moja Ameryka

Rolling (roaring) Thunder

Rolling Thunder began in 1987 as a demonstration to bring awareness to the plight of prisoners of war (POW) and to those missing in action (MIA). Rolling Thunder originated when four Vietnam Veterans, exercising the First Amendment „Right to Petition and Assemble”, organized the first group of 2500 motorcycles to ride through the streets of Washington, DC. This first Rolling Thunder run was made in an attempt to petition the government to take responsibility for the soldiers that were abandoned after the Vietnam War ended.

Today over 250, 000 motorcycles ride during the Rolling Thunder Memorial Day weekend observance, held each year in our nation’s capital. Rolling Thunder has evolved to be not only a demonstration for the POW/MIA issue but also a demonstration of patriotism and respect for soldiers and veterans from all wars.

No i tak to właśnie dzisiaj wyglądało i robiło baaaardzo dużo hałasu. Plus chaosu, bo wiele ulic było pozamykanych, a z wjazdu do centrum miasta zwyczajnie zrezygnowaliśmy, widząc mnóstwo policji i dzikie tłumy osób na pięknych i różnych harleyach (oraz innych ryczących maszynach).

W większości panów – bo panie siedziały z tyłu na siodełkach w charakterze pasażerek – ale i panie ujeżdżające stalowe rumaki też się znalazły.

No i największe wrażenie zrobił na nas parking Pentagonu – kompletnie zajęty (a jest naprawdę niemały) przez ludzi z motorami.

Tu ruszają z tegoż parkingu w bardzo ryczący objazd; policja dobrze wszystkiego pilnowała:

Upały się zrobiły zupełnie letnie w okolicach DC, trzeba więc było czasem odpocząć w cieniu:

A czasem się coś (chyba) popsuło:

No i pojechaliśmy za nimi do Rockville, bo koniecznie chciałam sfotografować te flagi ;-):

okołonaukowo, przyjemności

Ładniejsza biologia

Dzisiaj może coś dla oka. Coś biologicznego, ale ładniejszego niż zwykle, czyli niż obrazki jakichś paskudnych chorób (no, prawie ;-)).
Na przykład żaba z trąbą. Z tej pięknej strony, na której zresztą znajduje się wiele innych ciekawostek.


Zresztą, Guardian opublikował też galerię najlepszych zdjęć przedstawiających rozmaite cuda natury. Warto zajrzeć, choćby po to, żeby popodziwiać  tańczące niedźwiedzie polarne, rewelacyjnego niedźwiedzia pod wodą czy żółwie z Galapagos.

Ewentualnie, skoro niedawno był Dzień Matki, można obejrzeć również taką groźną mamusię z młodym (a przy okazji zwierzę z najpiękniejszymi uszami na świecie :-)) (stąd):

Naturalnie, należy wspomnieć, że zwierzę to ustępuje pod względem urody zwierzęciu temu (z bloga Adama Wajraka):

a zwłaszcza nie ma jego nieprawdopodobnego uroku i słodyczy:

(zdjęcie powyższe jest snapshotem z tej strony, która przestała jakoś być fajna, bo zaczęła skupiać się głównie na nudnych jeleniach, zamiast na okrągło na dzikach, które albowiem są najpiękniejszymi stworzeniami świata :-))

Urocze mogą być także bezkręgowce pogrążone w rozmowie międzygatunkowej (a nawet i między-wyższej):

Nie mówiąc już tym, że kogoś może zainteresować niższy poziom organizacji organizmów, na przykład kwiatuszek z komórki małpiej z wieloma na niebiesko zabarwionymi jądrami oraz na czerwono jednym z białek komórkowych:


Ewentualnie romantycznie układające się w parę zakochanych serduszek jądra komórek z ludzkiej szyjki macicy, zawierające zresztą onkogeny wirusa brodawczaka – bardzo prawidłowo :-P, jeśli weźmie się pod uwagę, że wirus HPV-16 przenosi się często drogą płciową):

choć komórki te czasem nie wytrzymują takiego słodziutkiego nastroju i lubią zamienić się w potwory (niektórym przypominające sowy):

A jeśli ktoś lubi gadżety okołobiologiczne, może obejrzeć sobie oraz kupić takie eleganckie mydełka. Do złudzenia niemal przypominające szalki Petriego z hodowlami bakteryjnymi, przykładowo z niemal-jak-Haemophilus influenzae-na-agarze-czekoladowym:

Najfajniejsze, że odróżnieniu od ciasteczek (które także były urocze), tutaj przynajmniej mamy podobieństwo do prawdziwego posiewu redukcyjnego (bo to jest rzecz jasna najważniejsze ;-)), w rolach wzorów występują prawdziwe bakterie na adekwatnych podłożach, a w dodatku kupujący dostaje odrobinę wiedzy mikrobiologicznej. 

Z drugiej strony, jeśli kogoś zupełnie nie interesują bakteryjne mydełka, to zawsze może polubić kolczyki z DNA, wisiorki z wzorami strukturalnymi różnych cząsteczek chemicznych, koszulki, którymi zachwyciłby się PZ Myers, a także mitozę na ścianę tudzież wesoło wyłupione oko (z kawałkiem mózgu). Dla każdego coś miłego :-)

czepiam się, okołonaukowo

Śmierć w laboratoriach

W Polsce nader często stosunek do zwierząt ma charakter przedmiotowy. Traktuje się je jak rzeczy, które nie mają praw, nie cierpią, dla których życie nie przedstawia żadnej wartości. Zwierzęta są katowane, zabijane w domach, w gospodarstwach, w laboratoriach, w fabrykach śmierci, jakimi są niektóre rzeźnie czy hodowle. Prawie jedna piąta posłów poluje, a kandydat na prezydenta chwali się zabijaniem dla przyjemności.

Racja, że ten przedmiotowy stosunek do zwierząt jest jakimś koszmarem. Myślistwo jest, jak dla mnie, zupełnie chorą rozrywką, a katowanie zwierzaków nie mieści mi się nigdzie. Racja też, że stosunek do zwierząt jest miarą społecznej wrażliwości, a w ogóle to, co stało się z okazji zaplanowanej na UW konferencji z udziałem Petera Singera, to jakieś kuriozum. Ale nie podoba mi się takie ustawianie w jednym rządku katowania oraz fabryk śmierci z zabijaniem zwierząt w laboratoriach. Magdalena Środa pisze bowiem, że tylko niektóre rzeźnie czy hodowle są fabrykami śmierci; podobne zastrzeżenie jednak nie dotyczy zabijania zwierząt w laboratoriach. Jak rozumiem, zakłada więc (być może odruchowo, bez zastanowienia), że w każdym laboratorium, w którym dochodzi do zabicia zwierzęcia, zwierzę to traktuje się także w okropny sposób.

Owszem, na pewno uda się znaleźć i laboratoria, które przypominają fabryki śmierci, a naukowcy w nich pracujący postępują nieetycznie, traktując zwierzęta tak,  jakby te nie miały praw, wartości i nie cierpiały. Sama miałam tego typu obserwacje również, i przyznam, że wówczas najbardziej cieszyłam się, że i w Polsce zaczęły działać komisje etyczne, które miały prawo zabronić niektórych badań na zwierzętach, albo i zamknąć wręcz całe zwierzętarnie aż do momentu, kiedy te zaczną przypominać cywilizowane miejsca.

Ale tak w ogóle, to zabicie zwierzęcia w laboratorium nie jest tym samym, co katowanie go czy zabijanie w domu, a zwłaszcza dla przyjemności. Być może pani Środa zgadza się w kwestii doświadczeń na zwierzętach z bohaterem swojego tekstu, który powiedział: An animal experiment cannot be justifiable unless the experiment is so important that the use of a brain-damaged human would be justifiable.

Seriously?

I być może Singer jest niestrudzonym obrońcą naszych braci mniejszych – chwała mu za to – ale zastanawiam się, czy on na pewno wie, co mówi. A poza tym czy wie, jak wiele zawdzięcza tym doświadczeniom. I on, i mnóstwo innych ludzi, którzy żyją na tym świecie.

Można tu przypominać, jak bardzo udało się posunąć naukę do przodu dzięki eksperymentom na zwierzętach. Ile żyć i zdrowia ludzkiego zostało uchronione dzięki lekom (testowanym in vivo), szczepionkom (też), procedurom medycznym (także); ile udało się naukowcom zrozumieć na temat funcjonowania ludzkiego organizmu dzięki temu wszystkiemu. Można przypomnieć broszurkę, którą swego czasu pokazywał Miskidomleka, można zatrzymać się i zastanowić przez moment nad tym plakatem:

Można pooglądać sobie zdjęcia słodkich, małych, chorych na raka blondyneczek w szpitalach dziecięcych, i można wreszcie zdać sobie sprawę, że doświadczenia na zwierzętach są niezbędne. Bo leki i inne rzeczy trzeba na czymś przetestować, zanim je się poda ludziom, a nie ma niczego lepszego. Jeśli uda się znaleźć kiedyś coś lepszego – oby tak się stało – myślę, że sporo naukowców z dużą ulgą zrezygnowałoby ze zwierzaków, na rzecz bardziej nowoczesnych technologii. To naprawdę żadna przyjemność patrzeć na cierpiące zwierzę laboratoryjne, niezależnie czy jest to małpa, czy myszka.

A już na pewno przyzwoici naukowcy unikają tego, co zbędne w takich doświadczeniach. Na przykład nieadekwatne i niepotrzebne cierpienie zwierząt. Jak pisze pierwszy autor tej na przykład pracyWe could not challenge dogs at the footpad site with both viruses since CfPV-2 induces tumors that are painful and debilitating, mimo że dałoby się to ewentualnie jakoś wytłumaczyć. A poza wszystkim, to nawet w Polsce w tej chwili działają prężnie wspomniane już komisje etyczne, które pilnują tego, co robi się ze zwierzętami w laboratoriach.

I ponieważ słodkie biedne chore blondyneczki, przywoływane w celu zwrócenia uwagi na sensowność eksperymentów na zwierzętach, wszystkim się już opatrzyły, poruszyć można jeszcze jedną kwestię. Może nie jest to coś, co występuje powszechnie, ale zdarza się wystarczająco często. Naukowcy, pracujący nieraz nad lekami/nowymi procedurami medycznymi dla ludzi, posługują się modelami zwierzęcymi. I w toku tych badań zdarza się, że zaczynają pracować nad czymś dobrym także dla zwierząt. Bo te również przecież chorują, często ciężko i nieuleczalnie (na razie) i znalezienie leku na ich dolegliwości może stać się jednym z ważniejszych celów naukowca, który w zasadzie, teoretycznie, pracuje w „ludzkiej” a nie weterynaryjnej jednostce naukowej.

