Baby shower powinien być nudny. Nudny dla kogoś, kto nie ma dzieci, niespecjalnie myśli o posiadaniu tychże oraz w ogóle dzieci nieszczególnie go (czy raczej ją) interesują. Nie to, że nie lubię dzieci – nie mam nic przeciw nim, niektóre są bardzo miłe, a poza tym ktoś musi zarabiać w przyszłości na moją emeryturę ;-) . Baby shower jako impreza, o której co nieco słyszałam przed przyjazdem do Stanów jawił mi się krańcowo nieinteresująco (choć już na jednym byłam, ale nie był on w prawdziwym amerykańskim domu, raczej serbsko-amerykańskim, więc się nie liczy). Jawił się więc niezbyt interesująco: babki z dziećmi lub nie, ale skupione na dzieciach, gadające o dzieciach, rozpływające się nad malutkimi bucikami i czapeczkami, grające w gry pod tytułem: jak duży jest brzuszek przyszłej mamusi albo zgadnij, jakie dziecięce jedzonko mam w słoiczku, a wszystko to podlane bardzo, bardzo słodkim sosem macierzyństwa. Z tych wszystkich rozrywek nie słyszałam wcześniej tylko o jednej, a mianowicie o diaper cake, czyli torcie pieluszkowym. Diaper cake zobaczyłam w Stanach pierwszy raz niedawno, doznałam szoku :-) i musiałam zdjęcie tego czegoś zamieścić na blogu. Jest tak słodkie i kiczowate, że aż śliczne. Oto więc dzieło A., która dzieci nie ma (jeszcze!), ale aż piszczy do nich, robiąc więc torty pieluszkowe i organizując baby showers jest w swoim żywiole. Zdjęcie zresztą też jest autorstwa A., mimo że jako zasadę przyjęłam, że na blogu pokazuję tylko swoje (czyli moje lub Ż.) zdjęcia. Jak jednak napisałam powyżej, zdjęcie diaper cake po prostu musiałam :-) .
Ten ostatni baby shower u A., gdzie cieszyłyśmy się z mającego-się-niedługo-urodzić dziecka S., nie był jednak taki straszny. Głównie dlatego, że S. jest bardzo przesądna i nie życzyła sobie żadnych prezentów, żadnych tortów pieluszkowych :-) i w ogóle żadnych specjalnych uroczystości, zanim dziecko się urodzi. Poprzestałyśmy zatem na gadaniu: o facetach, o gotowaniu, o dzieciach (a jakże!), a skończyło się na plotkach o koleżankach i kolegach z naszego kochanego miejsca pracy. Ponieważ i organizatorka A. i przyszła mama S. są Hinduskami (S. taką raczej zamerykanizowaną), zjadłyśmy sporo tradycyjnego hinduskiego jedzenia (idli i dosa są podobno niezwykle zdrowe, są też bardzo smaczne, choć niektóre sosy były dla mnie za ostre) oraz dowiedziałyśmy się troszeczkę o Indiach. (Nie tylko zresztą na tym spotkaniu, ponieważ uważam w ogóle, że jedną z największych przyjemności, jakie można mieć w kraju takim jak Stany, jest możliwość spotkania ludzi z całego świata i dowiadywania się od nich o rzeczach, których nie znajdzie się w gazetach czy nawet książkach). Nie wiedziałam na przykład, że bindi nie jest noszone wyłącznie przez mężatki, choć może być używane jako symbol małżeństwa, ale w dzisiejszych czasach jest to raczej część makijażu. Obejrzałam za to bardzo ciężki złoty naszyjnik S., będący jej „obrączką” i wysłuchałam długiego i zawiłego tłumaczenia, który wisiorek symbolizuje jej rodzinę, który rodzinę jej męża i jak wygląda symbol połączonych obu rodzin. S. w ogóle wzbudziła moje zdziwienie, bo Hinduską jest, jak napisałam powyżej, ale z pochodzenia, natomiast obywatelstwo ma amerykańskie, studuje na amerykańskiej uczelni i wygląda raczej na kobietę wyemancypowaną i samodzielną. Tymczasem jej małżeństwo było aranżowane. Aranżowane małżeństwa nadal są popularne w Indiach (ale też, jak widać, w hinduskich społecznościach poza Indiami), zwłaszcza jeśli rodzice chcą się upewnić, że dziecko nie poślubi kogoś spoza swojej kasty. Posłuchałam więc sobie o kastach i społecznościach (communities) w Indiach, o różnicach językowych między społecznościami (obie moje koleżanki rozmawiają ze swoimi mężami, też Hindusami, po angielsku, nie znają bowiem nawzajem swoich języków), o tym, że w niektórych społecznościach nie używa się w ogóle nazwisk, co sprawia niejaki kłopot, kiedy ludzie ci przyjeżdżają do krajów, gdzie używanie nazwisk jest sprawą oczywistą. Popytałam, jak to jest z feminizmem w Indiach i traktowaniem kobiet, czyli na przykład: obowiązki córek i synów w rodzinie (żadna nowina: mężczyźni mają lepiej, choć to zależy od rodziny).
