moja Ameryka, okołoreligijnie, przyjemności

Thanksgiving Day

Dzięki Bogu za Thanksgiving. I za czarny piątek, który przypada dzisiaj (Święto Dziękczynienia było wczoraj). W pracy oba dni mamy wolne, możemy więc polenić się w domu, czegoś posłuchać, coś poczytać, spokojniej niż normalnie. A nie czujemy przymusu, żeby, jak całkiem sporo Amerykanów, pognać dzisiaj (czy nawet już wczoraj w nocy) do sklepów, żeby, po odstaniu w gigantycznych kolejkach, kupić sobie nowy telewizor czy inne DVD. Rzeczywiście, dużo tubylców pojechało dzisiaj polować na promocje. Na niektórych ulicach nigdy przedtem nie widziałam aż tylu samochodów. Kryzys ponownie się gdzieś zgubił :-) . I cena benzyny znowu spadła: dzisiaj na naszej wsi po raz pierwszy od bardzo dawna było poniżej $2 za galon.

Siedzę więc sobie w domu, czytam, wpatruję się w ogień na kominku, patrzę na drzewa za oknem i nachodzi mnie refleksja, że w to amerykańskie Święto ja też jestem wdzięczna. Za nasz przyjazd tutaj, za to, że mamy dobre prace i dobre życie, że w ogóle jest nam całkiem nieźle w tej Ameryce.

A jutro czeka nas bardzo, mam nadzieję, miły dzień. Jedziemy do Nowego Jorku, wprawdzie tylko na dwa dni, ale przede wszystkim po to, żeby obejrzeć sztukę na Broadwayu. Pospacerujemy też sobie trochę po Manhattanie, tyle, ile nam się uda. Sądzę też, że ciekawy może być nasz pobyt w hotelu, który jest wyłącznie czarno-biały i określany jako Modern Gothic Gotham, cokolwiek by to znaczyło :-) . A sztuka, na którą się wybieramy to Equus” autorstwa Petera Shaffera, czyli podróż w głąb umysłu chłopca stajennego religijnie i seksualnie zafascynowanego końmi. Interesujące, czyż nie? :-) Choć przyznaję cichutko, że tak naprawdę pociąga mnie możliwość zobaczenia nagiego Daniela Radcliffe’a na scenie ;-) .

moja Ameryka, okołofeminizmowo, śmieszne

Kierowcy

Słucham dyskusji o jeżdżeniu samochodem. R. opowiada, jak to jej kolega narzekał na egzaminatora podczas zdawania na prawo jazdy. Bo ten kazał mu gdzieś tam zawrócić, zakaz zawracania był widoczny, no ale skoro pan egzaminator każe… Zawrócił. Po czym miał pretensje do egzaminatora, że ten go tak podpuścił. S. mówi, że miała podobną historię na swoim egzaminie. Jechała sobie spokojnie, egzaminator poprosił w pewnym momencie, żeby zjechała na pobocze. Ona zjeżdża natychmiast, nie sygnalizując w żaden sposób, a potem tłumaczy się, że myślała, że coś się stało (no bo po cóż innego jechać na pobocze), a wtedy to (jak rozumiem) trzeba zjeżdżać nie patrząc na nic. Świetnie. A potem widać to, co widać na ulicach…

Kierowcy tutejsi jeżdżą dziwnie. Sama jazda automatem jest prosta (skoro ja się jakoś nauczyłam, to musi byc prosta :-) ), poza tym większość z osób dorosłych jeździ bardzo długo, zwykle od 16 roku życia. Niestety jednak, jeśli spojrzy się na umiejetności, tych lat praktyki nie widać. Kierunkowskazów nie używają. Skręcają z dziwnych pasów w nadziwniejsze strony. Zmieniają zdanie w ostatniej chwili. Jeżdżą czasem zygzakiem, co zwykle oznacza, że gadają przez telefon. Czytają książki i gazety. Malują się. Dzisiaj widziałam faceta, który trzymał telefon na wysokości swoich oczu przed sobą, coś tam klikał, a kierownicę trzymał nadgarstkami. Wesołe i straszne rzeczy opisuje też ten pan na blogu (najlepszy jest chyba kierowca grający na trąbce) oraz ludzie w komentarzach. Ciekawa sprawa jest też z korkami. Tworzą się nie wiadomo dlaczego. Czasem ktoś zaczyna jechać troszkę wolniej, potem drugi, trzeci… Jeśli gada przez telefon albo gapi sie na wypadek, to jest nawet zrozumiałe. Ale często jest to tak po prostu, bo zapowiadają deszcz za trzy godziny albo jest wiatr albo słońce świeci za nisko albo jest nawet pusta droga, ale ludzie boją się rozpędzić. Cyrk zupełny można natomiast obserwować, kiedy spadnie śnieg. Wtedy niektórzy potrafią stanąć na środku drogi i czekać, chyba na nadejście wiosny.

