Już dawno zbierałam się, żeby napisać coś na kształt recencji nowej płyty Metalliki Death Magnetic. W końcu premiera była już prawie dwa miesiące temu. Ale jakoś tak smętnie mi było. Smętnie, bo obserwowanie Götterdämmerung w czasie rzeczywistym, i to bogów, którzy jakoś tam człowieka obchodzą, jest naprawdę przykre. Dla mnie zawsze bogami byli, wiadomo – Wielka Trójca metalu. (Tak, wiem, że powinna być Czwórka. Anthrax jednakowoż jakoś nigdy mi nie leżał. Może wielka muzyka powinna powstawać w Kalifornii? :-) A może, chociaż dużą sympatią darzę Scotta Iana, to przemiły ten człowiek ma u mnie bardzo przechlapane za swoje głupie pomysły, które doprowadziły do powstania czegoś, co czasem określam bardzo brzydkim słowem, a w trochę grzeczniej mówi się na to nu metal). Tak więc, są Trzej Bogowie – Metallica, Megadeth i Slayer. Ten pierwszy z pewnością najbardziej popularny i najmniej niszowy, co, jak wiadomo, bywa wielkim grzechem w oczach oddanych fanów. Ja też na początku w taki sposób reagowałam na, powiedzmy, ewolucje stylu muzycznego tejże miłej dla ucha kapeli: że Metallica to tylko do Master…, że potem to już samo badziewie, Czarny Album to zdrada, a te wszystkie Loady i ReLoady to juz lepiej nie mówić. Potem stary hardcore fan (czyli ja :-) ) nieco zmiękł. Duży sentyment zawsze żywiłam do …And Justice For All, a Czarny Album, Load i ReLoad lubię czasem posłuchać, na co główny wpływ ma sposób śpiewania Jamesa. Bo powiedzmy sobie szczerze, przedtem ten facet w ogóle nie umiał śpiewać. A na tych trzech albumach śpiewa jak anioł… no, taki solidny męski anioł. Teraz już niestety mu przeszło. Czarodziejka gorzałka tańczyła w nas, a jak przestała, to i piękne śpiewanie się skończyło. Cieszę się oczywiście, że Hetfield jest w tej chwili niepraktykującym alkoholikiem, ale jego wokalu strasznie żal. I to jest pierwsza z wad, o której chciałam pisać w kontekście Death Magnetic. James śpiewa z wysiłkiem, niedobrze, ja sie męczę, kiedy go słucham. Ale trudno może z tego czynić zarzut akurat tej płycie, bo zaczeło się to juz dobre parę lat wcześniej. Wracając jednak do głównego wątku: tak, Metallica się zmieniała. Muzycznie te zmiany nie były zbyt korzystne (tu cały czas odzywa się mój wewnętrzny hardcore fan), nawet jeśli życzliwym okiem spojrzy się na popowe pioseneczki z Czarnego Albumu czy Load. Nie tylko jednak o Czarny Album tu biega, włos na głowie staje dęba, jak głowa ta przypomni sobie takie, jakby tu grzecznie napisać, g…, jak S&M. Ale powiedzmy sobie: każdy ma prawo do popełniania głupich błędów, nawet bogowie. Poza tym, jak pisałam, wokalnie zmiany były OK, finansowo dla zespołu też, a że życzymy im dobrze, to cieszymy się razem z nimi. Słuchając Death Magnetic jednak nie mogę odpędzić wrażenia, jak bardzo prorocze okazały się słowa, które James napisał jakieś dwanaście lat temu. I to prorocze, niechcący zapewne, w doniesieniu do własnego zespołu: already faded prima donna*? Oj tak, niestety, to bardzo pasuje.
Może po beznadziejnym St. Anger juz nie należało niczego nagrywać? Nie zmieniać producenta, nie szukać na siłę? Nie udowadniać, że się ciągle może? Może lepiej było odejść z honorem?
Another star denies the grave
See the nowhere crowd, cry the nowhere tears of honor*
Death Magnetic jest płytą nudną, nieświeżą. Słuchałam kawałka po kawałku i nie słyszałam nic nowego, nic interesującego. Utwory są za długie, jeśli nie umie się przekazać czegoś ciekawego w 4 minuty, to 8 minut też nie pomoże, może tylko pogorszyć, bo nudzi. (Choć, jak pisałam, mając sentyment do …And Justice, przyjmuję do wiadomości, że piosenka może być dłuższa. Ale na …And Justice to się trzymało kupy, a na Death Magnetic jakoś nie chce). W utworach brakuje sensu. I melodii. Rozumiem, że współpraca z Bobem Rockiem się zespołowi znudziła, ale akurat Rubin? No, chyba, że chcieli być bardziej metalowi od Slayera, ale to im nie wyszło (co było oczywistą oczywistością, rzecz jasna). Slayerowską rękę Rubina słychać zresztą w My Apocalypse, gdyby podłożyć tam głos Toma Arayi, to wyszłoby jakieś cudaczne (i wtórne) połączenie Epidemic i Dittohead. I po co? Brak pomysłów u panów z Metalliki? Tak to właśnie wygląda. Że wokal Hetfielda płaski i męczący, już pisałam. Perkusja – Ulrich gra tak, jakby pierwszy raz usiadł za bębnami. Nigdy nie uważałam go za wybitnego perkusistę, ale przez tyle lat mógłby się czegoś nauczyć. Te bębny w ogóle nie pasują do całości, są grane jakby obok, gdzieś przeczytałam dobre określenie – odklejone. A gitara? Kirk Hammett, w mojej opinii, nie jest typem gitarzysty odkrywczego, mającego własne pomysły. Zagra raczej to, co mu każą. Sam o sobie tak mówił i tak