Dostałam właśnie pocztą nową „Zadrę”. Rychło w czas… Wprawdzie „Zadra” ta nie pojawiła się na początku tego roku, tylko pod koniec sierpnia, spodziewałam się więc jej gdzieś tak z końcem września. Wiadomo – prenumerata zagraniczna. Przykro tylko było M., od której prenumerata ta miała być dla mnie prezentem. I fakt, że to monity M. sprawiły, że wreszcie przyszła, w dodatku z listem z przeprosinami za spóźnienie oraz książką w prezencie, też na przeprosiny. Fundacja Kobieca zachowała się więc całkiem przyzwoicie. Nie tak, jak podobno niektóre osoby prowadzące sprzedaż wysyłkową, które twierdzą, że robią uprzejmość wysyłając coś za granicę, mimo że klient za to płaci. W każdym razie, mam tę „Zadrę” przed sobą, przyjemnie grubą i znalazłam w niej coś małego, zupełny drobiazg, który spowodował, że napisałam tę notkę. Tak w ogóle, to „Zadra” nr 1-2, 2008 jest OK, tezy poprawne, wnioski słuszne, i tak dalej. Najładniejsze stanowczo jest opowiadanko dla dzieci, przedstawione w całości przez Joannę Tomaszewską-Kołyszko w jej „Genderowym pisaniu dla dzieci” (str. 88), a zwłaszcza hydrauliczka Marzenka, której zdenerwowany nianiek Jacek tłumaczy, że straszna historia się zdarzyła w łazience, pani majstro, a ona stoicko zauważa: Chwilunia, kochanieńki, sie zobaczy. :-)
Ale wracając do tego drobiazgu, który zauważyłam. Czytałam „Wierzę w Boga i w in vitro” Elżbiety Kolasińskiej, gdzie autorka jakże słusznie nawołuje: […] Konieczne jest zejście z poziomu przerzucania się hasłami na poziom próby zrozumienia i pomocy. Przede wszystkim zrozumienia samego procesu zapłodnienia pozaustrojowego, praw biologii oraz motywacji ludzi, którzy sie na to decydują.[…] Szkoda, że sama nie słucha swych nawoływań, bo w którymś kolejnym akapicie pisze: […] Potrafimy łączyć plemnik z komórka jajową. Za pomocą penisa (też fajnie :-) ) bądź mikroskopu elektronowego. […] Szczęka mi upadła na podłogę, kiedy zobaczyłam ten mikroskop elektronowy. Kiedy już ją podniosłam, doszłam do wniosku, że może się czepiam, jak zwykle. Nie każdy jest biologiem, nie każdy jest embriologiem czy lekarzem. Nie trzeba się znać na wszystkim, zresztą, jest to niemożliwe w dzisiejszych czasach. Nie każdy musi wiedzieć, że po wizycie pod mikroskopem elektronowym ten plemnik już nigdy nikogo nie zapłodni(łby). Z drugiej jednak strony, ktoś, kto pisze, mógłby najpierw sprawdzić, co pisze, i czy ma to ręce i nogi. Zwykła rzetelność by tego wymagała, skoro trafia się ze swoimi przemyśleniami do ludzi. Autorka tekstu postapiła tak, jak wielu, niestety, tzw. dziennikarzy naukowych obecnie. Piszą oni, a raczej tłumaczą z zagranicznych serwisów doniesienia, których nie rozumieją, a jeśli nawet rozumieją, to starają się przedstawić wszystko prosto, dla tzw. przeciętnego czytelnika. Problem w tym, że przedstawienie czegoś prosto, ale i bezbłędnie, nie jest sprawą łatwą. A przeciętny czytelnik też często (może właśnie dlatego) nie rozumie tego, co czyta. I to dopiero jest poważna sprawa. Bo kwestią nie jest artykuł pani Kolasińskiej. Ona popełniła, może tylko przez zagapienie, nieważny w gruncie rzeczy błąd. Ale drobiazg ten ukazuje problem większy – zaryzykowałabym twierdzenie, że dość powszechną nieznajomość biologii i przyrody w społeczeństwie. Ludzie są wykształceni albo humanistycznie albo ściśle. A biologia kojarzy im się wyłącznie z układem pokarmowym żaby i cyklami rozwojowymi tasiemców, bo tym ich zanudzano w szkole. Z takich znudzonych uczniów wyrastają tacy, co to: biologia to tylko ta nieszczęsna żaba i ewentualnie rozpoznawanie drzew, czyli to wszystko jest banalnie proste. Mogą wówczas łatwo i lekko mówić, jak pan Zoll, że metodę mrożenia komórek jajowych trzeba doskonalić, nie zdając sobie chyba (?) sprawy, jak wygląda kwestia tegoż mrożenia. Albo twierdzić, jak jedna z moich koleżanek (obecnie prawniczka), że w każdej komórce są takie małe płucka, którymi komórki te oddychają. Miała na myśli mitochondria, czyli poniekąd była blisko :-) . Druga grupa wyrastająca ze znudzonych uczniów ma z kolei wrażenie, że biologia jest potwornie skomplikowana i nigdy nie pojmą tych wszystkich ommatidiów, wazopresyn, archegoniów, proorbikulów, pseudocelom i ataksji teleangiektazji. Kto jest winien? Szkoła, bo nudzi? Czy ludzie, którym nie chce się siegnąć do encyklopedii czy gugla? I pal licho te wszystkie mszaki i paprotniki. Gorzej, że ludzie nie grzeszą wiedzą w kwestii rozmnażania się własnego gatunku czy w ogóle w kwestiach ich bezpośrednio dotyczących, jak zdrowie czy czystość środowiska, w którym żyją. A tymi, którzy nie wiedzą, czy to dlatego, że wszystko jest takie proste, czy dlatego, że jest trudne, tak łatwo jest manipulować. Opowiadać bajki o homeopatii, kubkach do magnetyzowania wody, piramidach leczniczych, o tym, że szczepionek trzeba się bać, za to Heviran wyleczy dowolną infekcję wirusową. Że soki z witaminą C są bardzo zdrowe, ale te z kwasem askorbinowym to paskudna sztuczna chemia. Że jak się ma nowotwór można zrezygnować z chemioterapii i zastosować tzw. medycynę alternatywną. Że jak spożywa się żywność modyfikowaną genetycznie, to wprowadza się do organizmu straszliwe toksyczne geny i te geny mogą zaszkodzić (jakby od wieków ludzie nie zjadali DNA zwierzęcego czy roślinnego w pokarmie). I tak dalej.
Co z tym wszystkim można zrobić? Na pewno można by zmienić materiały nauczania biologii w szkołach, bo rzeczywiście lekcje bywają nudne, przynajmniej ja tak je pamiętam. Zaktywizować naukowców, tych, którzy umieją tłumaczyć przystępnie, z czym się tę całą biologię je. I to naukowców różnych specjalności, bo sama prof. Bartnik czy prof. Węgleński nie wystarczą. Ci naukowcy mogliby pisać artykuły do gazet, mieć programy w telewizji, dawać specjalne wykłady dla wszystkich zainteresowanych. Warto przypomnieć, jakie jest co roku zainteresowanie Tygodniem Nauki. Ludzie chcą wiedzieć. Tylko chyba lubią zanadto się przy tym nie zmęczyć, nie lubią szukać samodzielnie. Dobre i to jednak, że chcą czasem czegoś posłuchać.
A na deser przedstawiam: znajdujący się w jądrze plemnik myszy. Zdjęcie z mikroskopu elektronowego, które zrobiłam ponad 14 lat temu :-) (powiększenie 18000x):