Kierowcy tutejsi mają jednak parę cech, które równoważą powyższe i nieustannie mnie zachwycają. Ogólnie rzecz biorąc, poza wyjątkami, są grzeczni, uprzejmi i uczynni. Nawet jak człowiek się wpycha, nawet jak się zagapił i musi zmienić trzy pasy naraz albo nawet zrobić coś głupiego, zwykle nikt nie ma pretensji i zwolni i przepuści. Jazda na suwak obowiązuje. W najtrudniejszych miejscach (jest takie np. koło Pentagonu, gdzie trzeba w ciągu pięciu sekund ;-) zmienić cztery pasy, w dodatku włączajac się najpierw do ruchu, żeby wjechać na właściwą autostradę) zwykle nie ma stłuczek i wypadków, bo każdy bardzo uważa i na siebie i na innych.  Dlatego nie boję się tutaj jeździć (no, powiedzmy :-) ), tak jak bałabym się bardzo w Warszawie, czy na wspaniałej szosie z Warszawy do Radomia.

A jeszcze jedną miłą rzeczą jest to, że nie słyszałam tu dyskusji o wyższości jednej płci nad drugą (wiadomo, która jest która) pod względem kierowania pojazdami. Wynika to, moim zdaniem, z faktu, że tu jeżdżą wszyscy. Dziewczyny i chłopaki uczą się pod okiem matki czy ojca, a potem robią prawko i wyjeżdżają na ulice.  Nie ma sytuacji, że facet jeździ całe lata, potem babka robi prawko, ale on jej pozwala jeżdzić tylko w określonych wypadkach (bo ona przecież jeszcze nie umie), ona jeździ więc mało, nie trenuje, robi coraz więcej błędów, on jej w związku z tym nie pozwala prowadzić, jeździ sam i kpi, że baba za kierownicą się do niczego nie nadaje. Tutaj nie ma tej kwestii, średnio wszyscy jeżdżą tak samo i popełniają tyle samo błędów, niezależnie od płci. I jakoś nie widać, żeby kobiety były gorszymi kierowcami od mężczyzn. I, dziwnie się składa, nie ma też problemu z tymi jakoby biologicznymi i przypisanymi do płci cechami, które kobiety posiadają (jak nieraz czytałam na polskich forach) i które uniemożliwiają im normalne prowadzenie samochodu.

okołonaukowo

HIV, acyklowir, szczepionka, leki przeciwwirusowe, wścieklizna

Pisałam jakiś czas temu, że acyklowir, który normalnie hamuje namnażanie niektórych herpeswirusów, jest też aktywny w stosunku do wirusa HIV. Niedawno znów pojawiła się praca, której autorzy potwierdzają, że celem acyklowiru rzeczywiście jest odwrotna transkryptaza HIV, czyli że lek ten może hamować replikację także tego wirusa. Nie jest wprawdzie tak skuteczny jak AZT czy 3TC, ale zawsze jakoś tam działa. Niestety, okazało się przy okazji, że terapia z użyciem acyklowiru powoduje selekcję mutantów wirusa, które są oporne na wiele inhibitorów odwrotnej transkryptazy, leków znanych i stosowanych u pacjentów zakażonych HIV. Wirus więc znowu okazał się sprytniejszy…