twierdził też Bob Rock, mówiąc, że Kirk potrzebuje, żeby cały czas ktoś go popychał do przodu. Zdarzało mu się wprawdzie wyskoczyć z jakimś pomysłem (np. początek Enter Sandman), ale ktoś musi to potem poprzerabiać, żeby miało ręce i nogi. Kirk poczeka na gotowe. A na Death Magnetic ten facet gra tak, jakby wcześniej nikt mu na nic nie pozwalał, a jemu udało się wreszcie urwać ze smyczy. Tysiąc solówek. Milion niepotrzebnych nut. Gram wszystko, co mi natchnienie na palce przyniesie, i to jak najszybciej. Syndrom Satrianiego się w nim odezwał, po tylu latach od pobierania nauk u tegoż? Nie wiem, czy to faktycznie Ozzy powiedział, że gitarzystów trzeba trzymać krótko, bo jeśli nie, to mogą grać solówkę dwa lata, ale kiedy słucham popisów Hammetta, to wzdycham, ile w tym racji. Jedyne, co da się przeżyć na tej płycie to bas. Może u Ulricha i Hetfielda odezwały się wyrzuty sumienia za wieloletnie paskudne traktowanie Jasona Newsteda? (Nie zapomnę Classic Albums o tworzeniu Czarnego, jak Jason, taki zadowolony z siebie, opowiadał jak to grał na dwunastostrunowym basie w Wherever I May Roam, a Kirk siedział znudzony obok i wyraźnie miał to gdzieś. Ale fakt, że i Lars nie bardzo orientował się, którą solówkę grał który gitarzysta; ewidentnie podczas nagrywania tej płyty w ogóle coś bardzo złego działo się z zespołem). Widać, że Rob Trujillo nie bedzie wiecznym New Kidem w kapeli, tak jak Jason. A ja uwielbiam bas w metalowych kawałkach i zawsze mi go za mało, więc się trochę nim pocieszam. Tylko, że sam bas to troszkę za mało.
Reasumując, już kolejna płyta Metalliki okazuje się być do kitu. Starzejemy się, panie wójcie? Może trzeba wziąć przykład z Toma Arayi, który powiedział jakiś czas temu, ku mojemu żalowi zresztą, że może Slayer przestanie już nagrywać, bo panowie nie robią się coraz młodsi, co wpływa nienajlepiej na tworzenie nowego materiału. Mimo wspomnianego wyżej żalu, szanuję takie podejście. Slayer zresztą, z całej Wielkiej Trójcy, był mi zawsze najbliższy i miał największy kredyt zaufania. Inna rzecz, że tego zaufania nigdy nie nadużył, w odróżnieniu od Metalliki, choć Christ Illusion nie jest zachwycająca. Brzmi jednak, nieco wbrew słowom Toma, bardzo młodo. Slayer jest w ogóle dość specyficzny, mało ewoluujący, a raczej ewoluujący w obrębie ściśle określonych granic. Bywa nawet samopowtarzalny, co może mieć swój urok – ale to pewnie przemawia przeze mnie ów kredyt oraz fanowska miłość, bo kapelę tę uwielbiam ogromnie i wielbić będę, czy będzie nadal grać, czy nie. Swoją drogą, to, co powiedział Tom, to jedno, a to, że Kerry King stwierdził z grubsza w tym samym czasie, że ma mnóstwo pomysłów na świetne kawałki, to drugie. Co jest z tymi gitarzystami (Ozzy się kłania)? Aż strach się bać… :-) I zaglądam właśnie na stronę Slayera, a tam informacje, że panowie pracują nad nową płytą, a ta ukazać ma się latem przyszłego roku. Jest nawet jeden kawałek, Psychopathy Red; zespołowi widocznie skończyły się historie o amerykańskich serial killers i piszą teraz o rosyjskich. Ten kawałek jest GENIALNY. I bas! Niniejszym odwołuję więc wszystko, co pisałam o ewentualnym byciu za starym w przypadku Slayera, żeby tworzyć dobrą muzykę i bardzo polecam! Z satysfakcją stwierdzam też, że Slayer przeskoczył Metallicę przynajmniej o klasę. Zobaczymy tylko, jaka będzie cała płyta. Teraz juz wiem jednak, że będą na nią niecierpliwie czekać.
A złośliwą satysfakcję mam jeszcze jedną, kiedy porównuję ostatnie dokonanie Metalliki z ostatnim dokonaniem Megadeth. To było dawno i nieprawda ;-) , ale nie trzeba było wywalać Dave’a Mustaine’a z zespołu. To, jak i co on pisze i komponuje, co potrafi wyprawiać z gitarą, mimo rozmaitych zawirowań życiowych, rzuca na kolana, a Hammett się chowa. I reszta Metalliki też powinna. W ogóle Megadeth już dawno przegoniło Metallicę, i to o parę klas. Ostatnia płyta United Abominations jest niewiarygodnie dobra; znakomite utwory normalnej długości, błyskotliwe solówki, inteligentne teksty – wszystko najwyższej jakości. Aż wstyd niemal wspominać tę płytę przy okazji mówienia o Death Magnetic i to w notce pod takim, a nie innym, tytułem. Przyjemnie popatrzeć, jak niesamowitą drogę przebył Mustaine od czasów Kill’em All. To on (bo Megadeth to Dave) jest niekwestionowanym Bogiem Numer 1 w Wielkiej Trójcy. I jeśli prawdą jest, że była jakaś rywalizacja między Metallicą a Megadeth, a myślę, że była, to Dave wygrał bezapelacyjnie.
If I win again, I’m still the champion
And if you win, ha, that’s just impossible** I chyba tak już zostanie.
PS. Megadeth też nagrywa nowy krążek. Mniam, mniam.
* Metallica – The Memory Remains
** Megadeth – Play For Blood