Hang Yuan, autor wyżej przywołanej publikacji jest również autorem zdjęć przezentowanych poniżej. Od razu ostrzegam, bo zwracano mi już słusznie uwagę, że zdjęcia, które czasem pojawiają się na tym blogu, są okropne  – te fotki od Hanga są tylko dla osób o mocnych nerwach. Szczególnie dla tych, które kochają zwierzęta.

Zdjęcia przedstawiają zakażenie jednym z psich papillomawirusów, tak zwanym COPV (canine oral papillomavirus), u młodych piesków, prawdopodobnie z jakimiś deficytami odporności. Wirus ten atakuje błony śluzowe, głównie paszczy, ale także genitalne, i powoduje powstawanie „pięknych” kalafiorowatych zmian. Wirus COPV nie jest niebezpieczny dla ludzi, ponieważ w ogóle papillomawirusy są bardzo gatunkowo (i tkankowo) specyficzne – oznacza to, że psie wirusy atakują tylko psy, a ludzkie – ludzi (choć pojawiły się publikacje twierdzące, że nie jest to do końca prawda). Takie zmiany, jak te na zdjęciach, często znikają same, ale również często zdarza się, że odrastają po operacji usunięcia. Na przykład dwie ostatnie fotki przedstawiają tego samego biednego psiaka, który taką operację przechodził już dwa razy.

Kiedy Hang zaczął pracować z COPV, był to dla niego model, narzędzie do poznania zależności między papillomawirusami a organizmem człowieka (wcześniej, co warto podkreślić, Studies with COPV provided the pre-clinical foundation for the current development of a human papillomavirus vaccine, jak sam pisze we wstępie publikacji). Obecnie jednak jednym z celów jego pracy jest skonstruowanie szczepionki dla psów, która miałaby zapobiegać bardzo częstemu u nich zakażeniu COPV, a nawet mogłaby być stosowana w celach terapeutycznych. Pracuje nad tym intensywnie, prowadząc testy i in vitro, i, owszem, in vivo. Być może niedługo osiągnie sukces. Na razie wysyła za darmo testowany preparat każdemu, kto się do niego zgłosi – szczególnie hodowcom psów, którzy mają ogromny problem z tym wirusem u swoich zwierząt.

Nie sądzę, żeby specjalnie zastanawiał się, które zwierzęce życie jest cenniejsze – psów czy myszy, które głównie giną w jego testach. Nie zastanawia się zapewne także, które z nich cierpią bardziej, albo cierpienie których ma większą wartość. Po prostu robi to, co jest niezbędne, a co być może przyniesie sporo dobrego, i zwierzętom i ludziom. To także jest malutki fragment działalności naukowców, który wpisuje się w ogromny obraz pod tytułem: zabijanie zwierząt w laboratoriach.

Na koniec, scary nasty pictures z pozdrowieniami od Hanga :-) (jeśli ktoś pragnie przyjrzeć się szczegółom, trzeba kliknąć):

okołonaukowo

Obciąć nos, żeby uchronić siusiaka?

Tato kup rowerek
rowerek ma Felek
Basia i Kacperek.
Tato chcę rowerek
taki jak ma Felek,
Jasio i Andrzejek

(Kukiz i Piersi)

Wzorem Dylana Evansa (tak, tak, jeszcze nie wiadomo, co zrobił) to ja dzisiaj pomolestuję szanownych Czytelników. Pomolestuję z użyciem nauki rzecz jasna. Natknęłam się bowiem na taki fajny artykuł (źródło, piszą tam, że Gazeta Wyborcza), jak to jest z seksem u kolarzy. Bo jedni podobno uprawiają seks na Jaskułę, czyli trzy razy do roku (niemal jak – nawet słoń, luba Filoteo, tylko raz do roku i to w celu mienia dziatek, jak mówią Żywoty świętych ;-)) – a inni z kolei twierdzą, że kolarze masują sobie siodełkiem, więc mają wspaniały temperament.

Zabawne, tak ma marginesie, są w tym króciusieńkim niby-to-artykule, niby-to-wywiadzie, różnice między odpowiedziami panów kolarzy i pań kolarek. Panie skromnie przyznają, że seksu nie uprawiają, w łóżku pociąga je wyłącznie czysta pościel, a tak w ogóle to Z obcymi do łóżka nie chodzę, a jeśli jestem 300 dni w roku na zgrupowaniach i zawodach, to kiedy mam znaleźć stałą sympatię? A ktoś pytał, z kim to robisz? Faceci w ogóle nie poruszają kwestii, czy robią to ze stałą panią/płynną panią/paniami/panami/obcą żoną/żoną byłą/a w ogóle to w czworokąciku. Po prostu takie tłumaczenie się, usprawiedliwianie i obawa, żeby ich ktoś aby nie wziął za puszczalskich, nawet nie przychodzi im do głowy.

Ale to było na marginesie. A jak to jest z seksem i rowerkiem? Zachwyciłam się cytowanymi badaniami, jak to jeden pan doktor Belardinelli stwierdził, a naukowy portal Pascal.pl podobno potwierdził, że kolarze dysponują znakomitą sprawnością seksualną, ba, nawet ich partnerki przeżywają więcej orgazmów, niż partnerki panów bez roweru. Jak więcej orgazmów u kobiet, to dobra nasza i właściwie nie mam więcej pytań…, jednakowoż miałam ochotę znaleźć jakąś naukową twórczość pana doktora. Niestety, takich badań nie udało mi się znaleźć.

Są natomiast inne. Które wyraźnie twierdzą, że jakkolwiek sam ruch, jazda na rowerze, i w ogóle ćwiczenia doskonale wpływają na zdrowie, a nawet na przepływy krwi tu i ówdzie, to jednak warto zdawać sobie sprawę, że pewne kłopoty mogą być. Znaczenie ma przede wszystkim siodełko, a dokładniej jego kształt.


Ryc. z Int J Impot Res, 2002, 14, 513-517

Siodełka o wydłużonym „nosie” i kształcie potrafią znacznie skuteczniej spowodować nieprzyjemne odczucia zdrętwienia okolicy krocza.


Ryc. z J Sex Med, 2008, 5, 1932-1940

No i skuteczniej od szerokich siodełek odcinają krew od penisa. Znaczenie ma jednak nie tylko sam kształt siodełka, ale i po prostu fakt siedzenia na nim. Jazda na siedząco powoduje stały ucisk na tkanki, co, nawet po krótkim czasie, skutkuje niedokrwieniem i utratą czucia, a w konsekwencji nawet problemami z erekcją.


Ryciny z J Sex Med, 2008, 5, 1932-1940

Badania są więc dość zgodne w tej kwestii – istnieje znaczący statystycznie związek między spowodowanym przez jazdę na rowerze uciskiem na okolicę anogenitalną, co prowadzić może do dysfuncji naczyniowych, nabłonkowych oraz neurogennych u mężczyzn, a problemami w życiu seksualnym. Czy coś jednak może na to pomóc, skoro tak w ogóle ruch to zdrowie? Może – jazda na rowerze z szerszym siodełkiem, używanie siodełek z rowkiem w środku, siodełek bez długich „nosów”, a przede wszystkim przystanki i odpoczynek co jakiś czas, względnie jazda w pozycji wyprostowanej oraz przy oparciu na pedałach wyłącznie.

UPDATE (24.05.2010): tu dodam jeszcze dwie ryciny z bardzo nowej pracy (Sommer et al. J Sex Med 2010):

Trzeba podkreślić, że takie kłopoty, jak opisane powyżej, nie dotyczą wszystkich mężczyzn, którzy jeżdżą na rowerach. Ale zdarza się to dość często. O drętwieniu okolicy genitalnej mówi 50-91% cyklistów, a o następujących potem kłopotach ze wzwodem – 13-24%. Inne, na szczęście rzadkie dolegliwości związane z jazdą na rowerze, to na przykład priapizm, zakrzepica w naczyniach penisa, niepłodność, hematuria i zapalenie prostaty.

A u kobiet? Kobiety – cyklistki nie są oczywiście tak wnikliwie badane, jak mężczyźni, ale wydaje się, że kłopoty z drętwieniem okolicy krocza przy jeździe na rowerze są i u nich sprawą spotykaną. Badania wskazują na zmniejszone czucie w okolicy genitalnej – co ma zresztą statystyczny związek z wiekiem – jednakże panie (osoby młode, przed menopauzą) nie przyznają się do żadnego spadku jakości życia seksualnego po zażywaniu rowerka.

Tato, kup rowerek
taki jak ma Felek, Ania i Bożenka
Ja nie mam rowerka.

„Daj mi dziecko spokój
idź posprzątaj pokój.
Ty jesteś wariatka,
tak jak twoja matka.

ResearchBlogging.org

Jeong SJ, Park K, Moon JD, & Ryu SB (2002). Bicycle saddle shape affects penile blood flow. International journal of impotence research, 14 (6), 513-7 PMID: 12494288
LEIBOVITCH, I., & MOR, Y. (2005). The Vicious Cycling: Bicycling Related Urogenital Disorders European Urology, 47 (3), 277-287 DOI: 10.1016/j.eururo.2004.10.024
Gemery, J., Nangia, A., Mamourian, A., & Reid, S. (2007). Digital three-dimensional modelling of the male pelvis and bicycle seats: impact of rider position and seat design on potential penile hypoxia and erectile dysfunction BJU International, 99 (1), 135-140 DOI: 10.1111/j.1464-410X.2007.06542.x
Schrader, S., Breitenstein, M., & Lowe, B. (2008). Cutting Off the Nose to Save the Penis Journal of Sexual Medicine, 5 (8), 1932-1940 DOI: 10.1111/j.1743-6109.2008.00867.x
Sommer, F., Goldstein, I., & Korda, J. (2010). Bicycle Riding and Erectile Dysfunction: A Review Journal of Sexual Medicine DOI: 10.1111/j.1743-6109.2009.01664.x
oraz:
Guess MK et al. Genital Sensation and Sexual Function in Women Bicyclists and Runners: Are Your Feet Safer than Your Seat? J Sex Med 2006, 3, 1o18-1o27

kretynizmy

Rekord homeopatii

To chyba jest rekord. W sensie, że było o wodzie – spoko, było o kaczkach – też spoko. Potem przyszła kolej na bakterie i grzyby – i to już było mocne. Dzisiaj też będą bakterie. Spoko. Od czytania tego dostałam kołowacizny mózgu co najmniej.

