Święta minęły, szybko, jak to Święta mają w zwyczaju. To już były czwarte nasze Święta spędzane w taki sposób, tylko we dwójkę. Było nam bardzo, bardzo miło i dobrze. I spokojnie, choć ich tzw. duchowy wymiar podkręcały nam kolędy i piosenki świąteczne z We Wish You a Metal Xmas…and a Headbanging New Year. Ż. nie protestował za bardzo ;-) .
Najzabawniejszym aspektem takich Świąt, obchodzonych w obcym kraju, z dala od rodziny, jest kontakt z tą właśnie rodziną. Swoją drogą, jestem na tyle starej daty :-) , że ciągle zachwycam się takimi wynalazkami, jak skype, dzięki którym mogę pogadać z bliskimi (a jednocześnie dalekimi), widząc ich w dodatku. W Wigilię więc wyrwani zostaliśmy z naszych leniwych wypatrywań pierwszej gwiazdki i wciągnięci w rozbuchany rodzinny chaos pod tytułem: wszyscy gadają jednocześnie, nikt nikogo nie słucha, nikt nie czeka na twoją odpowiedź, tylko wymyśla ją sam, ktoś próbuje wciągnąć cię w swoje gierki, ktoś inny wmawia ci coś, co wmawia od lat (albo zgoła coś innego), jest dużo hałasu, dużo radości, dowcipy i przekomarzania rozumiane tylko w rodzinnym gronie… Troszkę się odzwyczailiśmy od tego skondensowanego rodzinnego żywiołu (bo na codzień rozmawia się jednak spokojniej) i tego wszystkiego nam brakowało, zaiste :-) .
Poza tym, nawiązując do niedawnej notki, jeśli ktoś chciał Święta te przeżyć religijnie, to mógł jak najbardziej – msza bożonarodzeniowa była jedną z najradośniejszych, jakie kiedykolwiek widziałam (może, między innymi, ze względu na brak in vitro wyskakującego z każdego kąta), choć choinki w kościele rzeczywiście były sztuczne. Za to szopka, których nie ma, jak wiadomo, w amerykańskich kościołach, była obecna. Najbliższe centrum handlowe było zamknięte w Christmas Day, jak wiele zresztą innych sklepów, wiatr tylko hulał na niespotykanie pustych parkingach. Pogoda nie dopisała (albo dopisała, zależy jak na to spojrzeć), śniegu nie było, za to zrobiło się wiosennie ciepło – temperatura doszła do 21 stopni. Klimat tutejszy jest zupełnie bez sensu ;-) .
Przyznać jednak muszę, że mimo braku rodziny i śniegu, czujemy się niemal jak w Polsce ;-) . Po pierwsze ze względu na potwornie długi urlop, bo wolne w pracy mamy od 24 grudnia aż do 5 stycznia – coś zupełnie niewiarygodnego w Stanach :-) . Co prawda, mój szef nie omieszkał przysłać mi mailem jakiegoś szalenie ważnego artykułu o jakimś szalenie ważnym białku, który to artykuł koniecznie muszę przeczytać (już lecę, mało nóg nie połamię); ale to tylko mój szef – pracoholik :-) . A po drugie, w telewizji lecą nieustannie same świąteczne hity, z Kevinem, co to jest sam w domu, na czele :-P .