Na domiar złego okazało się również, że szczepionka przeciw HIV firmy Merck, nad którą prace toczyły się od ponad dziesięciu lat i z którą wiązano duże nadzieje, jest kompletnie nieskuteczna. Ani nie chroni przed zakażeniem, ani nie obniża liczby cząstek wirusa u tych, którzy zostali zakażeni. I być może nawet częściowo wiadomo, dlaczego. Otóż jeszcze we wrześniu zeszłego roku badania nad szczepionką przeciw HIV zostały gwałtownie powstrzymane, gdyż okazało się, że szczepionka ta nie dość, że nie chroni przed zakażeniem, to jeszcze zwiększa jego ryzyko. Nowe badania wykazały, że winny może być osłabiony adenowirus 5 (Ad5, występujący powszechnie i powodujący „przeziębienia”, który posłużył do skonstruowania szczepionki), a dokładniej przeciwciała przeciw niemu, które mogą zmienić odpowiedź immunologiczną na szczepionkę anty-HIV. Adenowirusowe przeciwciała wiążą szczepionkę do receptorów na powierzchni komórek prezentujących antygen, szczepionka wnika do tych komórek i je aktywuje, po czym one aktywują limfocyty T. HIV z kolei lubi atakować raczej zaktywowane limfocyty T, ma więc większe pole do popisu. Stwierdzono, że w obecności przeciwciał anty-Ab5 HIV rozprzestrzenia się trzy razy szybciej w hodowli komórkowej, niż bez nich. Trochę to wszystko jakby skomplikowane, ale coś jest chyba na rzeczy – skoro szczepionka Mercka oparta była na Ad5 i skoro stwierdzono, że wyższe ryzyko zakażenia HIV było u osób, którym podano szczepionkę i mających wysoki poziom odporności przeciw Ad5, niż u tych otrzymujących placebo.

Dobrą wiadomość zawiera za to ta praca, której autorzy chwalą się, że być może znaleźli lek nie przeciw jednemu, ale przeciw wielu wirusom. Jest to bavituximab, który rozpoznaje niektóre fosfolipidy, obecne na powierzchni zakażonych przez wirusy komórek oraz na osłonkach wirusowych. Działanie przeciwwirusowe bavituximabu nie jest prawdopodobnie oparte na bezpośredniej neutralizacji, a raczej na opsonizacji i usuwaniu wirusów z krwi oraz na aktywacji cytotoksyczności zależnej od przeciwciał. Bavituximab działa lepiej w połączeniu z innym lekiem przeciwwirusowym, rybawiryną. Autorzy zbadali jego działanie w stosunku do wirusa Pichinde u świnek morskich, który podobny jest do wirusa Lassa u ludzi. Wirus Lassa może zostać zastosowany jako broń biologiczna, autorzy pracy podkreślają więc wagę swojego odkrycia nie tylko jako nowej strategii walki z różnymi zakażeniami wirusowymi w ogóle, ale też w razie ewentualnego zagrożenia bioterroryzmem.

I jeszcze jedna dobra wiadomość, chociaż też o wirusach – piętnastoletni chłopiec z wścieklizną, pokąsany przez nietoperza-wampira, przeżył i ma się nieźle. Jest to jeden z niewielu udokumentowanych przypadków przeżycia objawowej wścieklizny na świecie i pierwszy w Brazylii. Choroba ta uważana jest bowiem (mimo tych pojedynczych przypadków) za stuprocentowo śmiertelną. Chłopca poddano leczeniu według tzw. protokołu z Milwaukee.

