smutne, wkurza mnie

Racism raises its ugly head

Bardzo zrobiło mi się przykro, kiedy przeczytałam, co też Washington Post pisze o rasistowskich reakcjach na wynik wyborów prezydenckich w Stanach. Mimo, że sama wspominałam już o wybryku posła Górskiego, to zobaczyć to napisane nie w polskiej, ale w tutejszej gazecie jest czymś naprawdę robiącym nieprzyjemne wrażenie. Nie odczuwam wstydu, że jestem Polką, bo jakieś kretyńskie wypowiedzi nawet żałosnego „przedstawiciela narodu” nie są w stanie spowodować, żebym sie wstydziła. Ale miłe to nie jest, przeczytać: Polanda Polish lawmaker stood up in Parliament w takim kontekście. I nie zmienia tego fakt, że Górski nie był sam; wprost przeciwnie, smutne raczej jest jest to, w jakim znalazł się towarzystwie ze swoim rasistowskim bełkotem.

Rozumiem, że ludzie miewają różne głupie poglądy. Nawet monarchistyczne, które zresztą są mocno zabawne. Pamiętam, jak Górski dawno już temu sam (mam bowiem niewątpliwą nieprzyjemność znać go osobiście) polecił mi swój felieton w piśmie bodaj Najwyższy Czas. Straszne to były brednie, o tym, jak to ludzie potrzebują dobrotliwego króla i ukochanego władcy nad sobą, żeby za nich podejmował decyzje i rządził, bo inaczej  to nic z nich nie będzie. Bardzo się wówczas starałam, żeby mu nie powiedzieć, co tym sądzę, bo mocno by się obraził. Teraz pewnie aż tak nie przejęłabym się jego uczuciami.

Rasizm jednak to nie poglady, przynajmniej nie tylko poglądy, raczej postawa, intencje, duch jako całość. Nie rozumiem rasizmu. Nie dociera to do mnie. Szczególnie dziwi mnie u kogoś deklarujacego się jako chrześcijanin. Oraz katolik. No bo przecież nie masz Greczyna ani Żyda, prawda? Jak to więc można pogodzić? Co innego jakiś zły czyn popełniony pod wpływem nawet impulsu, złości, czy czegoś tam, a co innego taka wypracowana, zbudowana w sobie postawa życiowa.

Niedaleko ode mnie pracuje pewien chłopak. Jest przecudnej wprost urody, a sposób jego poruszania to po prostu poezja :-) . Od dawna lubię sobie na niego popatrzeć. Ale dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że on jest czarny. I to bardzo czarny. Śmiałam się z siebie, bo nie sądziłam, że coś takiego jest możliwe. Coś takiego, jak mówił niedawno Eric Foner w Gazecie: […] Dla pokolenia mojej córki sprawa rasy się nie liczy, oni jak gdyby w ogóle nie zauważali rasy. Dla nich jest oczywiste, że ludzie mają różny kolor skóry – mniej więcej tak jak różnią się kolorem włosów. Ta zmiana jest naprawdę wspaniała! […] Tak, ta zmiana jest wspaniała. Może dożyję czasów, kiedy wszyscy zmienią się w ten sposób.

czytanki, wkurza mnie

Poseł „może-by-się-wreszcie-przymknął”…

… Górski (PiS) wyraził swoje, pożal się Boże, poglądy na temat amerykańskiego prezydenta elekta. Pisze o tym dzisiaj Newsweek, a tu smakowite (raczej średnio smakowite) kąski:

[…] Prezydentem… został… polityk uważany przez republikańską prawicę za czarnoskórego kryptokomunistę. […] Obama, czarny mesjasz nowej lewicy […]. Tak swoją drogą, gdzie ich uczą takich głupot i takiego języka? […] Obama to nadchodząca katastrofa, to koniec cywilizacji białego człowieka. […] Kiedy patrzę na posła Górskiego, to myślę sobie, że ten koniec cywilizacji takiego białego człowieka jak on nie byłby zupełnie katastrofą, tylko wprost przeciwnie.

