moja Ameryka, okołoreligijnie

Świętość i seks w jednym stali domu

Po ostatnich nieprzyjemnych zajściach z wyzwiskami i przemocą pod adresem homoseksualistów, władze mojego uniwerku idą za ciosem i postanawiają jeszcze bliżej zainteresować się problemami osobistymi oraz intymnymi młodzieży. W tym tygodniu rozpoczął się cykl wykładów pod wspólnym tytułem The Sacred and the Sexual, organizowanych pod patronatem Campus Ministry (czyli naszych ulubionych księży jezuitów) oraz organizacji LGBTQ, prężnie działającej ostatnio na kampusach GU. No moje oko, współpraca tych dwu patronów układa się doskonale, co, uważam, jest normalne i tak właśnie powinno być, zwłaszcza na katolickiej uczelni, warto to jednak podkreślać, bo nie sądzę, że taka współpraca zdarza się wszędzie. Zwłaszcza na katolickich uczelniach.

Pierwszy wykład z serii, pod tytułem Faith, Romance and the Hook-up Culture, właśnie się odbył, razem z dyskusją moderowaną przez zakonników, i… było miło. I średnio ciekawie. Prelegentka, autorka książki Sex and the Soul, przedstawiła własne badania przeprowadzane wśród studentów różnych uczelni amerykańskich (prywatnych, także religijnych, oraz publicznych), na temat stosunku studentów do religijności, duchowości a także różnych form aktywności seksualnej. Z grubsza, według tychże studentów, po pierwsze – większość, spora ich większość, marzy o duchowości. Dość różnie pojmowanej, ale zawsze. Duchowość jest im bliska, nie ma to związku z wyznawaną bądź nie, religią, ale przy okazji żalą się, że nikt z nikim na ten temat nie rozmawia. Bo głupio im jakoś. Łatwiej rozmawiać, zwłaszcza na kacu w niedzielę rano, o zaliczeniu tej czy owego, niż o potrzebach duchowych. Po drugie, studenci bardzo ostro odgraniczają romance od hook-up. Romansowanie jest oczywiście romantyczne – trzymanie się za rączki, spoglądanie głęboko w oczy, świece, długie spacery, rozmowy, rozmowy, rozmowy – ale jeśli dojdzie do jakiejkolwiek aktywności seksualnej czy nawet erotycznej, romantyczność się nieodwołalnie i absolutnie kończy. Ale przy tym nieodwołalnym celem tego romantyzmu: spacerów, miłych słówek, itd., jest jednak pójście do łóżka. Dopięcie celu wyklucza więc niejako istotę zagadnienia. Hook-up natomiast – troszkę trudno to, swoją drogą, dobrze przetłumaczyć, bo samo „uprawianie seksu” mocno upraszcza – hook-up jest więc każdym krótkotrwałym, bezuczuciowym a erotyczno-seksualnym spotkaniem dwóch osób. Może trwać dziesięć minut i polegać wyłącznie na całowaniu się, może trwać całą noc i polegać na uprawianiu wyuzdanego seksu – istotą jest brak uczuć, jakichkolwiek, nawet zwykłej sympatii.

Z analizy życia studenckiego na różnych uniwersytetach wynika, że żyją oni niezwykle intensywnie w kulturze hook-up. Romance jest raczej rzadkością. I nijak się to ma do wyznawanej wiary czy religii, bądź też do braku tychże. 

Nie zdziwiło mnie to szczególnie. I nawet nie zdziwiły mnie specjalnie motywy tych studentów, którzy angażują się w hook-ups. Nie wygląda to bowiem tak, że widzisz kogoś – czujesz nagłe pożądanie – musisz go (ją) mieć – idziecie do łóżka. Sekwencja zdarzeń jest raczej taka: wstajesz rano – jesz śniadanie – myjesz zęby – wychodzisz na zajęcia – coś tam robisz – nudzisz się – idziesz z kimś do łóżka – jesz kolację – idziesz spać. Ogromnej większości badanych osób sytuacja ta nie odpowiada. Nie odpowiada im pozbawione uczuć, bezemocjonalne uprawianie seksu, traktowane jako jedna ze zwykłych codziennych/cotygodniowych czynności. Robią to jednak. A robią to dlatego, że nierobienie równałoby się towarzyskiemu samobójstwu. Chodzi zwyczajnie o budowanie prestiżu i pozycji oraz ustalanie hierarchii wśród kolegów i koleżanek.

Z zainteresowaniem zauważyłam tylko trzy kwestie. Pierwsza to spojrzenie feministyczne, które właściwie zostało poruszone tylko przez jedną studentkę, przy końcu spotkania, i przeszło niemal bez echa. Okazuje się, że owszem, studenci ulegają kulturze hook-up niezależnie od płci i w przypadku obu płci chodzi o prestiż i reputację. Jednakże dziewczyny, angażując się w seks, reputację tę tracą („ale dziwka”), chłopaki natomiast zyskują („ale ogier”). Czyli nic nowego pod słońcem i nikogo to specjalnie nie wzrusza. Hierarchia ustalana jest głównie w odniesieniu do mężczyzn, w ich oczach i przez nich.

Po drugie podobał mi się sposób prowadzenia całej dyskusji przez zakonników. Żadnego moralizowania, żadnego głoszenia tez z wyższością, żadnego oburzania się. Ciekawość raczej, szacunek oraz chęć pomocy, jeśli takie pragnienie zostanie zasygnalizowane. Powtórzę raz jeszcze, że owszem uważam, że takie podejście do rozmówcy powinno być normą dla księdza katolickiego czy zakonnika. Często jednak nie jest, zwłaszcza kiedy chodzi o kwestie związane z seksem (patrz chociażby znowu niesmaczne wynurzenia – czyli dęte pouczanie – ks. Knotza u Pacewicza na temat tego, jak partnerzy seksualni powinni się względem siebie zachowywać). Mogę więc moich ulubionych jezuitów znowu pochwalić.

A po trzecie – przyjmuję motywy studentów, rozumiem skąd kultura hook-up. Rozumiem dlaczego to robią, mimo że podobno zupełnie ich to właściwie nie bawi. Słucham argumentów, że to nie jest przyjemne, nie buduje więzi, robią to, bo wszyscy tak robią i tak trzeba, żeby coś znaczyć. Tylko czy naprawdę jest to jedyny powód? Czy rzeczywiście jest to im aż tak niemiłe? Czy seks pozbawiony uczuć naprawdę jest zupełnie do niczego? Czy nie mówią oni tak, bo tego się od nich oczekuje (bo budowanie prestiżu w Ameryce jest OK, a seks to zupełnie inna historia)? Albo wręcz myślą (bo religia, bo wychowanie, bo pruderyjna Ameryka), że sami tak powinni c z u ć?