Do niemal wszechobecnej klimatyzacji przyzwyczaiłam się dość łatwo. Nie miałam żadnych infekcji, żadnych chorób dróg oddechowych, czym straszona byłam przed przyjazdem do Stanów. Faktem jest jednak, że mój sposób używania klimatyzacji jest chyba nieco inny, niż znanych mi tubylców. Jestem bardziej od nich ciepłolubna, a dzikie upały mi zwykle nie przeszkadzają. No, chyba że staną się nadmiernie dzikie. Wówczas włączam, latem szczególnie, a waszyngtońskie lato potrafi być gorące i upiornie wilgotne, chłodzenie w domu. Wolę jednak – kiedy nie jest gorąco i duszno aż tak, że człowiek w toku przyspieszonej ewolucji wytwarza sobie skrzela, bo nie da się inaczej oddychać czymś, co ma teoretycznie być powietrzem, a jest wodą – wolę więc wtedy pootwierać wszystkie okna, drzwi balkonowe i w ten sposób zapewnić sobie jakiś powiew świeżego powietrza. Znani mi Amerykanie raczej tak nie postępują. Narzekając okropnie na pogodę, latem po prostu włączają chłodzenie w domach. Za to zimą i jesienią wytrzymują, gdy jest już dość chłodno. A ja wtedy dogrzewam się, dmuchając sobie w nos ciepłym powietrzem. I tu pojawia się problem. Nie zakażenia, jak pisałam, ale potworne wysuszenie powietrza. Po kilku dniach włączania klimatyzacji, tej ciepłej właśnie, wysycham. Zsycham się na wiór. Piję dużo wody, ale nocami budzę się ze snów o wodzie. I z jedną myślą: muszę, koniecznie muszę się napić.
Na szczęście z pomocą przychodzi mi nawilżacz powietrza. Genialny wynalazek. Nawilżacza używałam i w Polsce, ale tam chyba nie byłam w stanie docenić tego urządzenia. Tu jest absolutnie niezbędny do normalnego funkcjonowania. Jesienną i zimową porą włączany jest w moim domu codziennie, na długie godziny. A dodatkowo wygląda pociesznie :-)