Medorrhinum – taki drobiazg.

The homeopathic remedy Medorrhinum, which is made from gonorrheal discharge, is used to treat a range of ailments, including gynecological ones.

Jakoś z lekka wstrząsnął mną pomysł, żeby między innymi na schorzenia ginekologiczne schorzenia wcinać 

Urethral discharge

Materiał pobrany od

Patients suffering from gonorrhea

Mniam, mniam.

A na co to?

Chronic and recurrent pelvic diseases, such as pelvic inflammatory disease, painful menstruation, and ovarian pain are treated with this remedy. Medorrhinum is also used for conditions that affect the nerves, spine, kidneys, and mucous membranes, or for problems of an emotional nature. It may be given if a person or their parents have a history of gonorrhea, or a history of early heart disease runs in the family. Characteristically, their complaints clear when they are near the seaside.

Aha.

Co więcej:

Psychologically, people who require this remedy are hurried, with a sense of anticipation. They feel empty inside, forsaken, deserted, and in a dreamlike state, as if everything is unreal. Curiously, the soles of their feet are extremely sensitive.

This remedy is used to treat people who exhibit extremes of behavior; those who are selfish, egotistical, and self-centered on the one hand and yet can be withdrawn, absentminded, and very sensitive to beautiful things, especially in nature.

Ja zdecydowanie wykazuję dziwne zachowania w tej chwili (wspomniana kołowacizna mózgu), kiedy czytam, że rzeczoną rzeżączkę powoduje wirus rzeżączki (tak znakomitym wykształceniem dysponuje pan doktor homeopatii) i że można ją spokojnie aplikować dzieciom:

Children – pale, rachitic, dwarfed and stunted in growth. Mentally dull and weak. 

W nadziei na leczenie od razu zrobiłam się mentally dull and weak. Oraz dwarfed. I chyba aż umyję sobie rączki:

Like Syphilinum,  Medorrhinum  is also an important remedy where patient  wants  to wash hands repeatedly.

Bo nie wolno zapominać, że równie doskonałym lekarstwem jest Syphilinum (zwane także Luesinum), otrzymywane, tak, tak, nie mylicie się, z

Syphilitic lesion or chancre

Och, mniam, mniam jeszcze bardziej.

Stosuje się:

This remedy is used to treat chronic, although relatively painless, ulceration with recurrent abscesses typically in the groin. It is also used for chronic conditions such as asthma, constipation, painful menstruation, iritis (inflammation of the iris), and neuralgia. Symptoms appear gradually and resolve slowly.

Kupić można tutaj (koniecznie, bo alcohol cravings zdecydowanie mi wzrosły, kiedy przeczytałam, jak to troskliwi rodzice próbują dawać takie świetne lekarstwo dzieciom). Oraz tutaj na przykład.

Jakoś się załamałam. Szczególnie po poczytaniu o tych rozmaitych typach osobowości, z jasnowidzeniem, łaskotkami i skłonnościami do zadawania cierpień zwierzętom. Nad morzem. Ała. Boli mnie mózg.

czepiam się, okołofeminizmowo, okołonaukowo

Seks, nietoperze i odrobina molestowania, czyli jak naukowcy uprawiają naukę

Na początek zastrzeżenie na poważnie: nie, nie uważam, że należy cenzurować naukę. W żadnym wypadku. Nie, nie uważam, że o pewnych sprawach nie należy mówić w kontekście naukowym. Bo należy, a nauka jest od tego, żeby weryfikować, czy coś jest naukowe, czy nie, bez (teoretycznie) oglądania się na jakąkolwiek ideologię. I nie, nie uważam, że poniżej opisywany artykuł naukowy jest obsceniczny czy obraźliwy. A poza tym – to będzie o seksie.

Na stronie PZ Myersa i na stronie Richarda Dawkinsa znalazłam ostatnio apel, żeby podpisać poparcie dla Dylana Evansa, który swoją historię opisuje z grubsza tak – znalazłem w necie artykuł opisujący fellatio u nietoperzy, pokazałem ten artykuł moim kolegom, jednemu/jednej z nich się to nie spodobało i zostałem oskarżony o molestowanie. Z zarzutu tego zostałem oczyszczony, ale rektor zalecił, abym był pod obserwacją przez kolejne dwa lata. No i boję się, jak to wpłynie na moje ewentualne stałe zatrudnienie na uniwersytecie. 

Praca jest tutaj. Została opublikowana pod koniec zeszłego roku i oczywiście spotkała się z zainteresowaniem mediów. Wiadomo dlaczego – wicie rozumicie, mrug, mrug, że też nie tylko ludzie wyrabiają takie rzeczy, ale i zwierzęta takie fajnie zboczone bywają. Autorzy pracy ze słuszną dumą ogłosili, że jest to jedna z niewielu prac w ogóle pokazująca pieszczoty oralne u zwierząt. W dodatku w czasie stosunku. Dołączyli do pracy filmik, na którym widać podobno, jak samica nietoperza (Cynopterus sphinx) w trakcie stosunku liże co jakiś czas penis swojego partnera, przy czym liże tylko trzon, bo żołądź w trakcie tych wesołych praktyk nie opuszcza pochwy. Piszę podobno, bo filmik jest bardzo marnej jakości, i w zasadzie można powiedzieć, że owszem, widać, że samica coś liże. Coś tam szeroko omiata językiem w okolicach własnego wejścia do pochwy, zahaczając czasem, przynajmniej na moje oko, o ten kawałek ciała samca.

I tu poczepiam się trochę tej pracy, bo poza tym, że jest ona bardzo fajna, wydaje mi się ona nieco konserwatywna. Brakuje mi w niej trochę szerszego spojrzenia na opisywane doświadczenie, nieco szerszej interpretacji. Czy nikomu z autorów nie przyszło przypadkiem do głowy, że oglądana samica nietoperza może pieścić siebie? Lizać swoją osobistą łechtaczkę? Albo ciumciać samą siebie po brzuszku? A partnera dotykać przy okazji? Albo nie przy okazji, ale także? Albo nawet partnera, a siebie przy okazji także? Oczywiście, możliwe jest także to, iż samica robi dobrze wyłącznie partnerowi (co nie oznacza, że ona nie czerpie z tego zysku – co autorzy zauważają). Ale skoro podkreśla się i dyskutuje o kwestii ewolucyjnego znaczenia przyjemności samca w trakcie stosunku seksualnego – na co wskazują także słowa o „pleasure giving” oraz zdanie It is plausible that this female’s behavior increased male arousal – to gdzie podziała się samica? Wiadomo skądinąd, że przyjemność taka może mieć znaczenie także dla ewolucyjnych strategii samic. Autorzy mogliby więc chociaż pokusić się o wyraźniejsze zwrócenie uwagi na ten problem.

A przy tym wszystkim możliwe jest i to, że w opisywanej sytuacji chodzi o rozkosz tylko samca (plus o parę innych kwestii ewolucyjnych). Dobrze byłoby jednak bardziej przekonująco pokazać to w artykule. Mając przy okazji świadomość możliwości istnienia własnych uprzedzeń podczas przeprowadzania eksperymentu (widzimy to, co chcemy widzieć) oraz interpretacji jego wyników.

Dlaczego nie napisali szerzej, nie skomentowali? Może po prostu nie przyszło im to do głowy? Ale dlaczego nie przyszło? A może nie chcieli, żeby przyszło? Bo na przykład mieli jakieś uprzedzenia? Bo nauka to nadal w wielu wypadkach typowy boys’ club?

Czasami jest łatwo. Bez problemu zajmować się można jakimiś oddziaływaniami między białkami, albo wirusami roślinnymi, albo jakimiś tam jeszcze robalami. W doświadczeniach wychodzi to, co wychodzi, a interpretacja nie zależy (albo przynajmniej nie zależy w aż tak dużym stopniu) od osobistych przekonań naukowca. Gorzej z badaniami w dziedzinie antropologii, ewolucjonizmu – tam, gdzie dotyczy ludzi, prymatologii, czy na przykład seksu. Bo wszyscy się tym emocjonują, także naukowcy. I wpływa to na ludzkie postrzeganie świata i osób własnej oraz odmiennej płci. A przy okazji wychodzą na wierzch rozmaite uprzedzenia oraz seksizmy.

Kobiecy punkt widzenia jest ważny w tego typu naukach. Nie dlatego, że jest to punkt widzenia kobiet, choć tak zapewne najczęściej się zdarza, ale dlatego, że jest on inny od dotychczas obowiązującego, czyli męskiego (czy męskocentrycznego). Naukę przez długie lata uprawiali wyłącznie mężczyźni, i na różne zagadnienia patrzyli ze swojego punktu widzenia – w końcu z czyjego mieli patrzeć. Bywało więc tak, że ten punkt widzenia był seksistowski. Wykazały to kobiety, które zaczęły zajmować się nauką, ale wykazywali i wykazują ten seksizm także mężczyźni. Nie znaczy to oczywiście, że to co mówią kobiety od razu jest jedynie słusznym poglądem. Nie. Ale jest innym. Prowokuje do dalszych badań i prowokuje dyskusję nad nimi. Nagle wówczas okazuje się, że interpretacje pewnych obserwacji, ustalonych poglądów, utrwalonych także w świadomości powszechnej, mogą być zgoła inne niż dotąd.

Doskonałym przykładem takiej dyskusji nad interpretacjami jest kwestia ukrytej owulacji u kobiet (co dowcipnie opisuje Jared Diamond w swoim Trzecim szympansie). Początkowe teorie (tworzone wyłącznie przez panów) były mocno seksistowskie. Wynikało z nich, że kobiety istnieją (takie, jakie są) dla dobra i ku zadowoleniu mężczyzn oraz dla utrwalenia męskich strategii ewolucyjnych. Nowsze jednak teorie (tworzone i przez mężczyzn i przez kobiety) mówią, że ta ukryta owulacja ma jednak jakiś sens i dla kobiet i jest poniekąd wyrazem podejmowania ich własnych strategii. Które z tych teorii są prawdziwe, a jest ich przynajmniej pięć? Trudno powiedzieć, niewątpliwie jednak dzięki temu, że jest ich kilka i są różne, można nad nimi dyskutować.