Zainteresowało mnie, jak swobodną religią jest hinduizm. Obie moje koleżanki stwierdziły, że jest to raczej życiowa filozofia niż religia, w obrębie której każdy wybiera sobie swoją własną drogę. Chcesz być wegetarianinem – to jesteś, chcesz jeść mięso – jesz (choć większość pewnie nie zje wołowiny). Chcesz nosić takie a takie symbole, ubierać się tak i tak, zachowywać tak i tak – proszę bardzo, nie chcesz – też dobrze. Wszystko (niemal) jest dozwolone, jeśli taką właśnie człowiek podejmuje decyzję, bo to jest jego droga, jego życie. Z drugiej jednak strony na przykład – człowiek zwykle musi się bardzo liczyć ze swoją rodziną. I nie jest tak, że bierze się ślub tylko z wybrankiem/wybranką. Ogromnie ważne jest w tym momencie połączenie z jego/jej rodziną i od tego momentu obie rodziny zaczynają mieć bardzo duży wpływ na całe życie obojga współmałżonków. (Chociaż, jak powiedziała mi S., po jej ślubie mama jej odetchnęła z ulgą, stwierdzając: ja już nie muszę się martwić o twoje zachowanie (prowadzenie się, jak rozumiem ;-) ), teraz to problem twojego męża).
Ciekawe było również to, co S. powiedziała o sytuacji osób homoseksualnych w hinduizmie i w Indiach. Otóż hinduizm nic nie mówi na ten temat, co było w sumie do przewidzenia, ale pamiętać należy, że w Indiach mieszkają nie tylko wyznawcy hinduizmu, ale też sporo muzułmanów, trochę chrześcijan i żydów, a ich religie mają co nieco do powiedzenia na ten temat. Natomiast w samym społeczeństwie gejów nie widać, nie mówią oni o sobie głośno, nie wychodzą z szafy, nie mają swoich organizacji, nie zbierają się na paradach. Produkcje bollywódzkie oraz muzyczne są czysto hetero-centryczne, podobno był jeden film pokazujący związek homoseksualny, ale S. określiła go jako kino artystyczne, wnoszę więc, że nie był zbyt popularny :-) . Gejów nie widać na ulicach, choć publiczne okazywanie sobie uczuć, nawet takie jak trzymanie się za ręce, jest bardzo źle widziane i bardzo niewłaściwe, niezależnie od płci osób to robiących. Kiedyś, dawniej, mówi S., może w pewnych rodzinach poddawano osoby homoseksualne jakimś naciskom, teraz jak np. chłopak chce mieszkać ze swoim chłopakiem, to robi to i przedstawia go rodzicom ewentualnie jako swojego współlokatora. Rodzina specjalnie nie wnika w szczegóły, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopców. Ogólnie jednak podejście (większości) Hindusów wygląda tak: nie, u nas w Indiach nie ma homoseksualistów, homoseksualizm to takie zjawisko występujące na Zachodzie. S. wspomniała, że jej mąż, gdy miał 14-15 lat i obejrzał jakiś program o USA w telewizji, powiedział, że nie chce jechać do Stanów, bo nie chce złapać tego homoseksualizmu. Fakt, że jednak obecnie większość ludzi nie mówi o tym jak o jakiejś zakaźnej chorobie, ale że woli udawać, że tego nie ma, to tak. Pytanie jeszcze, co stałoby się, kiedy geje zaczęli być widoczni – jedni zapewne powiedzieliby: ok, whatever, a inni… cóż, mogłoby im się to nie spodobać.