czepiam się, okołoreligijnie

Hans Küng

Ostatnio postanowiłam się odchamić nieco i przestać chodzić na wykłady wyłącznie o rakach i innych wirusach, co to jak przyziemna rzeczywistość skrzeczą, a posłuchać czegoś wzniosłego tudzież budującego. Poszłam więc na wykład znanego teologa i księdza katolickiego Hansa Künga, żeby dowiedzieć się czegoś na temat Wyzwań stojących przed islamem, chrześcijaństwem i judaizmem w czasach globalnego kryzysu. Zbyt dużo się jednak nie dowiedziałam. Pierwszą część wykładu stanowiła encyklopedyczna dawka wiedzy o trzech wielkich religiach monoteistycznych. Z zapartym tchem dowiadywałam się, że te trzy religie mają dużo wspólnego (wiara w jednego i jedynego Boga) oraz dużo nie-wspólnego (judaizm, że Izrael to lud Boży i ziemia, chrześcijaństwo to wiara, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym i Mesjaszem, a w islamie to Koran jest słowem Boga i księgą). Ekstra. Z równie zapartym tchem słuchałam tego samego na religii w czasach podstawówkowych. Jak również tego, że trzy wielkie religie są spójne w pewnym zakresie w obrębie samych siebie, ale mają, uwaga, różne odłamy i te odłamy się różnią, różnie w dodatku. Bo historia się jakoś tam toczyła i powstawały spory i różnice zdań nawet między ludźmi wierzącymi w to samo. Fascynujące. Ludzie zaczęli wychodzić z sali po tym niezwykle zwięzłym, bo tylko godzinnym, wprowadzeniu do, jak naiwnie sądziłam, głównej tezy wykładu. Rektor uniwersytetu ziewał jak hipopotam. Ja twardo siedziałam, bo ciągle chciałam się odchamić. A główna teza, czyli te wyzwania na czasy kryzysu? Hmmm… Otóż dowiedzieliśmy się, że lekarstwem na całe zło jest Obama (aplauz na widowni); że Amerykanom nie uda się w Afganistanie, bo Brytyjczykom i Rosjanom się nie udało; że Izraelowi ciężko jest się czasem dogadać z Arabami, ale to nic dziwnego, bo nie tylko Arabowie są trudni, Szwajcarzy też czasem bywają (szał radości na widowni, prelegent jest Szwajcarem, dodam); że nie będzie pokoju między narodami bez pokoju między religiami, choć wcześniej powiedziane zostało, że religii nie powinno sie winić za zło, które jest na świecie – logika chyba też musiała w tym momencie wyjść z wykładu; i że nie wszyscy wiedzą, nawet teologowie (zachwyt i oklaski), że Chrystus i Jego uczniowie byli Żydami. Szanowny prelegent, teolog i filozof, stwierdził wreszcie, że wszystko jest w naszych (tzn. widowni chyba) rękach, jeśli chodzi o to wprowadzanie pokoju na świecie (o matko). Po czym łaskawie stwierdził, że nie możemy zakładać, iż ateiści są pozbawieni moralności (pomruk chyba aprobaty na widowni), więc, jak rozumiem, może nam w tym pomogą.  

Chyba średnio się odchamiłam na tym wykładzie, choć cierpliwość poćwiczyłam porządnie. W sumie jednak podziwiałam siłę i zdrowie profesora Künga (ma ponad osiemdziesiątkę, a wygląda na znacznie mniej, jest bardzo energiczny, świetnie mówi) oraz miałam niezbyt sprawiedliwe, a bardziej złośliwe, myśli, że taki teolog to ma klawe życie. Trzeba być oczywiście właściwej płci, mieć właściwe znajomości („mój przyjaciel Josef Ratzinger” padło parę razy na wykładzie), zrobić sobie reklamę, atakując stosunkowo niegroźny dogmat, a książki idą jak świeże bułeczki oraz uniwersytety zapraszają na wykłady, płacąc zapewne nienajgorzej.

Zaznaczam oczywiście, że powyższy akapit nie jest do końca na serio. Zdaję sobie sprawę z ogromu wiedzy w dziedzinie, w której nie jestem specjalistką. I nie oceniam bynajmniej całości dorobku Hansa Künga, bo go po prostu nie znam. Oceniam wyłącznie wykład, którego miałam okazję wysłuchać. Wykład na bardzo mizernym poziomie.

czytanki, smutne

„Gaffe-prone president embarrasses Poles”

Z CNN.com:

[…]In August, Kaczynski held up the signing ceremony of the missile defense deal by 10 minutes, making U.S. Secretary of State Condoleezza Rice and top Polish officials sit waiting for him in hushed expectation in a large hall at the prime minister’s chancellery. Kaczynski later blamed Prime Minister Donald Tusk’s government for his delay, saying he wasn’t allowed to use the elevator and was forced to waste time walking up three flights of stairs.[…] :-)

[…]Lech Kaczynski has embarrassed many Poles with a series of gaffes.[…] Przede wszystkim wystawia świadectwo samemu sobie. Ale czytać hadko.