A teorie o rozwoju męskiego bądź żeńskiego płodu? Że płeć męska jest interesująca i fascynujące jest poznawanie tych wszystkich sygnałów, które decydują o zahamowaniu rozwoju przewodów Müllera a podstymulowaniu przewodów Wolffa? A płeć żeńska – taka nudna, pierwotna, bo brak sygnału (jakby, tak na marginesie, brak sygnału nie był również sygnałem).

A co z teorią, jakoby kobiety miały taką a nie inną talię, twarz czy skórę, bo to świadczy o ich płodności, a tego właśnie pragną mężczyźni? Tymczasem przepiękne kobiety mogą (rzadko wprawdzie) być tak naprawdę osobami z zespołem niewrażliwości na androgeny. Piękna, gładka skóra, wspaniałe włosy (ale skąpe owłosienie nóg), okrągłe biodra, duży biust, smukła szyja – oraz brak macicy i ślepo zakończona niezbyt długa pochwa. A chromosomowo najzwyczajniej mężczyzna. Dzieci z tego nijak nie będzie. W dodatku, wbrew seksistowskim teoriom (nieprzypadkowo zapewne zwykle męskim) osoby te nie muszą być oziębłe i mogą normalnie cieszyć się seksem.

Oraz te wszystkie radosne (wicie, rozumicie) hipotezy na temat dlaczego kobiece piersi wygladają tak, jak wygladają. Albo po co kobietom łechtaczka. Albo Hoggamus Higgamus. Efekt Coolidge’a. Synchronizujące się cykle u mieszkających razem kobiet. Albo wkurzająca wielu panów naukowców teoria Margie Profet na temat przydatności miesiączki jako mechanizmu obronnego przeciw rozmaitym patogenom niesionym przez plemniki – no bo jak to, żeby kobiecy organizm, zamiast się pokornie otwierać na every sperm is sacred, obronę tu jakąś uskuteczniał. Albo…

Nowe interpretacje konserwatywnych, zardzewiałych twierdzeń naukowych – biorące kobiecy czy też samiczy punkt widzenia pod uwagę – wcale nie muszą być prawdziwe. Nie muszą być też prawdziwe tylko dlatego, że to kobiety je proponują, czy dlatego, że bywają mocno „feministyczne”. Ale stanowią one poszerzenie wiedzy, dodatkowe wyjaśnienia i tłumaczenia, których wcześniej nie było, bo nikt na nie nie wpadał. I które przynajmniej nie przedstawiają obrazu samic naszego gatunku jako tych nudnych, biernych i istniejących tylko w celu dogodzenia mężczyznom tudzież celem rodzenia jak największej liczby dzieci (a i to także dla usatysfakcjonowania samców i dogodzenia ich strategiom ewolucyjnym).

Warto również zdawać sobie sprawę, że w tego typu dziedzinach kwestia interpretacji, a więc i częściowo osobistych przekonań naukowca, jest nie do uniknięcia. Głównie dlatego, że nie sposób (jeżeli prowadzimy badania nad ludzkimi zachowaniami) skonstruować „czystego” modelu doświadczalnego. Nie sposób zamknąć gdzieś grupy różnych ludzi i kazać im wypełniać polecenia, zwłaszcza w kwestiach intymnych. Trzeba posiłkować się wywiadami (a, jak wiadomo, wszyscy kłamią), odnosić się do innych kultur, do kultur naszych przodków – a na wszystko to można spoglądać różnie, w zależności od tego, kto patrzy. I mamy ogromne pole dla różnego rodzaju hipotez, interpretacji i dywagacji. A poza tym, skoro widać, że te dawne teorie nacechowane były osobistymi uprzedzeniami naukowców, to i każda próba ich zburzenia i przeformułowania na nowo także będzie odbierała zarzuty o ideologizowanie i uprzedzenia – tym razem z drugiej strony.

A wracając do perypetii Dylana Evansa – jeśli cała sytuacja wyglądała tak, jak on to opisuje, to sprawa jest skandaliczna. Jeżeli rzeczywiście jakaś idiotyczna pruderia powoduje, że na uniwersytecie nie można gadać z kolegami na temat jakichkolwiek badań naukowych, to do niczego taki uniwersytet. Ale opowiadać o artykule można w różny sposób. Jeśli facet chciał tylko wzbudzić dyskusję na temat, jak jesteśmy, my – ludzie, podobni do zwierząt, to w porządku, choć dziwne wydaje mi się trochę bieganie z publikacją w łapie i opowiadaniu o niej każdemu niemal, kto się nawinie, a komu niekoniecznie musi się to podobać (takie opinie pojawiły się w dyskusji na blogu Pharyngula). Jednak o różnicach i podobieństwach między Homo sapiens a innymi ssakami można w istocie rozprawiać w niemiły i dyskryminujący sposób. Może Evans, wymachujac artykułem, sapał jednocześnie do ucha koleżanki (okazało się już, że skarżąca się na niego osoba była płci żeńskiej), że no widzisz, maj dir, nawet nietoperzyce to robią, więc dlaczego ty nie chcesz? Ewentualnie – kobieta (suka, świnia, niepotrzebne skreślić) to najlepszy przyjaciel człowieka, a więc jako samica powinna zaspokajać swojego pana i władcę, to serve or please on her back or knees (jak mówią słowa jednej ładnej piosenki). Albo, od nieco innej strony – biedni faceci, teraz każda laska uzna, że wystarczy dwa razy liznąć i sprawa załatwiona, a chłop niech przestanie narzekać i wymagać. Innymi słowy – nie o sam artykuł tu chodzi (albo chodzić powinno). Ważne jest to, co i  j a k  się mówi, nawet na uczelni, bo, jak wyżej, interpretacja jest kwestią kluczową.

To są wszystko domniemania, aczkolwiek coraz więcej informacji na ten temat (np. z dyskusji na RichardDawkins.net) pozwala przypuszczać, że Evans wprawdzie nie uczynił niczego strasznego, ale i do końca nie był w porządku, a i jakiś rodzaj molestowania miał miejsce (i to chyba nie pierwszy raz). Podobno Evans żartował tylko, ale żart zawierał sexual innuendo, poza tym koleżanka mogła czuć się zagrożona, gdyż całe zajście miało miejsce sam na sam w jej gabinecie (co zresztą jest kwestionowane). Wszystko jest pełne sprzeczności, zagmatwane i mętne. Dziwi mnie więc takie bezkrytyczne i bezrefleksyjne nawoływanie do podpisania petycji, jak robił to na przykład PZ Myers. Nie lepiej poczekać, aż cała sprawa się wyjaśni i będzie wiadomo, o co poszło? I kto zawinił? No ale oczywiście Myers, bardzo dobrze znany ze swoich głęboko religijnych przekonań, musiał pożalić się czytelnikom, że jego religia uznaje takie praktyki, jak te opisane w publikacji o nietoperzach, za nienaturalne. Mogę, owszem, powzruszać się jego smutkiem (i, posiłkując się forami na Gazeta.pl, powiedzieć mu serdecznie: wspułczuje twoim dziecią) oraz zapewnić, że nie wszyscy religijni ludzie tak mają. Ale i nie powstrzymam się przed zapytaniem, czy reakcje byłyby podobne, gdyby to był ksiądz katolicki, który latałby za siedemnastolatkiem i przekonywał go, że skoro pewne zachowania seksualne obserwuje się w świecie zwierzęcym, to może ładny chłopiec zgodziłby się względem tego, co i owszem? Czy skargę chłopaka również uznano by za śmieszną, a jego samego za pozbawionego poczucia humoru pruderyjnego nudziarza? Z wesołym namawianiem do zainteresowania się nietoperzowym porno?

ResearchBlogging.org

Tan M, Jones G, Zhu G, Ye J, Hong T, Zhou S, Zhang S, & Zhang L (2009). Fellatio by fruit bats prolongs copulation time. PloS one, 4 (10) PMID: 19862320

smutne

Tęcza, pług i wartości rodzinne

Wszystko przez to, że w tej Ameryce jesteśmy parę godzin do tyłu. W związku z tym różne wiadomości z ukochanego kraju, umiłowanego kraju czyta się za jednym zamachem. I potrafią się one wówczas ułożyć w ładny wzór. Na przykład:

Wszechpolacy zapowiadali, że ich pikieta dotyczyć będzie „obrony wartości rodzinnych”.

37-letnia dzisiaj kobieta, w ubiegłym roku zgłosiła się na policję i do prokuratury. Opowiedziała o domowych awanturach, biciu i wypominaniu, że „nic nie wniosła do rodzinnego majątku”. W psychicznym i fizycznym znęcaniu się brał udział jej mąż, szwagier i 80 – letnia teściowa. Brat męża, który jest księdzem nie tylko nie reagował, ale też namawiał kobietę, aby nie informowała żadnych instytucji o tym, co się dzieje w domu.

Irena B. oprócz bicia i licznych awantur doświadczyła także zmuszania do nieludzkiej pracy – zdarzyło się, że musiała w polu ciągnąć pług.

Rodzina, jak widać, ostoją tradycji i wartości. Rodzinnych. Warto ich bronić.

kretynizmy, okołonaukowo

Grzyb grzany z grzebieniem oraz duży gorący grzyb…

… są doskonałe na wszystko. Twierdzili tak wielce profesjonalnie opisywani przez Tuwima i Słonimskiego rolnicy (Grzyby jadalne pożywniejsze są od mięsa, toteż słusznie mówi przysłowie ludowe: „Kto zje grzybka – zdrów jak rybka”), twierdzą tak również mądre strony internetowe.

Dawno, dawno temu żył sobie taki rolnik, nazywał się on Günther Enderlein, i był, co gorsza, profesorem i mikrobiologiem. Który to pan wymyślił sobie izopatię. A izopatia to

(od greckich słów: îsos-równy i páthos- cierpienie, choroba) to metoda leczenia chorób przewlekłych i ostrych za pomocą preparatów zawierających niskorozwinięte formy endobiontów grzybów pleśniowych mających zdolność rozbijania i unieszkodliwiania form wysokorozwiniętych, patologicznych, chorobotwórczych tychże grzybów.