[…] Poseł długo wyliczał wady nowego prezydenta USA. Zarzucał mu nawet to, że jeszcze jako senator w swoim gabinecie miał portret Abrahama Lincolna. Podobiznę człowieka, który „zgniótł konserwatywne południe” i, o zgrozo, przyczynił się do zniesienia w Ameryce niewolnictwa. […] No faktycznie, „o zgrozo”. Posłowi idea niewolnictwa, rozumiem, podoba się bardzo. Chyba jak w starym kawale: ‚ja nie mam nic przeciwko Murzynom, mógłym mieć kilku’, skoro […] zapewnia, że w jego wystąpieniu nie było żadnych podtekstów rasistowskich […].

Nie dziwię się, że ambasador USA był zszokowany. Dziwi mnie natomiast, że widocznie nie bardzo przeszkadzało to komukolwiek w polskim sejmie, skoro pozwolono Górskiemu wygadywać takie brednie z trybuny sejmowej.

moja Ameryka

Obama

I co tu napisać, skoro wszystko już zostało napisane i powiedziane. Może tylko to, że w moim malutkim kawałku DC i nie większym kawałku Virginii spodziewałam sie trochę więcej wyrazów radości i entuzjazmu. Ludzi poubieranych w koszulki z Obamą, czapki z Obamą i inne takie z Obamą, klaksonów i głośnych okrzyków i wiwatów (zwłaszcza wczoraj, podczas oglądania „studia wyborczego”), chorągiewek na samochodach oraz obfitych komentarzy w pracy. Nic z tych rzeczy jednak. Raczej spokój i jeśli radość to bardzo wyciszona. Przyczyną może być fakt, że tak dużo ludzi tutaj głosowało na Obamę i zwycięstwo jego przyjęli za rzecz oczywistą. Na zasadzie: zrobiliśmy, co do nas należało; wyszło, tak jak oczekiwaliśmy; a teraz wracamy do codzienności, pracy, zwykłych spraw. A może, poza tym, ludzie zastanawiają się: no dobrze, mamy tego prezydenta, bardzo to historyczna chwila, i tak dalej, ale co teraz…

Ja, przyznam, bez specjalnej ekscytacji oglądałam wczoraj telewizję. Może tylko na samym początku, kiedy napływające dane wcale od razu nie wskazywały na prowadzenie kandydata Demokratów. Trochę śmiać mi się chciało na widok tych wszystkich bajerów, ekranów, hologramów. Ale tak z sympatią, bo wiadomo, że w takiej chwili każda telewizja chciała przyciągnąć jak najwięcej widzów. Wzruszył mnie płaczący Jesse Jackson, a podobała rodzina Obamy trzymająca się za ręce. Nie mogłam jednak wyzbyć się myśli pod tytułem: przecież to polityka. I polityk, który powie wszystko i to w taki sposób, żeby jak najlepiej się sprzedać. Mój sceptycyzm jednak, jak i zresztą entuzjazm (oraz sceptycyzm) innych i tak nie ma znaczenia. Wszyscy razem przekonamy sie wkrótce, jakim prezydentem będzie Barack Obama i co jego prezydentura oznaczać będzie dla Stanów Zjednoczonych. Mam tylko nadzieję, że wygrana tego mężczyzny o czarnym kolorze skóry, co samo w sobie jest niesamowite i wspaniałe, nie bedzie jego jedynym wielkim osiągnięciem.

moja Ameryka

Obama czy McCain?