czepiam się, okołonaukowo

„Zadra” a sprawa plemnika

Dostałam właśnie pocztą nową „Zadrę”. Rychło w czas… Wprawdzie „Zadra” ta nie pojawiła się na początku tego roku, tylko pod koniec sierpnia, spodziewałam się więc jej gdzieś tak z końcem września. Wiadomo – prenumerata zagraniczna. Przykro tylko było M., od której prenumerata ta miała być dla mnie prezentem. I fakt, że to monity M. sprawiły, że wreszcie przyszła, w dodatku z listem z przeprosinami za spóźnienie oraz książką w prezencie, też na przeprosiny. Fundacja Kobieca zachowała się więc całkiem przyzwoicie. Nie tak, jak podobno niektóre osoby prowadzące sprzedaż wysyłkową, które twierdzą, że robią uprzejmość wysyłając coś za granicę, mimo że klient za to płaci. W każdym razie, mam tę „Zadrę” przed sobą, przyjemnie grubą i znalazłam w niej coś małego, zupełny drobiazg, który spowodował, że napisałam tę notkę. Tak w ogóle, to „Zadra” nr 1-2, 2008 jest OK, tezy poprawne, wnioski słuszne, i tak dalej. Najładniejsze stanowczo jest opowiadanko dla dzieci, przedstawione w całości przez Joannę Tomaszewską-Kołyszko w jej „Genderowym pisaniu dla dzieci” (str. 88), a zwłaszcza hydrauliczka Marzenka, której zdenerwowany nianiek Jacek tłumaczy, że straszna historia się zdarzyła w łazience, pani majstro, a ona stoicko zauważa: Chwilunia, kochanieńki, sie zobaczy. :-)

Ale wracając do tego drobiazgu, który zauważyłam. Czytałam „Wierzę w Boga i w in vitro” Elżbiety Kolasińskiej, gdzie autorka jakże słusznie nawołuje: […] Konieczne jest zejście z poziomu przerzucania się hasłami na poziom próby zrozumienia i pomocy. Przede wszystkim zrozumienia samego procesu zapłodnienia pozaustrojowego, praw biologii oraz motywacji ludzi, którzy sie na to decydują.[…] Szkoda, że sama nie słucha swych nawoływań, bo w którymś kolejnym akapicie pisze: […] Potrafimy łączyć plemnik z komórka jajową. Za pomocą penisa (też fajnie :-) ) bądź mikroskopu elektronowego. […] Szczęka mi upadła na podłogę, kiedy zobaczyłam ten mikroskop elektronowy. Kiedy już ją podniosłam, doszłam do wniosku, że może się czepiam, jak zwykle. Nie każdy jest biologiem, nie każdy jest embriologiem czy lekarzem. Nie trzeba się znać na wszystkim, zresztą, jest to niemożliwe w dzisiejszych czasach. Nie każdy musi wiedzieć, że po wizycie pod mikroskopem elektronowym ten plemnik już nigdy nikogo nie zapłodni(łby). Z drugiej jednak strony, ktoś, kto pisze, mógłby najpierw sprawdzić, co pisze, i czy ma to ręce i nogi. Zwykła rzetelność by tego wymagała, skoro trafia się ze swoimi przemyśleniami do ludzi. Autorka tekstu postapiła tak, jak wielu, niestety, tzw. dziennikarzy naukowych obecnie. Piszą oni, a raczej tłumaczą z zagranicznych serwisów doniesienia, których nie rozumieją, a jeśli nawet rozumieją, to starają się przedstawić wszystko prosto, dla tzw. przeciętnego czytelnika. Problem w tym, że przedstawienie czegoś prosto, ale i bezbłędnie, nie jest sprawą łatwą. A przeciętny czytelnik też często (może właśnie dlatego) nie rozumie tego, co czyta. I to dopiero jest poważna sprawa. Bo kwestią nie jest artykuł pani Kolasińskiej. Ona popełniła, może tylko przez zagapienie, nieważny w gruncie rzeczy błąd. Ale drobiazg ten ukazuje problem większy – zaryzykowałabym twierdzenie, że dość powszechną nieznajomość biologii i przyrody w społeczeństwie. Ludzie są wykształceni albo humanistycznie albo ściśle. A biologia kojarzy im się wyłącznie z układem pokarmowym żaby i cyklami rozwojowymi tasiemców, bo tym ich zanudzano w szkole. Z takich znudzonych uczniów wyrastają tacy, co to: biologia to tylko ta nieszczęsna żaba i ewentualnie rozpoznawanie drzew, czyli to wszystko jest banalnie proste. Mogą wówczas łatwo i lekko mówić, jak pan Zoll, że metodę mrożenia komórek jajowych trzeba doskonalić, nie zdając sobie chyba (?) sprawy, jak wygląda kwestia tegoż mrożenia. Albo twierdzić, jak jedna z moich koleżanek (obecnie prawniczka), że w każdej komórce są takie małe płucka, którymi komórki te oddychają. Miała na myśli mitochondria, czyli poniekąd była blisko :-) . Druga grupa wyrastająca ze znudzonych uczniów ma z kolei wrażenie, że biologia jest potwornie skomplikowana i nigdy nie pojmą tych wszystkich ommatidiów, wazopresyn, archegoniów, proorbikulów, pseudocelom i ataksji teleangiektazji. Kto jest winien? Szkoła, bo nudzi? Czy ludzie, którym nie chce się siegnąć do encyklopedii czy gugla? I pal licho te wszystkie mszaki i paprotniki. Gorzej, że ludzie nie grzeszą wiedzą w kwestii rozmnażania się własnego gatunku czy w ogóle w kwestiach ich bezpośrednio dotyczących, jak zdrowie czy czystość środowiska, w którym żyją. A tymi, którzy nie wiedzą, czy to dlatego, że wszystko jest takie proste, czy dlatego, że jest trudne, tak łatwo jest manipulować. Opowiadać bajki o homeopatii, kubkach do magnetyzowania wody, piramidach leczniczych, o tym, że szczepionek trzeba się bać, za to Heviran wyleczy dowolną infekcję wirusową.  Że soki z witaminą C są bardzo zdrowe, ale te z kwasem askorbinowym to paskudna sztuczna chemia. Że jak się ma nowotwór można zrezygnować z chemioterapii i zastosować tzw. medycynę alternatywną. Że jak spożywa się żywność modyfikowaną genetycznie, to wprowadza się do organizmu straszliwe toksyczne geny i te geny mogą zaszkodzić (jakby od wieków ludzie nie zjadali DNA zwierzęcego czy roślinnego w pokarmie). I tak dalej.