Gdyż, jak wiadomo, bakterie to nie są bakterie, a formy grzybów. Wszystko jest formą grzybów bowiem. Tak, tak, wiem, że kiedyś było o Candida. Ale to wszystko nieprawda. To nie Candida odpowiedzialna jest za wszelkie schorzenia ludzkości. To inne grzyby. Dwa zresztą: Mucor racemosus i Aspergillus niger. A trzeci z tych dwóch to dodatkowo Penicillium, który

dotyczy tylko chorób o przebiegu ostrym jak zapalenia, ropienie, zakażenia, w tym gronkowcowe, paciorkowcowe, choroby reumatyczne, neurologiczne.

No właśnie, a wszyscy mieliśmy nadzieję, że angina leczy, bo czyści nasze DNA. A tu okazuje się, że angina to także grzyb. O gronkowcu nie wspomnę, bo z niego też stary grzyb.

To właśnie prof. Enderlein wyhodował ze znalezionych w mumiach egipskich zarodników grzybów kolonie żywych pleśni, głównie Mucor racemosus i Aspergillus niger (van Thieghem).
Takie same, zdolne do wzrostu zarodniki Mucor racemosus znaleziono póĽniej w wydobytych z lodu szczątkach mamutów, a nawet w ropie naftowej.

Bo ponieważ w mamutach i ropie naftowej, to w oczywisty sposób oznacza, iż:

Enderlein sugerował, że te dwa grzyby mogą mieć związek z powstawaniem większości chorób, z rakiem włącznie.

Bo ropa i rak są na tę samą literę, więc oczywiście że wiewiórkę można zasłonić, słonia zafortepianić (nie mówiąc już o zasłonięciu fortepianu przez wiewiórkę), a zaropiały mamutowy Mucor wcale nie wycofa się rakiem.

W wyniku wieloletnich badań udało mu się opisać dwie cyklogenie (stadia rozwojowe) grzybów pleśniowych Mucor racemosus (Fresen) oraz Aspergillus niger (van Thieghem) poczynając od form endobiontycznych, koloidalnych, najmniejszych, poprzez wyższe formy o cechach bakterii, aż po stadia patogennych grzybów.

No jasne. Zwłaszcza, że grzyby to nie są grzyby. Znaczy są, ale nie. Najpierw ten sam drobnoustrój istnieje w formie koloidu (to jest forma prymitywna, musi być przy tym zachowane silnie alkaliczne pH), potem następuje faza bakteryjna rozwoju (łagodnie alkaliczne pH), a potem faza ostatnia – grzyb (średnio kwaśne pH). A potem, bo faza ostatnia naturalnie nie jest ostatnią – drobnoustrój jest wirusem (który na dodatek żyje w mocno kwaśnym środowisku).

Tu jest dowód:

Royal R. Rife stated that there are only about ten different germs. He describes the pleomorphic development of E. coli as follows:
E. coli
salmonella typhi
mycobacterium tuberculosum
yeast forms
BX (bacterium X)
BY (bacterium Y)

Rife could isolate BX from all cancerous tumors, the BY he found in sarcomas. The change from one form into another happens in about 36 hours. BX and BY pass readily through 000 ceramic filters and cannot be seen in an ordinary light microscope.
Antibiotics severely increase the toxicity of the host organism, especially when highly toxic halogenated antibiotics are used. The „disappearance” of a particular germ from the culture does not mean that the germ is dead; it only became invisible due to its transformation into an invisible form. That means, that the host organism is now in a cancerous state.

W tym miejscu należy zauważyć, jak niezwykle ważne w izopatii jest stosowanie mikroskopowego badania krwi w ciemnym polu widzenia.

Prof. Endrelein zastosował do obserwacji zjawiska pleomorfizmu (polimorfizmu) – występowania wielopostaciowości form drobnoustrojów – mikroskop z ciemnym polem. W przeciwieństwie do dotychczas używanego, z jasnym polem, służącym do obserwacji krwi martwej, utrwalonej preparatami chemicznymi mógł obserwować krew żywą z niezdeformowanymi składnikami morfotycznymi i przy prawie niezmienionym pH.

Kropla krwi pacjenta jest bezpośrednio nanoszona na szkiełko podstawowe i przykryta szkiełkiem nakrywkowym. Tak przygotowany preparat jest natychmiast badany pod powiększeniem 1200x. W ten sposób krew w preparacie mikroskopowym jest narażona na ostry stres z powodu braku tlenu i wystawieniu na działanie światła. Obraz, który ukazuje się w mikroskopie pozwala wyciągnąć bardzo ważne wnioski na temat oporności komórek krwi na zmiany potencjału oksydoredukcyjnego i hipoksję oraz może pokazywać tendencję krwi i jej komórek do zmian degeneracyjnych lepiej niż jakakolwiek inna metoda. Na podstawie tego badania możemy między innymi ocenić zmiany w równowadze kwasowo-zasadowej w środowisku (milieu), które są niezbędne dla rozwoju drobnoustrojów i oporności ich ścian komórkowych.
Mikroskopia z ciemnym polem widzenia daje też wgląd w białkową zawartość komórek, aktywność leukocytów i określa tendencję do zagrożenia schorzeniami przewlekłymi.
Mikroskopia z ciemnym polem widzenia nie służy ocenie poszczególnych narządów lub podaniu nozologicznej diagnozy – zamiast tego podaje przyczynę stresu, który powoduje schorzenie i tendencje do rozwoju procesu chorobowego. Wnioski wynikające z badania świeżej próbki krwi w mikroskopie z ciemnym polem widzenia, co do zdolności do funkcji i odporności leukocytów, posiada szczególną wartość dla wyjaśnienia zaburzeń odporności i powstawania schorzeń nowotworowych.

To ja nie mam właściwie pytań. Może poza jednym – po co w ogóle cała inna diagnostyka? Skoro oglądanie krwi pod mikroskopem pozwala tak za jednym zamachem wszystko doskonale ocenić? (Ja bym tylko radziła specjalistom prezentującym na tej stronie swoje fascynujące fotografie, żeby tak czasem umyli szkiełka? Albo może przetarli obiektywy? Albo może w ogóle używali szkiełek jednorazowo i nie przyglądali się zanadto artefaktom i śmieciom?)

A drugie pytanie brzmi – co z tego wynika dla pacjenta, w widoczny sposób zakażonego małymi nieruchliwymi endobiontami grzybiczymi?

Niezwykle żywotne formy przetrwalnikowe grzybów pleśniowych występują tylko w martwym materiale biologicznym. W organizmach żywych natomiast, we wszystkich komórkach, jak i we krwi przybierają mniej lub bardziej zróżnicowane postacie symbiotycznych endobiontów. Występują tam w postaci małych, nieruchliwych, koloidalnych, ale żywych struktur białkowych. Ich wielkość nie przekracza jednej stutysięcznej milimetra. Obok struktur prymitywnych i niechorobotwórczych znajdują się również formy wyżej zorganizowane, patogenne, chorobotwórcze. Proporcje w występowaniu poszczególnych form zależą ściśle od warunków panujących w środowisku wewnętrznym organizmu (milieu). Jeśli człowiek jest zdrowy, przeważają formy mniej rozwinięte, drobne, nie wywołujące zachorowania, a wręcz stabilizujące zdrowie. W przypadku zaburzenia środowiska fizjologicznego, równowaga ulega zachwianiu. Formy niższe przechodzą wtedy w formy wysokorozwinięte, a co za tym idzie, rozwija się choroba. Im większe jest odstępstwo od prawidłowego pH (od fizjologicznej równowagi kwasowo-zasadowej), tym więcej tworzy się patogennych stadiów bakteryjnych i grzybowych, a ubywa form drobnych, prymitywnych, apatogennych.

To chyba teraz wszystko jest zupełnie jasne? Te wysoce profesjonalne wyniki badań można wykorzystań w terapii. Skoro małe, prymitywne formy grzyba wręcz stabilizują zdrowie oraz mają zdolność rozbijania i unieszkodliwiania form wysokorozwiniętych i patologicznych, to czemu tego nie spróbować. Zwłaszcza że

Terapia izopatyczna jest metodą w pełni bezpieczną i nieszkodliwą, bo lekami są naturalne składniki biologiczne ciała człowieka, które szkodzić nie mogą.

O, a ja myślałam, że to są endobionty (cokolwiek to znaczy), a nie naturalny biologiczny składnik ciała człowieka. Ale łotewer.

Jest metodą skuteczną, bo podawane do organizmu niskorozwinięte formy endobiontu są w stanie rozbić połączenia form wysokorozwiniętych, patologicznych i usunąć je z organizmu.

Po jakiego grzyba (pun intended) je podawać, skoro są naturalnym biologicznym składnikiem ciała?

Jest metodą holistyczną, bo leczy całego człowieka, a nie tylko jego chory, wyizolowany z całości organ. Zasługuje więc w pełni na miano przyjaznej człowiekowi Holistycznej Medycyny Dwudziestego Pierwszego Wieku.

Przyjazna jak cholera, faktycznie. Bo przyznam, że fajnie jest ponabijać się z powyższych głupot, z tych endobiontów czy preparatów. Można się ponabijać z uroczej terminologii zaproponowanej przez Enderleina (np. ascit – to nazwa wszystkich stadiów rozwojowych bakterii, w których jądra poukładane są w rządku i tworzą katatakt; komórka bez jądra to kolloidthecit; mychit to pierwsza komórka bakteryjna, z jednym tylko jądrem; trombocyt to dla odmiany mychit z 2 do 8 jądrami; a symplast to przedkopulacyjna unifikacja wszystkich możliwych stadiów czegoś), ewentualnie z nie mniej uroczego słownictwa używanego tutaj (mikroorganizmy endobiontyczne posiadają podobne właściwości jak wszystkie organizmy żywe, czyli popęd samozachowawczy – przetrwania oraz popęd płciowy – pęd do rozmnażania się płciowego i poprzez podział; w dodatku Mucor racemosus to chciwy zjadacz protein), słabo się jednak robi, kiedy człowiek zda sobie sprawę, że taka terapia rzeczywiście istnieje.

