czepiam się, przyjemności

„Avatar”

„Avatar”, którym uczciliśmy jak głupki* nadejście nowego roku, wzruszył i zachwycił mnie niezmiernie. Dawno nie widziałam tak pięknego i poruszającego filmu. I tak wspaniale mieszczącego wszystkie odkrywczo ważne kwestie, nad którymi powinna pomyśleć ludzkość – zresztą, powiedzmy to sobie szczerze, powinna myśleć o nich NON STOP – w tak nadzwyczajnie krótkim czasie zaledwie dwóch i pół godziny.

Film jakże nowatorsko łączy wszystkie mądrości oraz odpowiada na problemy współczesnego świata. Też wszystkie. Tu trochę Lema, gdzieś plącze się „Matrix”, tam Pocahontas drobi nóżkami, Bush i jego kompania wychodzą na straszne świnie, a tak w ogóle powinniśmy mieszkać na drzewach, bo te metalowe maszyny są takie wstrętne. I metalowe. Należałoby również słuchać naszych przodków, a dokładniej przodków Indian, bo to oni tradycyjnie służą mądrością w filmach amerykańskich. Poza, rzecz jasna, czarnoskórymi sędziami stojącymi na straży sprawiedliwości w znanym nam wszechświecie. Ale w „Avatarze” nie było jakoś miejsca dla czarnego sędziego. Za to mądry wódz tudzież mądra szamanka odegrali swą oryginalnie ważną rolę – służyli mądrością, czyli niemal jak łącznica polowa ŁP-10 łączyli współczesnych z ich przodkami oraz z całą planetą. Że nie wspomnę o stosowaniu medycyny alternatywnej do leczenia. I w ogóle.   

A to łączenie było potrzebne, żeby najeźdźcy w osobie najpierw jednego przygłupa, a potem paru innych zrozumieli, że o jejku, postanowili złupić inną planetę, a to jest bardzio brzidkie pośtępowanie. Tak się nie robi. Wcześniej tego nie wiedzieli, znaczy wiedzieli, że złupią, ale jakoś to było inaczej, więc wszystko było OK, a potem im się odmieniło. W momencie po temu bardzo adekwatnym, czyli kiedy główny bohater zakochał się w małych, ale zgrabnych i ludzkich, tyle że niebieskich, cycuszkach głównej bohaterki. A potem to już poleciało po całości.

Że Matki Ziemi nie wolno niszczyć, bo ona żywi i podtrzymuje nasz (od)byt, że ścinanie drzew jest bardzo Saruman-like, czyli niehalo, zwłaszcza tych większych, że wszyscy jesteśmy połączeni światłowodami w warkoczach, że tworzymy jedność z planetą, na której żyjemy, a jedność tę łapiemy dzięki fajnemu gibaniu się w rytm, którym zawstydzamy nawet króla Juliana i jego lud z Madagaskaru (wyginam śmiało ciało) – wszystko to podane jest w miłym i zupełnie, skąd, nienachalnym sosie… Publiczność w kinie aż płacze, patrząc na to mądre, subtelne i ekologiczne przesłanie, wzrusza się i postanawia poprawić się od jutra.

Najfajniejsze w filmie są zdecydowanie są sceny przyrodnicze – po coś w końcu ogląda się dzieło w wersji 3D. Rośliny o kolorkach prosto z narkotycznych odlotów podziwia się w dłuuugich i pięęęęknych ujęciach, kiedy to bohaterowie tak latają… i latają… i latają… i latają na takich wesołych smoko-ptaszyskach. Albo jeżdżą fascynująco na jakby-koniach. I jeżdżą. I jeszcze trochę niech sobie pojeżdżą. Dziwne, zawieszone w powietrzu góry majestatycznie w tym powietrzu tkwią, drzewa rosną – dobrze, że liście mają chociaż zielony kolor, w przeciwnym wypadku reżyser kazałby podziwiać je co najmniej dwa razy dłużej. A tak to można zdrzemnąć się nieco pod koniec seansu. Kiedy mózg przyzwyczai się do 3D i człowiek przestaje to 3D widzieć. No może z wyjątkiem scen, kiedy jakieś irytujące poprochy latają przed oczami, a człowiek macha łapami przed własnym nosem, próbując je odganiać.

No dobra, ale poza super hiper ekstra nadzwyczajnie nadzwyczajnymi efektami specjalnymi, które zwłaszcza w scenach w obowiązkowo ciemnym laboratorium bywają idiotycznie sztuczne, „Avatar” ma jeszcze parę zalet. Hmmm…, co to było? Eeee, trailer „Alicji w krainie czarów”? No, niezły jest, fajne kolorki i rewelacyjny Depp, za którym nie przepadam, ale jako Kapelusznik pasuje znakomicie, a Królowa…

Aaa, miało być o „Avatarze”. No tak. Więc ten.

Zaletą jest niewątpliwie aktor Worthington. Który utrzymuje tę samą minę przez cały film. Czy z kimś walczy, czy się całuje – cały czas ma ten sam wyraz twarzy – niezależnie od tego, czy twarz  jest biała czy niebieska. Rewelacyjne aktorstwo. Z kolei Giovanni Ribisi ma taką minę, jakby chciał znowu poprosić Phoebe, żeby urodziła mu dziecko, choć czasem zdarza mu się patrzeć w dal lub zieleń, kiedy to przeżywa konflikty sumienia. I wówczas wyraz twarzy nieznacznie mu się zmienia. Ale jednak. Zaletą jest też Sigourney Weaver, która pali papierosy i jest dzięki temu taka buntownicza (a mówią, że kino amerykańskie nie może być niezależne); co prawda, jako taka super-duper clever specjalistka i badaczka powinna wcześniej się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi, ale. Zaletą jest też pani pilot śmigłowca, taka z gatunku z-okrzykiem-„just like Iwo-Jima!”-rozwalimy-wszystko-dookoła-ale-nie-drzewo. Do drzewa nie będziemy strzelać, bo duchy przodków do nas przemówiły. Pani pilot odmawia wykonania rozkazu, ale nic złego jej za to nie spotyka, wręcz przeciwnie, ma nawet dostęp do więźniów. No, ale pani pilot jest kobietą i Latynoską w dodatku, co jest gwarancją porządnego charakteru. Bo tak w ogóle to wszystko przez tych białych facetów – to oni rozwalają swoimi brutalnymi żelaznymi maszynami piękną zieloną niewinność planety. Kobiety natomiast w takiej chwili subtelnie siąkają noskami, ewentualnie nawracają się na właściwą drogę moment później.

A już największą zaletą „Avatara” jest pułkownik-półkownik-kafar (same blizny i muskuły), co się kulom nie kłaniał, oddychał powietrzem, którym ludzie normalnie nie mogą, zabili go kilka razy i uciekł – czyli główny bohater negatywny. Przekonujący niezwykle. I bardzo przypominający najśliczniejsze zdecydowanie w avatarowym świecie wielkie triceratopsy skrzyżowane z rekinami młotami. Choć triceratopsy miały jednak więcej wdzięku niż ktokolwiek. Szczególnie dzięki uroczym fioletowo-różowym czubeczkom na główeczkach. Rozkładanym w wachlarzyki. No.

* „jak głupki” – bo czy nie jest tak, a przynajmniej czy nie mówi tak jedna z wersji tego głupawego przesądu, że jeśli się coś tam zrobi w Nowy Rok, to bedzie się to robiło przez cały rok? Czyli teraz czeka nas oglądanie „Avatara” przez cały rok? O matko jedyna.