Co z tym wszystkim można zrobić? Na pewno można by zmienić materiały nauczania biologii w szkołach, bo rzeczywiście lekcje bywają nudne, przynajmniej ja tak je pamiętam. Zaktywizować naukowców, tych, którzy umieją tłumaczyć przystępnie, z czym się tę całą biologię je. I to naukowców różnych specjalności, bo sama prof. Bartnik czy prof. Węgleński nie wystarczą. Ci naukowcy mogliby pisać artykuły do gazet, mieć programy w telewizji, dawać specjalne wykłady dla wszystkich zainteresowanych. Warto przypomnieć, jakie jest co roku zainteresowanie Tygodniem Nauki. Ludzie chcą wiedzieć. Tylko chyba lubią zanadto się przy tym nie zmęczyć, nie lubią szukać samodzielnie. Dobre i to jednak, że chcą czasem czegoś posłuchać.

A na deser przedstawiam: znajdujący się w jądrze plemnik myszy. Zdjęcie z mikroskopu elektronowego, które zrobiłam ponad 14 lat temu :-) (powiększenie 18000x):

plemnik-z-opisem

okołonaukowo

Zapalny rak piersi

Chociaż to nie październik, warto, przy samobadaniu na przykład, pamietać o takim paskudztwie, jak zapalny rak sutka (IBC). Jest to najbardziej agresywna forma pierwotnego raka piersi, bardzo szybko się rozwijająca i mająca dramatycznie złe prognozy. Szacuje się, że 5-letnia przeżywalność występuje u mniej niż 15% pacjentów (głównie oczywiście pacjentek) po  leczeniu w postaci usunięcia piersi i/lub radioterapii. Szczęśliwie, IBC jest także dość rzadki, stanowi mniej niż 3-5% wszystkich raków sutka. Występuje u kobiet młodszych niż te zapadające na inne rodzaje raka piersi i ze znacznie większą częstością u kobiet czarnych niż białych. W ogóle jednak niewiele (zwłaszcza w porównaniu z innymi rakami piersi) wiadomo o tym nowotworze. Przyczyną jest fakt, iż jest tak rzadko występujący (mało pacjentów do badań), oraz objawy kliniczne, nieprzypominające zwykle zupełnie objawów „klasycznych” postaci raka piersi i w gruncie rzeczy niezbyt specyficzne, a więc niezwracające uwagi. IBC charakteryzuje się zaczerwienieniem skóry piersi, powiększeniem piersi oraz występowaniem na niej tzw. skórki pomarańczowej (peau d’orange). Co ważne, w przebiegu tej choroby zwykle nie wyczuwa się żadnych zgrubień czy guzków w obrębie biustu; zmian takich nie widać również w badaniu mammograficznym. Za to, niestety, u 55-85% pacjentek nowotwór objawia się obecnością przerzutów do pachowych lub podobojczykowych węzłów chłonnych. To, że w przebiegu IBC nie ma zgrubień w piersi powoduje, że choroba nie jest rozpoznawana wcześnie (pacjentki pouczane o wymacywaniu sobie guzków, tych guzków sobie nie wymacują i są spokojne), a mylona często z zapaleniem piersi czy jakimiś zmianami skóry i tkanki podskórnej w obrębie biustu. I ponieważ sam rak rozwija się niezwykle szybko (w ciągu kilku miesięcy), opóźnienie diagnozy ma bardzo niebezpieczne skutki. Leczenie IBC to połączenie chemioterapii, mastektomii, radioterapii i, ewentualnie, terapii hormonalnej. Rak ten zwykle bardzo dobrze odpowiada na chemioterapię (może być to w tej chwili terapia celowana – trastuzumab, lapatinib, w połączeniu na przykład z taksanami; prowadzone są obiecujące badania kliniczne nad zastosowaniem bavacizumabu), problem w tym, że nawet po takim kombinowanym leczeniu ogromnie często występują nawroty.

