Inauguracja już jutro. Kiedy ogląda się telewizję, dowolny zupełnie program, widać, że wszystko jest pod kontrolą. Amerykanie mają wybitne zdolności do dawania do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą i każdy, ale to absolutnie każdy jest superprofesjonalistą w tym, co robi. Efekty wygladają potem różnie, ale cóż. Tak czy inaczej, odpowiednie służby pozamykały wszystko, co było do zamknięcia, a teraz robione są wyłącznie ostatnie poprawki, żeby uroczystości przebiegły tak, jak należy. Pamiętam tylko, jak bardzo narzekali ludzie mieszkający i prowadzący swoje interesy niedaleko Convention Center. Że będą przez długi czas zamknięci w domach, a zwłaszcza, że będą musieli zamknąć swoje małe sklepiki, pralnie, bary, czy co tam jeszcze. Pewnie tak samo narzekali mieszkający w pobliżu Capitol Hill, czy wszystkich miejsc, gdzie odbywają się bale. Mam wrażenie jednak, że nie znaleźli specjalnie zrozumienia. Policja przeprasza zawsze za inconvenience, ale podejście jest: cieszcie się z nowego prezydenta i morda w kubeł.
Nas, mimo że pracujemy w DC, nic specjalnego nie obowiązuje. Z prostego powodu – dziś i jutro mamy wolne. Dzisiaj, bo święto M.L. Kinga, a jutro – wiadomo. Zresztą, nie chciałam jechać do Waszyngtonu nawet wczoraj, ze względu na ewentualne utrudnienia w ruchu (zapowiadano je na cały długi weekend). Może nic by się nie działo, ale spędzanie w korku na autostradzie połowy niedzieli nie bardzo mi się uśmiechało. A dzisiaj i jutro siedzimy w domu – we wtorek dostęp do miasta normalnymi drogami będzie niemożliwy. Zamknięte będą autostrady i zablokowane mosty.
Jeśli jednak ktoś chce powyznawać miłość Obamie publicznie, to potem, jak już dostanie się do Waszyngtonu, wszystko ma być wyłącznie łatwiejsze – metro otwiera swe podwoje o 4 rano i będzie jeździło do późnego wieczora. Ci, którzy mają bilety na zaprzysiężenie, będą wysiadać tylko na określonych stacjach: odpowiedni kolor biletu = odpowiednia stacja. A część stacji ma być w ogóle zamknięta, żeby nie wprowadzać zamętu. W sumie to najlepiej iść na piechotę; parę osób, które znam i które się wybierają, tak właśnie ma zamiar zrobić. Tym bardziej, ze okazało się, że nie przyjadą 4 miliony gości, a tylko małe 2 miliony. I że miejsca w hotelach jeszcze są dostępne (ciekawe jakich?). Dobrze mają ci, którzy pracują na trasie parady. Będą mogli, po wyjściu do biura o jakiejś barbarzyńskiej godzinie (bo trzeba przejść przez wszystkie security check-pointy), popatrzeć sobie na dachy przejeżdżających limuzyn i posłuchać orkiestr przez zamknięte okna.
A pogoda robi się coraz lepsza. Ciagle jest wprawdzie parę stopni mniej, niż średnie temperatury w tym miesiącu, ale nie tak zimno, jak w piątek czy sobotę. Wiele osób bało się, że bedzie za zimno i za wietrznie, żeby stać długo przed Kapitolem. Jednakowoż, prawdziwego Amerykanina nic nie przeraża. No, może czasem śnieg. Ten pada dzisiaj troszeczkę, ale jutro ma być słoneczko. Wszystko więc jak na zamówienie. Swoją drogą pojawiają się pytania, dlaczego inauguracja musi być akurat 20 stycznia i czy nie można by tego zmienić, Mr. President? Nikt z moich szanownych amerykańskich kolegów nie wyjaśnił mi, dlaczego akurat ten dzień w styczniu. A myślałam, że co jak co, ale historię własnego kraju mają w jednym palcu. Jeśli kogoś to specjalnie interesuje, może sobie przeczytać tutaj.
Jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu dla tego wszystkiego. Nie, żebym koniecznie chciała wykrzesywać cokolwiek. Z drugiej strony, nie mam nic przeciwko Obamie. Tyle, że on jeszcze nie jest prezydentem i nic jeszcze nie zrobił. Może więc warto poczekać z wiwatami? Ludzie jednak, zmęczeni Bushem, traktują Obamę jak gwiazdę pop i mesjasza w jednym. Oglądam The View w telewizji, znane dziennikarki, znane kobiety, a piszczą, och, ach i wow do nowego idola, Whoopi Goldberg przypina sobie znaczek z Obamą do włosów, jedna tylko Barbara Walters wygląda na troszkę zażenowaną, ale i jej się to w sumie udziela. Po czym pokazuja wywiady z czarnymi mieszkańcami DC (i nie tylko), a ci mówią, jak to sie spodziewają cudu po nowym prezydencie. Da każdemu po sto milionów? I czy to nie jest aby rasizm (w takim dniu?), pokazywać tychże Afro-Amerykanów jak ludzi, hmm, niezbyt myślących?
Springsteen, U2, Jon Bon Jovi? Strasznie nie podoba mi się idea koncertów gwiazd dla polityków. Rozumiem, że gwiazdy lubią spotykać się z politykami, że to wyższe sfery, rączka rączkę myje, i tak dalej. Rozumiem nawet bardziej aktorów. Ale muzycy? Ci powinni grać tylko dla fanów, ewentualnie na jakieś chlubne cele. Domyślam się, że wielu z nich nie robi tego wyłącznie z powodów koniunkturalnych. Jednak dla mnie jest to jakieś sprzedawanie swojej duszy (bo tak rozumiem twórczość, jeśli ktoś sam pisze swoją muzykę i teksty) i to dla polityki, czyli czegoś z definicji brudnego. Wiadomo, co Kazik śpiewał o artystach i naprawdę trudno mi powstrzymać się przed analogiami. Oraz przypominaniem sobie tych starych zdjęć z pochodów pierwszomajowych w Polsce. Chyba jestem skażona takimi polsko-okołoPRLowsko-postsocjalistycznymi obawami. A to są przecież Amerykanie, oni tak lubią, oni tak robią, oni nie uważają polityki za brudną (hmm, naprawdę?). Podobało mi się jednak to, co powiedział pewien artysta, też Amerykanin, którego uwielbiam i cenię od lat, że Obama jest bardzo inteligentnym człowiekiem, ale jako polityk jest wielką niewiadomą i może powstrzymajmy się z orgazmami i poczekajmy chwilę na to, czego dokona.
Pewnie jednak rzucę okiem na włączony telewizor jutro. W końcu człowiek mieszka w tym kraju, a chwila jest historyczna. Ale rzucę bez entuzjazmu. Na szczęście entuzjazm nie jest wymagany, nawet u tych, którzy dopytują się: no, skoro nie przyjeżdżasz na inaugurację, to bedziesz oglądała w TV, prawda? I nie przyjmują, nie rozumieją wręcz, odpowiedzi odmownej, czy nawet wahającej.
Ale, ale, udało mi się zauważyć jedną, zgoła inną reakcję na prezydenturę Obamy, nawet w okolicach DC, gdzie, wydawałoby się, wszyscy wiwatują na potęgę. Ksiądz na kazaniu wczoraj gładko przeszedł od Samuela do Obamy (cieszymy się szalenie, zwłaszcza, że udało się pokonać rasizm w naszym kraju), a potem do tego, że Obamę kochamy, ale zbliża się rocznica podpisania Roe vs. Wade. A wiadomo, jakie plany i poglądy ma Obama na temat aborcji. W związku z tym organizujemy marsz na Waszyngton (pewnie będą dwa marsze, przeciwne). Bo musimy głosić, że aborcja jest zawsze zła. A nowy prezydent nie chce się z nami zgodzić. W autobusach są jeszcze wolne miejsca, można się zapisać, marsz jest w czwartek, zewrzyjmy szeregi.
No właśnie, inauguracja inauguracją, trzeba podejść na baczność do tej historycznej chwili, ale co pojutrze, za tydzień, za miesiąc…?