Bo jakoś nawet mniej rusza mnie homeopatia, leczenie podobnego podobnym, picie namagnesowanej wody czy wcinanie cukrowych granulek, niż to, że na na oko profesjonalnie wyglądającej stronie nabyć można np. zawiesinę Serratia marcescens (do wcierania sobie i picia), albo maść z Candida, albo maść (zapewne na trądzik) z Propionibacterium acnes, czopki doodbytnicze zawierające Mycobacterium bovis, a nawet można wstrzyknąć sobie tu i ówdzie ekstrakt z muchomora czerwonego (też miły grzybek przecież), kropidlaka, Brucella (o matko), Pseudomonas aeruginosa, czy gronkowca (którego również można się napić). Nie mam słów. Zabrakło mi zupełnie. Nawet jeśli te ekstrakty są nic nie warte, nawet jeśli wyjściowo nic tam prawie nie ma, a więc i rozcieńczone kropelki zawierają samą niemal leczniczą wodę, to i tak mi się robi słabo. Bo wyobrażam sobie, jak to ludzie wstrzykują, nacierają się albo wkładają sobie w tyłek zawiesiny bakteryjne. Umarłam. Zabulgotawszy przedtem coś o otchłaniach, w których zapodział się rozum. (Przy okazji – firma sprzedaje te specyfiki także w Polsce).

••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••

ResearchBlogging.org
Mimo jednak przejściowego bulgotania i załamania doszłam do wniosku, że warto dodać dwa słowa na temat grzyba, którego nazwa pojawiła się parę razy powyżej, a który może nie jest aż tak dobrze znany jak chociażby Aspergillus (czyli kropidlak).

Mucor racemosus jest jednym z gatunków rodzaju Mucor, należącego z kolei do rodziny Mucoraceae, rzędu Mucorales, a cała gromada to sprzężniaki (Zygomycetes).

Grzyby pleśniowe z rodzaju Mucor powszechnie występują w glebie, na roślinach, rozkładających się warzywach i owocach. Kiedy zajrzy się do lodówki, w której coś leżało trochę za długo (na przykład warzywa) i na tych warzywach zacznie coś rosnąć, to z dużym prawdopodobieństwem będzie to jakiś Mucor.

Mucor sp. rzadko jednak powoduje zakażenia u ludzi (ale jeśli tak, to występują one we wszystkich grupach wiekowych, nieco częściej u mężczyzn niż u kobiet). Infekcje takie określano kiedyś mianem mukormykoz, obecnie jednak chętniej używa się innej nazwy – zygomykozy, między innymi dlatego, że akurat rodzaj Mucor nie jest, z tej grupy, takim znowu najgroźniejszym dla człowieka patogenem (zakażenia powodują częściej rodzaje Rhizopus, Rhizomucor, Cunninghamella i inne). Nie mówiąc już o tym, że niekoniecznie trzeba histeryzować na widok samego gatunku M. racemosus, gdyż jak dotąd nie wykazano, żeby powodował on infekcje u ludzi.Co nie zmienia faktu, że warto zdawać sobie sprawę z takiego zagrożenia, jak zygomykozy w ogóle (a w szczególe nie wcinać na obiadek kropelek z Mucor racemosus, że nie wspomnę o wstrzykiwaniu czy czopkach).

Liczba zygomykoz narasta w ostatnich latach, są to nadal jednak zakażenia bardzo, bardzo rzadkie. Narasta prawdopodobnie dlatego, że infekcje te dotyczą przede wszystkim ludzi z poważnymi współistniejącymi schorzeniami oraz z dużymi zaburzeniami odporności. Głównymi czynnikami sprzyjającymi zygomykozom są: cukrzyca (szczególnie z kwasicą ketonową), neutropenie, białaczki/chłoniaki oraz inne nowotwory, przeszczepy narządowe, terapia immunosupresyjna, AIDS oraz zażywanie narkotyków dożylnie.

W przebiegu zygomykozy grzyby mogą atakować wszystkie narządy, chętnie wnikają do naczyń i wędrują drogą krwi, a więc i postaci kliniczne mogą być bardzo różne: 1. zygomykoza nosowo-mózgowa (najczęstsza, od 1/3 do połowy przypadków), przebiegająca z zajęciem nerwów i naczyń mózgowych, zatok, nosa, twarzy, a w konsekwencji z możliwością powstawania ropnia mózgu, utraty wzroku, wodogłowia i udaru. Śmiertelność wynosi 50-70%; 2. zygomykoza płucna – zapalenie płuc, szybko rozprzestrzeniające się do całej klatki piersiowej, serca oraz mózgu; 3. zygomykoza żołądkowo-jelitowa – może obejmować również wątrobę i trzustkę; 4. skórna – nienaruszona skóra stanowi barierę dla grzyba, do zakażenia dochodzi więc w przypadku jej uszkodzenia, np. po oparzeniu. Ta postać kliniczna ma stosunkowo niezłe prognozy (śmiertelność 15%), chyba że grzyb przemieści się do głębiej położonych tkanek; 5. zygomykoza rozsiana – ponieważ grzyb lubi naczynia krwionośne, skutkiem każdej z powyżej opisywanych postaci może być jego rozsiew do wszystkich narządów. Diagnostyka jest trudna, gdyż hodowle krwi są zwykle negatywne. Ta postać charakteryzuje się największą śmiertelnością – 100%.

Leczenie zygomykozy obejmuje: wyleczenie, jeśli to możliwe, współistniejącej choroby, stosowanie leków przeciwgrzybiczych (przede wszystkim amfoterycyny B), a także poważne i upośledzające zabiegi chirurgiczne, celem których jest usuwanie zaatakowanej przez grzyby tkanki z organizmu pacjenta. Na przykład w przypadku zygomykozy nosowo-mózgowej konieczne są nieraz wielokrotne operacje, z usunięciem fragmentów twarzy, nosa, oczodołów oraz części tkanki mózgowej. W przypadku postaci płucnej usuwa się całe płaty płuc, w przypadku żołądkowo-jelitowej – spore części zajętego układu pokarmowego. Wszystko to powoduje, że nawet jeśli pacjent przeżyje zakażenie, czeka go jeszcze długa rehabilitacja, często niezbędna jest również pomoc psychologiczna.

Pacjent z zygomykozą w okolicy okołooczodołowej. Zdjęcie z Microbiology Immunology Online

Mark Tatum – pacjent, który przeżył zygomykozę nosowo-mózgową, ale lekarze usunęli mu przy tym oczy, górną szczękę i nos. Na zdjęciu po prawej – po operacjach umocowania protezy części twarzy. Zdjęcia stąd (na tej stronie w ogóle znajduje się wiele zdjęć potwornych grzybic).

Waness, A., Al Dawsari, G., & Al Jahdali, H. (2009). The Rise of an oppurtunistic infection called „Invasive zygomycosis” Journal of Global Infectious Diseases, 1 (2) DOI: 10.4103/0974-777X.56256

kretynizmy, śmieszne

Ciąża konika morskiego, czyli baby gupie i tchórzliwe som

Po rozmaitych rozważaniach na temat ciąży, warto odpowiedzieć sobie wreszcie na pytanie, dlaczegóż to kobiety (te niecne i wyrodne, czyli w ogóle, nie bójmy się tego słowa, wszystkie) nie chcą rodzić dzieci. W tym celu udajemy się, jak zwykle po wszelkie mądrości życiowe, do Rodziny katolickiej. W niej to pewien miły młody człowiek płci męskiej dzieli się z nami swoimi bogatymi w roztropność przemyśleniami na ten temat.

No własnie – dlaczego prognozy demograficzne są takie jakie są? Rozmawiając dziś z koleżanką – nasza konwersacja zeszła na te tory… Powiedziała mi mianowicie takie zdanie: „Mężczyźni chcą miec zawsze gromadkę dzieci, ale gdybyśmy rozmnażali się jak koniki morskie, to inaczej by śpiewali”.

Dla tych, którzy niezbyt przykładali się w szkole do biologi, wyjaśniam – koniki morskie rozmnażają się w taki oryginalny sposób, że małe zwierzątka „rodzą” się z samca, a nie z samicy.

Ach! Ach, no oczywiście. Ja niestety średnio przykładałam się do biologii w szkole, z zachwytem przyjęłam więc przetłumaczenie na nasze bełkotu koleżanki (bo to głupia kobieta była) – że chodzi o rodzenie. To jest głównym problemem kobiet – sam poród.

Sprowokowało mnie to do jednego prostego pytania – czy u kobiet tak słabo z rodzeniem tylko z powodu bólu i nieprzyjemnych przeżyć związanych z porodem? Na to pytanie już nie otrzymałem odpowiedzi…

Nie otrzymałem odpowiedzi, ale wiadomo już, że o to chodzi – o ten ból przy porodzie. Ponieważ:

A szkoda – bardzo chciałbym ją usłyszeć. Bo dla mojego męskiego logicznego rozumowania sprawa przedstawia się jasno – czas trwania porodu w najgorszych przypadkach i powikłaniach nie przekracza kilku dni. A często zaledwie parę godzin. Czym to jest wobec całego życia? Nowego człowieka? Planów? Marzeń? Przemyśleń? Wszystkich potencjalnych wielkich osiągnięć i czynów owego dziecka? (Pomijam wyszystkie korzyści dla rodziców, wynikające z faktu posiadania dzieci)

Ach (zawołam po raz kolejny) – jakież wspaniałe męskie logiczne rozumowanie! Doprawdy, cóż my, niemądre kobiety zrobiłybyśmy bez tych miodopłynnych mądrości płynących z złotoustych ust siedemnastoletniego myśliciela. Dzięki ci łaskawco, że raczyłeś uświadomić wszystkie głupie baby, że decyzja o posiadaniu dzieci to tylko kwestia tych paru godzin czy dni bólu. A tych wszystkich dolegliwości związanych z jakąś, tfu, aż hadko o tym mówić przy tak wysublimowanej osobie, kwestią jak sama ciąża… a przepraszam, zapomniałam, że to stan błogosławiony i pełen wyłącznie radości oraz świetnej formy fizycznej i psychicznej. Zresztą, i sam poród jest także kwestią lajtową (to już ustaliliśmy), no a po urodzeniu dziecka to już w ogóle matka nie martwi się ani przyszłością (swoją i dziecka), ani zdrowiem, fizycznym i psychicznym (swoim i dziecka), ani zatrudnieniem, ani wychowaniem, ani kolejnymi latami… Nie, dziecko urodzone to oczywiście wszystkie korzyści dla rodziców, gdzieżby tam miało być miejsce dla jakichkolwiek zmartwień, czy chociaż wahań.