W ciagu ostatnich 20 lat dokonał się duży postęp w diagnostyce i terapii, a także zrozumieniu mechanizmów powstawania zapalnego raka piersi. Opisywana jest rola określonych genów w rozwoju IBC, testowane są nowe leki. Nadal jednak nie jest dobrze, przełomu nie widać, a optymizm byłby bardzo przedwczesny.

okołofeminizmowo, okołonaukowo, przyjemności

Stanley Prusiner

Wczoraj miałam ogromną przyjemność wysłuchać wykładu Stanleya Prusinera, odkrywcy prionów i laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny, który nawiedził nasz uniwersytet z gościnnymi występami. Wspaniały mówca i wspaniały wykład – klarowny, spójny, mądry, bez nadmiaru szczegółów. Na początku obawiałam się, że bedzie to raczej taki ogólnowojskowy spicz pod hasłem: jak to było z tymi prionami, czyli li i jedynie historia. Ale nic z tego. Owszem, Prusiner w piękny sposób pokazał, krok po kroku, jak doszedł do swego odkrycia. Podkreślając zresztą rolę innych naukowców i ich badań w swojej pracy, między innymi wspominając barwną (a niezbyt znaną, mam wrażenie) postać fizyczki i radiobiolożki Tikvah Alper*, która już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku postulowała, że czynnik odpowiedzialny za scrapie nie posiada kwasu nukleinowego. Prusiner przypomniał także reakcję środowiska naukowego na swoje odkrycie, określając środowisko to czułym mianem rekinów. Ale na tym nie skończył. Okazało się, że mimo, że w nauce osiągnął to, co tylko było do osiągnięcia, nie osiadł na laurach. Jest cały czas aktywny i cały czas zajmuje się swoją pasją, czyli prionami. Na wykładzie przedstawił najnowsze wyniki badań przeprowadzanych w jego laboratorium, niektóre nawet sprzed zaledwie miesiąca, a dotyczyły one między innymi diagnostyki chorób prionowych oraz ich leczenia.

Przyjemnie było posłuchać człowieka z takim entuzjazmem opowiadającego o swojej pasji. Miło było dowiedzieć się, że w nauce warto podążać za instynktem i własnymi przekonaniami, i nie wolno wyrzucać wyników, które do niczego nie pasują :-) .  Że czasem naprawdę doświadczenia wychodzą (jak to ktoś dopisał w moim labie na BHPowskim wydruku o możliwych wypadkach w pracy, przy Signs of shock – Experiment worked) i że nawet można zostać za to docenionym (Prusiner opublikował swoje odkrycie w Science w 1982 roku, a Nobla dostał w 1997, czyli bardzo szybko), choć warto wspomnieć, że jego odkrycie wciąż budzi kontrowersje.

Prusiner mocno podkreślił rolę szcześcia w swojej karierze. Pokazał, jak wiele rzeczy mogło przez te lata po prostu mu się nie udać. Powołując się na swój własny przykład stwierdził, że w nauce w gruncie rzeczy większe znaczenie ma szczęście niż błyskotliwość. Hmmm… Tak sobie myślę: a co ma zrobić zwykły, szary pracownik naukowy, któremu szczęście nie bardzo dopisuje, a i błyskotliwością nie zawsze grzeszy? :-)

* Tutaj trochę informacji o Tikvah Alper. Warto przeczytać, zwracając między innymi uwagę na to, jakie „ułatwienia” miała, jako kobieta, w karierze naukowej.