Filadelfia była ostatnim etapem naszych wakacji, nie bardzo tym razem egzotycznym, ale również przyjemnym. Oczywiście na tyle, na ile udało nam się ją obejrzeć w ciągu krótkiego czasu.
Niezła architektura (jak na downtown sporego amerykańskiego miasta) z całkiem ładnymi wieżowcami i nie tylko,
czasem trafiło się nawet coś sympatycznego, co wyglądało jak gałka lodów pistacjowych na dużej gałce truskawkowych ;-)
City Hall jak rakieta,
którego wieża odbijała się w budynku obok zgubionej klamerki do bielizny :-) ,
dużo historii, która kojarzyła mi się obrzydliwie popkulturowo z wybitnym dziełem filmowym pt. „National Treasure„. W związku z tym na dzwonnicy Independence Hall wypatrywałam Nicolasa Cage’a, oglądającego Deklarację Niepodległości przez specjalne okulary,
a na Liberty Bell odczytywałam nazwiska dwu odlewniczych dzwonu („The vision to see the treasured past comes as the timely shadow crosses in front of the house of Pass and Stow„).
Niestety, już zupełnie nie-popkulturowo, nie udało nam się zwiedzić miejsca, gdzie Jefferson napisał Deklarację
albowiem napis obok głosił: On this site stood the house where Thomas Jefferson wrote the Declaration of Independence. Ręce opadają z tymi Amerykanami, wszystko zburzą ;-) .
Skoro przy historii jesteśmy, to warto wspomnieć o uhonorowaniu Polaków: ucharakteryzowanego – nie wiedzieć czemu na Napoleona – Tadzia Kościuszki,
oraz Kopernika, ucharakteryzowanego na sfery niebieskie.
Z mniej historycznych rzeczy podziwialiśmy: bardzo fajne murale,
niebanalną fontannę
a także ludzi, który gremialnie nie zauważali czerwonego światła (człowiek się czuł normalnie jak w Rzymie :-) ). Smakowaliśmy także polski obiad w restauracyjce o swojskiej nazwie Warsaw Cafe – choć kuchmistrz raczej nie widział różnicy między barszczem a barszczem ukraińskim :-) .