Wszystkie filmy to naprawdę jeden film.
:-) Ta mało oryginalna teza przyszła mi do głowy, kiedy przełamałam moje lenistwo, zwlokłam się z kanapy i polazłam do kina na nowego Terminatora. Zaciągając za uszy szanownego małżonka, bo on, w przeciwieństwie do mnie, nie znajdował w najnowszym dziele o elektronicznych mordercach niczego zachęcającego. Ślepy jakiś. Albowiem jedna zachęta, szalenie seksowna, jak najbardziej tam była, ale jak widać nie każdy docenia cudzy ewidentny wdzięk męski.
Ostrzegam, w poniższej, ehem powiedzmy, recenzji, będą spojlery. Jeśli ktoś więc nie ma ochoty dowiedzieć się, kto – John Connor czy może Skynet – zostanie sławnym Dragon Warrior i zakończy wojnę z muchami, znaczy – maszynami, niech lepiej nie czyta.
Najnowsze dzieło z serii: wykończymy pana czterokrotnie, nie jest takie złe. Zwłaszcza jeśli ktoś lubi się odmóżdżyć i popatrzeć, jak fajnie strzelają. Bo strzelają rzeczywiście fajnie i dużo, pytanie tylko – skąd mają tyle amunicji. Ruch oporu znaczy. Mają i mnóstwo nabojów, a także samoloty i inne ciekawe urządzenia do mordowania maszyn. Czyli muszą mieć także fabryki to wytwarzające. No chyba, że naboje te dłubią ręcznie jakieś smętne laski (Cas i Zee, to wy?), w chwilach wolnych od opiekowania się dziećmi i walczenia u boku swoich mężczyzn.
Rozmiar jak wiadomo ma znaczenie, a ponieważ ja lubię duże …, maszyny duże lubię bardzo, zachwyciły mnie różne ładne roboty, bez ustanku śmigające albo z wolna się poruszajace po ekranie. Czasem z sensem, a czasem tylko po to, żeby fajnie wyglądać.
Co musiało być w filmie: po pierwsze piękny i samotny duchowo główny bohater, który przede wszystkim milczy, jest zmęczony i walczy z robotami za nas wszystkich rzecz jasna. I cały ruch oporu mu wierzy, oprócz oczywiście głównodowodzących, którzy mają w nosie jakiekolwiek przepowiednie i za karę za to umierają. No, bo jak nie wierzyć w Neo, kiedy sam Morfeusz mówił, że on jest tym Jedynym, a dlaczego, to ja wiem, ale wam nie powiem. Legend tells of a legendary warrior whose … skills were the stuff of legend. Poza tym bohater kieruje się sercem (oraz słucha swojej mamusi nagranej na magnetofon), a ludzkie serce to podstawa. Tylko sercem zwyciężymy podstępnego Tai Lunga czyli Skynet. Oraz wiarą w siebie. There is no secret ingredient, tfu, chciałam powiedzieć there is no spoon.
Jest też drugi bohater, który jest cyborgiem, ale człowiekiem (jesteś ssak, ale ssak). Roboty wyznaczyły mu misję zabicia Johna Connora i Kyle’a Reese’a – po jaką cholerę obu nie wiem, wystarczyłoby wszak zabić tylko Reese’a. Connor w tym momencie powinien zniknąć, albowiem nigdy by nie istniał był. Chyba. Trzeba zapytać niedzielnego Ijona Tichego. Albo może czwartkowego. Ale wracając do Marcusa, czyli robota-człowieka. Miała to być najbardziej interesująca rola filmu, ale Worthington zawalił ją kompletnie. Choć może to duża sztuka – utrzymywać tę samą minę przez cały czas, niezależnie od sceny. Worthington próbuje wprawdzie grać, przynajmniej kiedy rozmawia z Heleną Bonham Carter na końcu filmu, ale mu to bardzo zabawnie nie wychodzi. Ale pomińmy to – sam bohater wygląda słodko, zwłaszcza w scenie bondage (jedynej niestety w całym filmie), widowiskowo odbija się od wody, broni czci niewieściej, dzięki czemu właścicielka tejże czci zakochuje się w nim na zabój, dzielnie walczy z elektronicznymi krokodylami (skąd te krokodyle? – evolution, Morpheus, evolution; poczekamy jeszcze na owce, tfu, gnu), wreszcie nie je nie pije, a chodzi i żyje, co samo w sobie powinno wzbudzić podejrzenia, że coś z nim jest nie tak. Ale nie budzi. Bo bohaterka słyszy jego serce. Ciekawość, swoją drogą, po co głupi Skynet wepchnął mu to serce – żeby mógł podrywać dziewczyny? A może po to, żeby był vulnerable i dał się łatwo zabić? Sprytnie, sprytnie, zbudujemy sobie najtajniejszego agenta, przydzielimy mu super-najtajniejszą misję, ale przygotujemy go do tego bez sensu. I po co ludzki mózg? Żeby ruszyło go sumienie? Bo przecież powszechnie wiadomo, że najbardziej przyzwoici są zawsze ci, którzy najgorzej się zachowują. Skynet zamiast oglądać za dużo Obcego, powinien może raczej rzucić okiem na Przeminęło z wiatrem. I Snape’a. A także na Robocopa, żeby sobie uświadomić, że pamięć ludzka jest niezniszczalna.