Po prostu – kobiety to tchórze.

Na pewno ma tu dużą rolę różnica między płciami. My, mężczyźni rodzimy się i wychowujemy po to, aby być tym wojownikiem, który będzie bronił swojej rodziny. W tą obronę wkalkulowane jest niejednokrotne zebranie po mordzie. Mimo to nie brakuje takich którzy na to nie zważają i idą tam. Bo przecież nie będę rezygnował z jazdy samochodem w konkretnym celu tylko dlatego, że na po drodze jest jeden niebezpieczny zakręt i boję się, że nie podołam tej jednej przeszkodzie.

Tak, kobiety to tchórze. Nie to co my, wojownicy, którzy lubimy dostawać po mordzie. I czy ja już dziękowałam za te miodopłynne mądrości?

Rozpisałem się, rozpisałem… ale odpowiedzi na pytanie postawione w tytule nie znalazłem.

Jakbyś się kolego zastanowił trochę nad cytowaną na początku wypowiedzią koleżanki, to może coś byś załapał. Ale do tego to potrzeba jednak odrobinę wiedzy posiadać, akurat niekoniecznie na temat koników morskich, ale przede wszystkim na temat ludzi.

Jednoznacznej. Myślę, że takowej jednoznacznej odpowiedzi nie ma… chyba po prostu zamiast gadać trzeba zabrać się do roboty…

Ojejuniu, naprawdę dopiero teraz się zabrać? Myślałam, że kobiety od dawna ustawiają się w kolejce, ażeby zostać łaskawie zapłodnionymi przez tak tryskającego wszelkimi zasobami (a zwłaszcza mądrością) mężczyznę. A jeśli nie nie ustawiają – głupie baby – no to przecież ktoś musi podjąć za nie tę decyzję. Dla ich dobra. I dla dobra narodu.

kretynizmy

Planowanie ciąży to skomplikowany proces i nie łatwo popełnić w nim błąd, czyli potencjalnym dawcom nie może być każdy

Pragnienie posiadania potomstwa jest naturalną potrzebą normalnie rozwijających się mężczyzn i kobiet. Proces prokreacji (dawania życia) został w nas głęboko zakorzeniony. Nie zawsze jednak małżonkowie mogą wydać na świat własne dziecko.

No, zwłaszcza mężczyźni miewają z tym trudności.

Ale mimo, że proces prokreacji został w nas głęboko zakorzeniony, to przy okazji mogą wystąpić rozmaite problemy, pytania i wątpliwości. Na szczęście mamy do dyspozycji wysoce fachowe strony internetowe, które służą pomocą i zawsze chętnie (oraz niezwykle obficie) doradzą we wszystkich kwestiach związanych z zakorzenioną prokreacją. Gdyż:

Dla wielu kobiet ciąża jest tzw. „nowym stanem” i nie bardzo wiedzą one co robić, aby zapewnić maleństwu prawidłowy wzrost i rozwój (już w ciele matki).

Bo zanim maleństwo było w ciele matki, to matka ta doskonale wiedziała, co robić.

Odpowiedź na wszystkie nurtujące młode mamy pytania, możemy odszukać w Internecie. Przeróżne strony internetowe zawierają ogrom artykułów poświęconych właśnie ciąży, porodowi, połogowi i macierzyństwu.

To jest właśnie ta strona z ogromem. Proszę pukać, jeśli kto chce porady.

Stan odprężenia to dla kobiet będących w ciąży szalenie ważna sprawa. Lekarze zwracają uwagę na to, że dla prawidłowego rozwoju dziecka w łonie matki, a także dla niej samej relaks jest niemal równie ważny, jak specjalistyczne badania.

Na pewno ważniejszy. A ileż można zaoszczędzić.

Ćwiczenia, które zaleca się ciężarnym kobietom są wybrane specjalnie dla nich. Pozwalają się zrelaksować i wzmacniają organizm. Wśród systemów ćwiczeń mających przynieść odprężenie szczególnie popularne są tak zwane: trening Schultza i relaksacja Jacobsena. Z reguły są to zestawy ćwiczeń w pozycji leżącej lub półleżącej. Ruchy poszczególnych mięśni są powolne i delikatne. Ich stosowanie zapewnia zdrowie i wspomniany relaks. Dzięki nim ciąża może mijać spokojniej.

Zestawy półleżące z reguły są bardzo relaksujące, gdyż stosowanie mięśni powoduje, że ich ruchy są powolne i delikatne. Dobrze zrozumiałam?

Uzyskiwane poczucie odprężenia podczas takiego lekkiego treningu jest dla przyszłych mam i ich dzieci sprawą niezwykle istotną. […] Dzięki ćwiczeniom w mięśniach zmniejsza się liczba toksyn, które powodują ból w momencie rozwiązania.

Otóż to – mały trening, a nie wytworzą ci się toksyny. Te od bólu porodowego. Ekstra.

Ciąża to okres, w którym należy przygotować sie jak najlepiej do ostatniego, decydującego momentu, jaki jest sam poród. Przygotować się także od strony technicznej. […] Ideałem jest zsynchronizowanie skurczów macicy kobiety z jej oddechem. Dzięki takiej umiejętności poród nie tylko przebiegnie szybciej, ale i będzie mniej bolał.

Oddychanie także zmniejsza ilość toksyn okołoporodowych. Należy oddychać technicznie, nawet przez całą ciążę.

Kobiety zmagające się z otyłością powinny uważać podczas ciąży. Jeśli kobieta ma przeciętną wagę nie powinna zbytnio uważać na kilogramy, natomiast inaczej wygląda sprawa z kobietami, które ważą więcej. Wówczas, nawet podczas ciąży muszą one kontrolować to ile i co jedzą. Ciąża to bardzo piękny, ale i niebezpieczny dla organizmu okres.

Ciąża to bardzo piekny i niebezpieczny okres, a więc te kobiety, które ważą więcej od nadmagnezjanu chlorku potasu, muszą uważać na kilogramy. Bo kilogramy też są szalenie niebezpieczne. I w ogóle.

Lekarze zalecają specjalne menu dla przyszłych mam, które uwzględnia nie tylko potrzeby potomstwa, ale również organizmu samej kobiety. Najważniejsze jest białko (zwłaszcza do czwartego miesiąca ciąży)-wzmacnia ono organizm zarówno matki, jak i dziecka. Szczególnie pożądane jest białko pochodzenia zwierzęcego (znajduje się w rybach, wędlinach, serach i mleku). Dużo białka pochodzenia roślinnego zawiera na przykład ryż. Należy natomiast ograniczyć w menu kobiety spodziewającej się potomstwa sól, tłuszcze i węglowodany

Wzruszył mnie ten ryż. Choć nie jest szczególnie pożądany i przegrywa z wędlinami.

Planowanie ciąży wymaga od kobiety świetnej orientacji w kwestii swojego organizmu. Sprawa jest utrudniona, gdy kobieta ma nieregularne cykle, co może być spowodowane bardzo różnymi czynnikami, na przykład piciem mocnej kawy, alkoholu, chorobą, lub stresem. Wówczas jeszcze dokładniej należy mierzyć temperaturę ciała i obserwować śluz szyjkowy, bo dzięki takim obserwacjom łatwiej ustalić dni płodne.

Nic to, jak mawiał pan Michał. W czasie picia mocnej kawy trzeba po prostu jeszcze dokładniej mierzyć i obserwować. I już. Kupie se jakiś mikroskop, elektronowy najlepiej. I termometr atomowy.

Naturalna metoda planowania ciąży oparta jest na obserwacji organizmu kobiety i ustaleniu dni płodnych (a więc tych, podczas których plemnik będzie mógł zapłodnić dojrzałą komórkę jajową). Obserwacja ta powinna być skierowana w dużej mierze na śluz szyjkowy macicy.

No zaraz – a temperatura? To po co mi ten termometr?

Od momentu zakończenia miesiączki, przez mniej więcej kolejnych sześć dni kobieta musi obserwować śluz szyjkowy. Zmienia się on od gęstego i lepkiego do jasnego, białego wręcz i śliskiego.

Gęsty i lepki wyklucza oczywiście jasny i biały. W dodatku wręcz. I to przez całe sześć dni.

Oprócz mierzenia temperatury ciała, oprócz obserwacji śluzu szyjkowego, są także inne metody, które mogą nam pomóc ustalić okres zwany dniami płodnymi. Choć w zasadzie „metoda” to słowo być może za duże, a nazwać to należy raczej objawami, mocno niepewnymi, nie zawsze się sprawdzającymi i z pewnością nie tylko im należałoby zaufać. 

Hmm… są metody, które pomogą, ale nie należy im ufać. W istocie, skomplikowane to planowanie ciąży.

Do wspomnianych objawów należy przede wszystkim ból, połączony z dużą wrażliwością piersi, tak zwany ból owulacyjny (w okolicach brzucha)

W okolicach brzucha to ja noszę na przykład górną część spodni. Które cierpią na ból owulacyjny. Któż by się spodziewał?

oraz niewielka ilość krwi, która pojawia się podczas plamienia owulacyjnego.

Na nosie.

Planowanie ciąży metodą naturalną nie może dać pewności, że uda się kobiecie zajść w ciążę, ale solidne obserwacje i odpowiednio wyciągnięte wnioski z pewnością są w stanie w tym procesie pomóc.

Aha. No tak, nie ma to jak odpowiednio wyciągnięte wnioski.

Zaplanowanie dziecka to duże wyzwanie dla każdej pary. Planowanie ciąży wymaga od kobiety  samodyscypliny i dużej odpowiedzialności. Samodyscyplina potrzebna jest to tego, aby obserwować swój organizm i ustalić dni płodne. Odpowiedzialność natomiast wymaga od kobiety właściwego przygotowania swojego ciała na ten trudny okres. Już kilka miesięcy przed planowanym zajściem w ciąże, należy zacząć właściwie się odżywiać (wskazana dieta z dużą ilością owoców, warzyw i białek pochodzenia zwierzęcego),

A ryż? Co z ryżem???

 spróbować zbić wagę (jeśli kobieta ma problem z nadwagą),

To chyba lepiej bić nadwagę, nie wagę? Za pomocą paska, który także występuje w okolicach bólu owulacyjnego, znaczy brzucha.

Planowanie ciąży nie może ograniczyć się wyłącznie do ustalenia dni, w których to może dojść do zapłodnienia komórki jajowej. To proces dużo trudniejszy, który wymaga od kobiety odpowiedzialności i wyobraźni.

No jejuniu, toż wiem już, że samodyscyplina i odpowiedzialność to nie wszystko. I przyznać trzeba, że zaletą omawianej strony jest to, że nie tylko fachowo podaje wszystkie informacje, ale i dawkuje je, stosownie do pojemności mózgu kobiecego. Nie można za dużo na raz, bo zagroziłoby to wszelkim obserwacjom i relaksacjom, za to podkreślać należy, że wszystko jest bardzo ważne. I ważne. Oraz istotne.

Dziewięć miesięcy ciąży to okres bardzo trudny, w czasie którego organizm (odpowiadający przecież już nie tylko za jednego człowieka, ale za dwóch)

W ciąży bliźniaczej za drugie dziecko odpowiada organizm tatusia.

jest zagrożony na wszelkiego rodzaju choroby i dolegliwości.

Ja podczas pochłaniania tej fachowej wiedzy czuję się powoli zagrożona na migrenę i niestrawność.

Należy zatem przygotować go do tego ciężkiego wysiłku jak najlepiej. Specjaliści zalecają przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzić basen i to już przynajmniej pół roku od planowanej ciąży. Również przynajmniej dwa razy w tygodniu należy ćwiczyć, na przykład w jednym z wielu klubów fitness.

Basen i fitness odwiedzić. Jedne z wielu, ale dwa razy w tygodniu. Dobrze.

Ważne jest również zaszczepienie się przed różyczką (bardzo niebezpieczna choroba dla zdrowia matki spodziewającej się dziecka).

Chciałam tu popolemizować, bo zawsze wydawało mi się, że różyczka to bardzo niebezpieczna choroba dla zdrowia dziecka spodziewającego się matki, ale przytłoczona fachowością porad chyba zmilczę ze wstydu nad własnym nieuctwem.

Podczas przygotowywania organizmu kobiety do ogromnego wysiłku, jakim jest dziewięć miesięcy ciąży, bardzo ważne dla niej i jej przyszłego potomstwa są witaminy. Pozwolą one otoczyć organizm osłoną przed szkodliwymi bakteriami, wirusami i wzmocnią go.

O radości, witaminy chronią przed wirusami, bakteriami oraz wzmacniają organizm. Oczywiście, te wszystkie wysiłki w celu stworzenia nowych leków to tylko przykrywka dla brudnych interesów firm farmaceutycznych. Witaminy są jedynym i najlepszym lekiem na wszystko. Tym bardziej, że najważniejsze z nich są po prostu w jedzeniu.

 Oczywiście podstawowych i najważniejszych witamin dostarczy nam prawidłowa dieta (owoce, warzywa, białko). 

I ryż.

Lekarze zauważają jednak, że może się okazać, że to, co wystarczało jednej osobie, dla dwóch jest już za mało.

Tatuś dokarmi bliźniaka.

Planowanie ciąży to bardzo skomplikowany proces i nie łatwo popełnić w nim błąd.

Jak „nie łatwo” to chyba spoko?

Nie tylko witaminy są bardzo ważne dla dziecka i jego matki. Planowanie ciąży to proces, który wymusza na kobiecie (przyszłej matce) pamięć o wszystkich, najdrobniejszych nawet szczegółach. Szczegóły te będą miały potem szalenie istotny wpływ na rozwój dziecka w łonie matki, będą miały wpływ także na stan zdrowia samej matki. Oczywiście nie sposób o wszystkim wiedzieć, ale każdy kompetentny lekarz przypomni o najważniejszych rzeczach.

Ojejuniu. A miało być nie łatwo popełnić błąd? A tu jakieś najdrobniejsze szczegóły? Na szczęście mamy kompetentnych lekarzy i kompetentne strony internetowe.

Palenie należy rzucić, jak twierdzą specjaliści, już na cztery miesiące przed poczęciem. Planowanie ciąży wymaga rzucenia palenia także od mężczyzny. Tytoń ma szkodliwy wpływ na dziecko-może spowodować jego słabszy lub nawet nieprawidłowy rozwój, może znacznie osłabić jego, dopiero co powstający organizm. Na szczęście zdecydowana większość kobiet rzuca palenie sekundę po tym, jak dowiaduje się, że zostanie mamą.

Uff. To dobrze, że sekundę. Sekunda, trwająca cztery miesiące to coś, co na pewno nie osłabi dziecięcego, dopiero co powstającego organizmu.

Bardzo rzadko udaje się, aby matka mogła znajdować się daleko od dużych skupisk ludzi. A tam gdzie dużo ludzi, tam choroby, bakterie i wirusy. Lekarze zalecają zwłaszcza dwa rodzaje szczepień przeciwko chorobom szczególnie groźnym dla kobiety w ciąży, także dla jej potomstwa. Szczepienie przeciwko różyczce należy wykonać wcześniej, niż trzy miesiące przed planowanym poczęciem. Należy też pamiętać o szczepieniu przeciw zapaleniu wątroby typu B. Obie choroby stanowią największe zagrożenie podczas ciąży, dlatego należy się na nie zabezpieczyć.

Spoko. Zabezpieczę się na te dwie najgroźniejsze choroby. Ewentualnie mogę spotykać tylko małe skupiska ludzi. Na przykład na basenie.

Wobec coraz liczniejszych pytań o skuteczność inseminacji, zadawanych przez internautów na forach o tematyce ginekologicznej, naukowcy wyjaśniają mechanizmy tej metody. Okazuje się, że udowodniona została jej skuteczność przy zastosowaniu nasienia dawcy.

Nie, niemożliwe. To jakieś nasienie jest potrzebne do zajścia w tę ciążę? I to dawcy? A nasienie biorcy nie wystarczy? I może tyczy się to także sposobów naturalnych? To chyba jakieś dowcipy. Wynikające zapewne z medycznego żargonu:

Medycyna jest dziedziną, w której fachowa terminologia jest na porządku dziennym. Bez niej właściwie nie dałoby się funkcjonować w świecie medycznym. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prozaiczna – w medycynie koniecznością jest precyzyjne wyrażanie myśli przez lekarzy. Dlatego przeciętny pacjent zazwyczaj nie do końca wie, o czym mówi jego lekarz, posługujący się terminami łacińskimi i innymi nazwami przypominającymi raczej język obcy niż polszczyznę. Nie inaczej jest w dziedzinie sztucznego zapłodnienia. Dominują w niej zwłaszcza skróty angielskich określeń jako nazwy poszczególnych metod i zabiegów. Należą do nich między innymi in vitro ivf (In Vitro Fertilisation) , ICSI (Intracytoplasmic Sperm Injection), IUI (Intrauterine Insemination), ITI (Intratubal Insemination), ICI (Intracervical Insemination). Funkcjonowanie tychże skrótów jest konieczne, ponieważ pacjenci nie byliby w stanie zapamiętać pełnych angielskich nazw (nie każda z nich ma odpowiednik polski).

Nie o słowa jednak chodzi, są poważniejsze problemy:

Przeciwnicy in vitro, uważający je za niebezpieczne dla potencjalnych płodów, tak naprawdę nie zdają sobie sprawy z prawdziwych pułapek, w jakie obfituje zabieg sztucznego zapłodnienia. Naukowcy przyznają, że procedury ivf, icsi czy inseminacji są bardzo skomplikowane i trudne do przeprowadzenia. Jednym z problemów, z jakimi stykają się lekarze w klinikach leczenia niepłodności, jest jakość płynu, w którym hoduje się zarodki. Musi on być krystalicznie czysty i wolny od jakichkolwiek zanieczyszczeń, w przeciwnym razie zarodki giną. Dlatego też wykorzystuje się w tym celu specjalnie sprowadzaną i badaną wodę. Świadczy to o skali szczegółów, od jakich zależy powodzenie in vitro. Tym bardziej należy podziwiać ludzi, którzy dokonują takich zabiegów.

Podziwiamy, że nie używają dostępnej na miejscu i niebadanej wody. Rzeczywiście, człowiek nie zdaje sobie sprawy ze skali szczegółow.

Nie tylko jednak woda i krystaliczne pożywki stanowią problem:

Aby pomóc w walce z niepłodnością powstają tak zwane banki spermy, z których korzystają kliniki leczenia niepłodności. Potencjalnym dawcom nie może być jednak każdy.

Biorcom też pewnie nie :-(

Na przykład mężczyzna chcący oddać swe nasienie na potrzeby kliniki nie powinien mieć więcej niż czterdzieści pięć lat, nie może być osobą cierpiącą na chorobę psychiczną ani zmagającą się z dolegliwościami narządów płciowych. Nasienie przykładowego dawcy poddawane jest półrocznej kwarantannie.

A konkretnego – sześciomiesięcznej.

Podczas jej trwania przeprowadza się kilka najważniejszych badań, które ubezpieczają chociażby od zagrożenia zarażeniem wirusa HIV. Nie każde nasienie umożliwia zapłodnienie każdej potencjalnej biorczyni i dlatego przeprowadza się dodatkowo szereg innych badań i analiz.

Które ubezpieczają od zagrożenia na zdrowiu i umyśle. Czy coś.

W największym na świecie banku spermy znajdującym się w Danii, za 1,7 mililitra „cudownego płynu” (jak często nazywają go potocznie fachowcy) można otrzymać równowartość prawie trzydziestu pięciu euro.

A myślałam, że fachowcy posługują się wyłącznie terminami łacińskimi i innymi nazwami przypominającymi raczej język obcy niż polszczyznę. Widać jednak dla cudownego płynu robią wyjątek.

I tak dalej, i tak dalej. Cała strona jest podobnie wdzięczna oraz pełna interesujących, ważnych oczywiście, wyczerpujących i – jasne, jasne – fachowych informacji. Skoro więc młode kobiety często cierpią na brak pouczeń ze strony osób różnych i licznych na temat macierzyństwa oraz temu podobnych (jak wynika z ostatnich dyskusji na tym blogu ;-)), cytowana strona znakomicie służyć może jako doskonałe źródło wiedzy wszelakiej.