycznego, dostaje się learner’s permit. Learner’s permit uprawnia do jeżdżenia samochodem przez minimum miesiąc, czyli do uczenia się, pod kontrolą kogoś, kto ma juz prawo jazdy, na przykład kogoś z rodziny, co jest bardzo komfortowe. Ale jeśli nie ma się kogoś takiego znajomego, można oczywiscie zapisać sie na kurs i jeździć z instruktorem. Nie wolno jeżdzić samemu. Kiedy jest się wreszcie gotowym na zdawanie egzaminu praktycznego, trzeba znów pojawić się w DMV, i, po niedługim oczekiwaniu na egzaminatora, wyjeżdża się na ulice na plus-minus dziesięciominutową przejażdżkę. Egzaminator, w moim wypadku bardzo groźnie wyglądająca czarna dziewczyna z tatuażami, sprawdza najpierw, czy w samochodzie działają światła, czy delikwent umie zatrąbić klaksonem, itd., po czym instruuje, czy skręcać w lewo, jechać prosto, itd., oraz każe nie zwracać uwagi na inne hałasy, jakie będzie robić :-) . Jeśli egzamin się nie powiedzie, można bez problemu zdawać znowu nawet następnego dnia; nie wolno tego samego dnia oraz, jeśli nie uda się trzy razy pod rząd, należy poczekać trzy miesiące i można próbować od nowa. Jeśli natomiast wszystko poszło dobrze, czeka się troszkę na zrobienie zdjęcia i na wyrobienie samego dokumentu. Wszystko jednego dnia, a kosztuje to oszałamiającą kwotę 4 dolarów rocznie za prawo jazdy. Za egzaminy się nie płaci.
Cóż, zrobiłam wreszcie to prawo jazdy, po… ho, ho, ho albo jeszcze dłużej :-) , czasie, kiedy to zaczęłam o tym poważniej myśleć. Nie bez znaczenia był fakt, że odstręczało mnie robienie tego w Polsce. No i ogromnie wdzięczna jestem mojemu kochanemu Ż, który namawiał mnie uparcie (chyba lepsze byłoby: molestował bez końca ;-) ), a potem był najlepszym, najcierpliwszym i najbardziej podtrzymującym na duchu i dodającym odwagi instruktorem, jakiego można sobie wyobrazić. Dzięks, Kochanie, teraz ja będę Cię wozić :-) .
Dzisiaj po raz pierwszy widziałam na ulicach w okolicy naszego domu autobusy z napisem Code Red i przewożące pasażerów bezpłatnie. Kolega w pracy wspominał o takich samych wczoraj, jeżdżących również w pobliżu DC. Wszystko przez upał. Codziennie jest sporo ponad 30 stopni (w tej chwili 35 w Waszyngtonie), w nocy temperatura spada do 24 – 27 stopni. Dobrze jest więc chronić się przed słońcem, nawet w autobusie, a raczej nie chodzić na piechotę.
:-) Na terenie kampusu uniwersyteckiego, przed szpitalem: