moja Ameryka

„Milk”

Milk Gusa Van Santa opowiada historię kariery Harveya Milka (Sean Penn), pierwszego nieukrywającego swojej homoseksualnej orientacji polityka, wybranego na urząd publiczny w Stanach. Milk był aktywnym działaczem na rzecz gay rights – czasem mówi się o nim jako o męczenniku tej sprawy – został bowiem zastrzelony przez kolegę-radnego w niecały rok po objęciu urzędu. Film pokazuje drogę Milka do kariery, jego aktywność, jego przemowy na wiecach, jego współpracę z ludźmi, wreszcie jego życie prywatne podczas tego wszystkiego. To, co podobało mi się w filmie, to atmosfera tamtego czasu, chyba całkiem nieźle zachowana poprzez zręczne powplatane zdjęcia dokumentalne, nieco para-dokumentalny sposób filmowania i dobry pomysł z narracją samego Milka, która spina klamrą cały film. Bardzo wiarygodnie pokazana jest determinacja Milka w drodze do celu, jego odwaga, otwartość i optymizm mimo wszystko. Jednocześnie film nie idealizuje bohatera – jego życie osobiste wyglada bardzo marnie, z niemożnością zbudowania bliskiego związku, a już traktowanie przez Milka jego kochanka, Jacka Liry (Diego Luna), jest po prostu okrutne. Nie podobało mi się to, że film bywa bardzo płytki i powierzchowny. Zupełnie prześlizguje się nad najbliższymi współpracownikami Milka – są, a jakby ich nie było, właściwie niewiele o większości z nich wiadomo (może z wyjątkiem Anne Kronenberg (Alison Pill) oraz Cleve’a Jonesa (Emile Hirsch)), stanowią jakąś nieokreśloną grupę osób, a nie indywidualności.  Więcej można się o nich dowiedzieć z informacji podawanych na końcu filmu – o tym, co ludzie ci naprawdę robili w latach siedemdziesiątych i robią do chwili obecnej. Po obejrzeniu tych informacji, okraszonych autentycznymi zdjęciami, miałam zresztą wrażenie, że najważniejsze dla reżysera było to, aby aktorzy byli jak najbardziej fizycznie podobni do swoich bohaterów, a nie dał im się specjalnie wykazać kunsztem aktorskim. Swoją drogą, może jest to też „wina” (albo raczej zasługa) Seana Penna, absolutnie olśniewającego w swojej roli. Kiedy pojawia się na ekranie, a pojawia się, naturalnie, bardzo często, inni aktorzy przestają istnieć. Trudno oderwać od niego wzrok, od jego gry, jego uśmiechu oraz … hmm, innych części ciała, przynajmniej na początku filmu ;-) . (Jest taka scena, kiedy Milk mówi swojemu młodemu współpracownikowi, kiedy ten przychodzi na spotkanie ubrany w garnitur, że nigdy nie powinien zakładać garniturowych spodni, tylko najbardziej obcisłe dżinsy. Stanowczo uważam, że sam Milk-Penn powinien skorzystać ze swojej rady :-) ).

Tak czy inaczej, warto film obejrzeć. Dla Seana Penna. Po to, żeby wzruszyć się końcowymi scenami pochodu-demostracji po śmierci głównego bohatera. Po to, żeby dowiedzieć się, jak wyglądał fragment walki o prawa gejów w Stanach trzydzieści lat temu, walki o kalifornijską Proposition 6, a także jak wyglądały szczegóły procesu Dana White’a. Może niektórym są to sprawy znane, ale nie sądzę, żeby wszyscy o nich wiedzieli, szczególnie poza USA. Poza tym – kiedy patrzyłam na scenę, jak jedna z bardzo pobocznych postaci wycierała rękę po przywitaniu z Milkiem i Smithem (James Franco), przypominało mi się, jak to niektórzy obecnie mówią, że brzydzą się podawać rękę gejom. Kiedy pokazywano walkę o Proposition 6, uświadomiłam sobie, że to jest niemal to samo, co niedawno w Polsce, kiedy głoszono, iż homoseksualiści powinni mieć zakaz wykonywania zawodu nauczyciela. Po obejrzeniu filmu trudno więc uciec przed smutną refleksją, że niby trzydzieści lat minęło, świat się zmienił, jednak w niektórych miejscach niektóre sprawy pozostały takie same. A, i jeszcze jedna rzecz mnie zastanowiła – w filmie zupełnie nie ma lesbijek (poza zupełnym rodzynkiem, czyli Anne Kronenberg). Czy one  nie brały w tym wszystkim udziału, nie angażowały się? Bo skala zaangażowania mężczyzn jest imponująca, a głosu kobiet w ogóle nie słychać. Czy tak naprawdę było, czy to tylko wizja reżysera?