W filmie musiał być jeszcze jakiś Master Shifu, czy inny mądry indiański szaman. Zaskakująco, i bardzo feministycznie oraz matrixowo, nie jest to czarny sędzia, który zasłużył na szacunek, tylko po pierwsze Sarah Connor na taśmie magnetofonowej, a po drugie dwuosobowy Morfeusz, czyli siwa pani (która niewiele mówi, tylko daje jeść (ciasteczko?) oraz spogląda wszystkowiedzącym okiem Oracle) oraz niema dziewczynka, która jest zawsze na właściwym miejscu, zawsze poda zagubiony zapalnik, czy inną bombę, oraz zachowuje się jak te bizony czujnikowe w okolicach Fermilabu. Dzięki niej bohaterowie wiedzą, kiedy uwaga, uwaga, nadchodzi, koma trzy, nalot maszyn na nasze pozycje.
Miłe są różne tzw. smaczki, dzięki którym widz pamięta, że nieoryginalność filmu jest zamierzona. You Could Be Mine przy wyścigach na motocylach, Connor bijący się na rampach w Skynecie (jego matka umiała przynajmniej przeładować broń jedną ręką), spust surówki oraz oczywiście Arnold. Arnold z twarzą bardzo komputerową, czekający nago na głównego bohatera, w celu morderczym. Jakimi drogami chodził maszynowy mózg Skynetu, żeby trzymać go nago – ubrania ludzkie mieli, skoro ubrali Marcusa; po co w ogóle tam był – jeden tylko taki cyborg, stworzony po to, aby za iks niewiadomych w sumie lat (bo może teraz zabijemy/zabiliśmy już Reesa ewentualnie Connora, więc cel powołania Arnolda do życia zniknął) – te pytania są nieważne, najważniejsze, że dobrze wyglądał i się kojarzył. It is said that his enemies would go blind from over-exposure to pure awesomeness!
Film jest poza tym głęboko, głęboko (że dna nie widać…) humanistyczny. Bohaterowie są ludzcy i zmęczeni. Ale nie zrezygnowani. Bo wiedzą, że muszą wygrać – od tego zależy przyszłość ludzkości oczywiście. Ludzie na ogół (na ogół, bo zdarzają się źli albo niechętni) nie są sobie wrogami, czego dowodzi obecność rosyjskiego generała w kwaterze głównej. Wróg jest jeden – maszyny, a więc film przedstawia ideał wojny sprawiedliwej. W związku z tym nie ma miejsca na humor, żadne tam hasta la vista, baby. Wszystko jest bardzo ponure, smętne i sieriozne. Z wyjątkiem sceny transplantacji serca w MASH, na widok której Hawkeye i Trapper umarliby ze śmiechu.
Choc co to za Terminator bez Szwarcego, jak to mawial sp. Zygmunt Kaluzynski, to wybieram sie, wiec na razie nie czytam postu.
Że główny bohater rwie oczy, i że grający go aktor tym lepiej wygląda, im bardziej go reżyser przewłóczy przez błoto, krew, pot i łzy, wiadomo od dawna. (I jak miło to wiedzieć! A jak miło to widzieć… :)
Ale czytałam opinie, że nowym T4 ciężko się wzruszyć, bo dialogi drewniane, a sytuacje na tyle nierealne, że widz zamiast gryźć palce z przejęcia – parska śmiechem. Trochę się boję pójść i rozczarować.
Bondage? Hmm… Nikly trochę, jeśli sądzić po trailerze. A chociaż Connor ładnie cierpi? ;-)
Ija – nie chcę Ci popsuć zabawy, namawiam więc, żebyś poszła i przekonała się sama (zgodnie ze słowami Morfeusza – a przepraszam, to znowu nie ten film ;-) ). Poza tym ja jestem mocno stronnicza, bo głównego aktora uwielbiam absolutnie i wszystko, co robi – czy cierpi, czy nie, czy jest brudny, czy nie – jest dla mnie takie, że ciężko mi oderwać oczy (tak, miło to widzieć :-) ). Sam film natomiast – na pewno gorszy niż dwójka (oczywiście), ale mnie podobał się bardziej niż trójka. Sytuacje rzeczywiście są nie bardzo realne, zwłaszcza niektóre; parsknąć śmiechem też mi się zdarzyło, posłuchać drewnianych kwestii wypowiadanych przez drewnianych aktorów również.
Ale tak w ogóle, to idź, idź – wrażenia wzrokowe niezapomniane, szczególnie ładni chłopcy :-)