Lekkie podekscytowanie panuje u mnie dzisiaj w pracy. Niby wszyscy pracują, ale wybory ewidentnie wiszą w powietrzu. Przyjemnie się patrzy na to wszystko, co stwierdzam z niejakim zaskoczeniem, miło spojrzeć i posłuchać koleżanek i kolegów Amerykanów, którzy tak serio podchodzą do wyborów. Jedna koleżanka dopiero teraz dotarła do pracy, zwykle przychodzi jakieś dwie godziny wcześniej. Tyle jej zajęło głosowanie, choć ludzi w jej punkcie wyborczym nie było dużo. Za to jej mama, głosująca w Południowej Karolinie, stała strasznie długo, a kolejka ciągnęła się  przez kilka przecznic. Inna koleżanka jeszcze do nas nie dotarła – głosuje. Kolega ma zamiar zrobić to po pracy, jego żona czekała rano tylko 45 minut. Mobilizacja jest ogromna. Głosują nawet ci, którzy nigdy dotąd nie raczyli się ruszyć, jak chłopak jeszcze jednej koleżanki. I wszyscy na Obamę, co jest oczywiste, biorąc pod uwagę, że pracujemy w DC. Teraz podsłuchuję jakąś ognistą dyskusję polityczną, dobiegajacą z pokoju obok. Niestety, nic nie rozumiem, wśród chińskich słów wyłapuję tylko „Obama, Obama” i czasem „McCain” :-) . Tylko jeden z moich chińskich kolegów może głosować, tylko on ma amerykańskie obywatelstwo. Głosuje oczywiście na wiadomo kogo. Ale widać, że decyzje te oparte są na porządnych przemyśleniach. Że nie jest tak, jak pisał jeden pan socjolog z GU (wywiad z nim czytałam w Gazecie parę dni temu), że Obama jest drugim Kennedym, bo jest wysoki i nosi ładne garnitury. Kolega twierdzi (a jest w takim wieku, że pamięta głosowanie na Kennedy’ego), że Obama inspiruje, porywa entuzjazmem, a ludzie wierzą w to, co mówi. Wierzą w te Zmiany. Oby się nie zawiedli. (Przy okazji: nie jest też tak, że na Obamę głosują wyłącznie albo Czarni albo młodzi ludzie. Rzecz jasna, opieram się tu na bardzo małej próbce badawczej). Co z tego wszystkiego wyniknie, okaże się już dzisiaj, bo oddziały wyborcze w Virginii i Pensylwanii zamykają sie o 19-19.30. Jeśli tam wynik będzie po myśli Obamy, to będzie miał spokojną noc – to wszystko opinia moich rozpolitykowanych dzisiaj bardzo kolegów.

coś dobrego, przyjemności

„Already faded prima donna”?

Już dawno zbierałam się, żeby napisać coś na kształt recencji nowej płyty Metalliki Death Magnetic. W końcu premiera była już prawie dwa miesiące temu. Ale jakoś tak smętnie mi było. Smętnie, bo obserwowanie Götterdämmerung w czasie rzeczywistym, i to bogów, którzy jakoś tam człowieka obchodzą, jest naprawdę przykre. Dla mnie zawsze bogami byli, wiadomo – Wielka Trójca metalu. (Tak, wiem, że powinna być Czwórka. Anthrax jednakowoż jakoś nigdy mi nie leżał. Może wielka muzyka powinna powstawać w Kalifornii? :-) A może, chociaż dużą sympatią darzę Scotta Iana, to przemiły ten człowiek ma u mnie bardzo przechlapane za swoje głupie pomysły, które doprowadziły do powstania czegoś, co czasem określam bardzo brzydkim słowem, a w trochę grzeczniej mówi się na to nu metal). Tak więc, są Trzej Bogowie – Metallica, Megadeth i Slayer. Ten pierwszy z pewnością najbardziej popularny i najmniej niszowy, co, jak wiadomo, bywa wielkim grzechem w oczach oddanych fanów. Ja też na początku w taki sposób reagowałam na, powiedzmy, ewolucje stylu muzycznego tejże miłej dla ucha kapeli: że Metallica to tylko do Master…, że potem to już samo badziewie, Czarny Album to zdrada, a te wszystkie Loady i ReLoady to juz lepiej nie mówić. Potem stary hardcore fan (czyli ja :-) ) nieco zmiękł. Duży sentyment zawsze żywiłam do …And Justice For All, a Czarny Album, Load i ReLoad lubię czasem posłuchać, na co główny wpływ ma sposób śpiewania Jamesa. Bo powiedzmy sobie szczerze, przedtem ten facet w ogóle nie umiał śpiewać. A na tych trzech albumach śpiewa jak anioł… no, taki solidny męski anioł. Teraz już niestety mu przeszło. Czarodziejka gorzałka tańczyła w nas, a jak przestała, to i piękne śpiewanie się skończyło. Cieszę się oczywiście, że Hetfield jest w tej chwili niepraktykującym alkoholikiem, ale jego wokalu strasznie żal. I to jest pierwsza z wad, o której chciałam pisać w kontekście Death Magnetic. James śpiewa z wysiłkiem, niedobrze, ja sie męczę, kiedy go słucham. Ale trudno może z tego czynić zarzut akurat tej płycie, bo zaczeło się to juz dobre parę lat wcześniej. Wracając jednak do głównego wątku: tak, Metallica się zmieniała. Muzycznie te zmiany nie były zbyt korzystne (tu cały czas odzywa się mój wewnętrzny hardcore fan), nawet jeśli życzliwym okiem spojrzy się na popowe pioseneczki z Czarnego Albumu czy Load. Nie tylko jednak o Czarny Album tu biega, włos na głowie staje dęba, jak głowa ta przypomni sobie takie, jakby tu grzecznie napisać, g…, jak S&M. Ale powiedzmy sobie: każdy ma prawo do popełniania głupich błędów, nawet bogowie. Poza tym, jak pisałam, wokalnie zmiany były OK, finansowo dla zespołu też, a że życzymy im dobrze, to cieszymy się razem z nimi. Słuchając Death Magnetic jednak nie mogę odpędzić wrażenia, jak bardzo prorocze okazały się słowa, które James napisał jakieś dwanaście lat temu. I to prorocze, niechcący zapewne, w doniesieniu do własnego zespołu: already faded prima donna*? Oj tak, niestety, to bardzo pasuje.
Może po beznadziejnym St. Anger juz nie należało niczego nagrywać? Nie zmieniać producenta, nie szukać na siłę? Nie udowadniać, że się ciągle może? Może lepiej było odejść z honorem?
Another star denies the grave
See the nowhere crowd, cry the nowhere tears of honor*

Death Magnetic jest płytą nudną, nieświeżą. Słuchałam kawałka po kawałku i nie słyszałam nic nowego, nic interesującego. Utwory są za długie, jeśli nie umie się przekazać czegoś ciekawego w 4 minuty, to 8 minut też nie pomoże, może tylko pogorszyć, bo nudzi. (Choć, jak pisałam, mając sentyment do …And Justice, przyjmuję do wiadomości, że piosenka może być dłuższa. Ale na …And Justice to się trzymało kupy, a na Death Magnetic jakoś nie chce). W utworach brakuje sensu. I melodii. Rozumiem, że współpraca z Bobem Rockiem się zespołowi znudziła, ale akurat Rubin? No, chyba, że chcieli być bardziej metalowi od Slayera, ale to im nie wyszło (co było oczywistą oczywistością, rzecz jasna). Slayerowską rękę Rubina słychać zresztą w My Apocalypse, gdyby podłożyć tam głos Toma Arayi, to wyszłoby jakieś cudaczne (i wtórne) połączenie Epidemic i Dittohead. I po co? Brak pomysłów u panów z Metalliki? Tak to właśnie wygląda. Że wokal Hetfielda płaski i męczący, już pisałam. Perkusja – Ulrich gra tak, jakby pierwszy raz usiadł za bębnami. Nigdy nie uważałam go za wybitnego perkusistę, ale przez tyle lat mógłby się czegoś nauczyć. Te bębny w ogóle nie pasują do całości, są grane jakby obok, gdzieś przeczytałam dobre określenie – odklejone. A gitara? Kirk Hammett, w mojej opinii, nie jest typem gitarzysty odkrywczego, mającego własne pomysły. Zagra raczej to, co mu każą. Sam o sobie tak mówił i tak twierdził też Bob Rock, mówiąc, że Kirk potrzebuje, żeby cały czas ktoś go popychał do przodu. Zdarzało mu się wprawdzie wyskoczyć z jakimś pomysłem (np. początek Enter Sandman), ale ktoś musi to potem poprzerabiać, żeby miało ręce i nogi. Kirk poczeka na gotowe. A na Death Magnetic ten facet gra tak, jakby wcześniej nikt mu na nic nie pozwalał, a jemu udało się wreszcie urwać ze smyczy. Tysiąc solówek. Milion niepotrzebnych nut. Gram wszystko, co mi natchnienie na palce przyniesie, i to jak najszybciej. Syndrom Satrianiego się w nim odezwał, po tylu latach od pobierania nauk u tegoż? Nie wiem, czy to faktycznie Ozzy powiedział, że gitarzystów trzeba trzymać krótko, bo jeśli nie, to mogą grać solówkę dwa lata, ale kiedy słucham popisów Hammetta, to wzdycham, ile w tym racji.  Jedyne, co da się przeżyć na tej płycie to bas. Może u Ulricha i Hetfielda odezwały się wyrzuty sumienia za wieloletnie paskudne traktowanie Jasona Newsteda? (Nie zapomnę Classic Albums o tworzeniu Czarnego, jak Jason, taki zadowolony z siebie, opowiadał jak to grał na dwunastostrunowym basie w Wherever I May Roam, a Kirk siedział znudzony obok i wyraźnie miał to gdzieś. Ale fakt, że i Lars nie bardzo orientował się, którą solówkę grał który gitarzysta; ewidentnie podczas nagrywania tej płyty w ogóle coś bardzo złego działo się z zespołem). Widać, że Rob Trujillo nie bedzie wiecznym New Kidem w kapeli, tak jak Jason. A ja uwielbiam bas w metalowych kawałkach i zawsze mi go za mało, więc się trochę nim pocieszam. Tylko, że sam bas to troszkę za mało.

Reasumując, już kolejna płyta Metalliki okazuje się być do kitu. Starzejemy się, panie wójcie? Może trzeba wziąć przykład z Toma Arayi, który powiedział jakiś czas temu, ku mojemu żalowi zresztą, że może Slayer przestanie już nagrywać, bo panowie nie robią się coraz młodsi, co wpływa nienajlepiej na tworzenie nowego materiału. Mimo wspomnianego wyżej żalu, szanuję takie podejście. Slayer zresztą, z całej Wielkiej Trójcy, był mi zawsze najbliższy i miał największy kredyt zaufania. Inna rzecz, że tego zaufania nigdy nie nadużył, w odróżnieniu od Metalliki, choć Christ Illusion nie jest zachwycająca. Brzmi jednak, nieco wbrew słowom Toma, bardzo młodo. Slayer jest w ogóle dość specyficzny, mało ewoluujący, a raczej ewoluujący w obrębie ściśle określonych granic. Bywa nawet samopowtarzalny, co może mieć swój urok – ale to pewnie przemawia przeze mnie ów kredyt oraz fanowska miłość, bo kapelę tę uwielbiam ogromnie i wielbić będę, czy będzie nadal grać, czy nie. Swoją drogą, to, co powiedział Tom, to jedno, a to, że Kerry King stwierdził z grubsza w tym samym czasie, że ma mnóstwo pomysłów na świetne kawałki, to drugie. Co jest z tymi gitarzystami (Ozzy się kłania)? Aż strach się bać… :-) I zaglądam właśnie na stronę Slayera, a tam informacje, że panowie pracują nad nową płytą, a ta ukazać ma się latem przyszłego roku. Jest nawet jeden kawałek, Psychopathy Red; zespołowi widocznie skończyły się historie o amerykańskich serial killers i piszą teraz o rosyjskich. Ten kawałek jest GENIALNY. I bas! Niniejszym odwołuję więc wszystko, co pisałam o ewentualnym byciu za starym w przypadku Slayera, żeby tworzyć dobrą muzykę i bardzo polecam! Z satysfakcją stwierdzam też, że Slayer przeskoczył Metallicę przynajmniej o klasę. Zobaczymy tylko, jaka będzie cała płyta. Teraz juz wiem jednak, że będą na nią niecierpliwie czekać.

A złośliwą satysfakcję mam jeszcze jedną, kiedy porównuję ostatnie dokonanie Metalliki z ostatnim dokonaniem Megadeth. To było dawno i nieprawda ;-) , ale nie trzeba było wywalać Dave’a Mustaine’a z zespołu. To, jak i co on pisze i komponuje, co potrafi wyprawiać z gitarą, mimo rozmaitych zawirowań życiowych, rzuca na kolana, a Hammett się chowa. I reszta Metalliki też powinna. W ogóle Megadeth już dawno przegoniło Metallicę, i to o parę klas. Ostatnia płyta United Abominations jest niewiarygodnie dobra; znakomite utwory normalnej długości, błyskotliwe solówki, inteligentne teksty – wszystko najwyższej jakości. Aż wstyd niemal wspominać tę płytę przy okazji mówienia o Death Magnetic i to w notce pod takim, a nie innym, tytułem. Przyjemnie popatrzeć, jak niesamowitą drogę przebył Mustaine od czasów Kill’em All. To on (bo Megadeth to Dave) jest niekwestionowanym Bogiem Numer 1 w Wielkiej Trójcy. I jeśli prawdą jest, że była jakaś rywalizacja między Metallicą a Megadeth, a myślę, że była, to Dave wygrał bezapelacyjnie.
If I win again, I’m still the champion
And if you win, ha, that’s just impossible**
  I chyba tak już zostanie.
PS. Megadeth też nagrywa nowy krążek. Mniam, mniam.
* Metallica – The Memory Remains
** Megadeth – Play For Blood