Nie wiem, nie znam się, nie kumam. I nic interesującego, ani tym bardziej fachowego nie mam w tej kwestii do powiedzenia. Jedynie o własnych odczuciach.
Strasznie smutne te zapisy z samolotu. I taki żal. Niby tylko suche słowa i komendy, trochę zwyklejszego dialogu, ale aż za gardło ściska, kiedy wyobrażam sobie tych pilotów. I nie mam na myśli tych wszystkich zastanawiań się, o co chodziło z tym, ze mamy kłopot, że ktoś będzie o coś wściekły, czy co robili ci dodatkowi ludzie w kabinie. Nie, raczej myślę o rozmowach z inną załogą, o tych zdrobnieniach, z jakimi się do siebie zwracają, wreszcie o krzyku systemu ostrzegającego, spadającej wysokości, krzyku na końcu… Nigdy nie czytałam tego typu transkryptów. I bardzo silnie, silniej, niż wrak samolotu na przykład, uderzyły mnie właśnie one. Wyzierający z nich przerażający smutek. Taki jakiś chłód i nieczułość. Bezradność. Koszmar. Jasne – to także dlatego, że wiadomo, jak to się skończy, a nie można kogokolwiek ostrzec w żaden sposób. Ale i same zapisy są wstrząsające. Przez tą swoją dokładność i precyzyjność. Przez to, że są takie nieubłagane. Że człowiek widzi kogoś drugiego, kogoś, kto już nic nie powie, nie zrobi, nie obroni się – jak na tacy, obnażonego, stojącego przed nieuchronnym losem.
Oczywiście, że dochodzenie jest ważne. I oczywiście, że trudno nie zastanawiać się, co się stało, dlaczego doszło do tego wypadku, i tak dalej. Ale ponieważ ten akurat człowiek zupełnie nie ma wiedzy, jak to funkcjonuje (albo powinno funkcjonować) od strony lotniczej-inżynierskiej-lotniskowej-wojskowej, to pozostaje mu tylko… E, nic nie pozostaje. Może ewentualnie zajrzeć do Lema, cytaty z którego błąkają się po głowie.
Bo Lem, do którego miewam wiele zastrzeżeń, pisze tak, jakby to wszystko rozumiał. Jakby wiedział, że najważniejsze to to, co w ludziach.
Może nie należało tego słuchać? Było w tym coś ohydnego, tak przypatrywać się utrwalonej w każdym szczególe agonii, śledzić jej postępy, żeby analizować potem każdy sygnał, wołanie o tlen, krzyk. Nie wolno tego robić – jeśli nie można pomóc.
Nie myślał nic, nie przywoływał żadnych obrazów, powtarzały się same z siebie, od początku: ekrany telewizyjne, na nich – wejście statku w przymarsie, wyhamowanie kosmicznej, zmiany ciągów; był jakby wszędzie naraz, w kontroli i w sterowni, znał te głuche udary, te dudnienia rozbiegające się po kilu i wręgach, kiedy wielką moc zastępowała dygotliwa praca borowodorów, bas, którym turbopompy zapewniały, że tłoczą paliwo, wsteczny ciąg, opadanie rufą, majestatycznie powolne, małe poprawki boczne i to załamanie się, ten grom nagłego obrotu ciągów, gdy pełna moc znów wskoczyła w dysze, wibracja, destabilizacja, rakieta wychwytywana rozpaczliwie, idąca wahadłem, kołysząca się jak pijana wieża, nim runęła z wysokości już bezwładna, już martwa, niesterowna, ślepa jak kamień, upadek i zgruchotanie góry – a on był wszędzie. Był jakby samym walczącym statkiem i odczuwając boleśnie zupełną niedostępność, ostateczne zamknięcie tego, co się stało, jednocześnie powracał do ułamkowych chwil, jakby z ponawiającym się w milczeniu pytaniem, szukając tego, co zawiodło.
Dojście do podobnego wniosku ułatwione było przez to, że każdy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegóły katastrofy, która pochłonęła życie Rogeta, i pamiętał, jako rys specjalnie dramatyczny, historię długiej agonii tamtego nieszczęśnika, do końca wiernie przekazywanej obserwatorom na Stacji przez „oko magiczne”.
Jeśli więc – jak ktoś zauważył – można było w ogóle mówić o „odruchu warunkowym”, to przejawiała go nie aparatura, lecz sami ludzie. Na pół świadomie dochodzili do przeświadczenia, że w niepojęty jakiś sposób nieszczęście Rogeta powtórzyło się, wybierając tym razem na ofiarę – jednego z nich.
– Agathodaemon do „Ariela”! – rzekł skwapliwie Seyn; mały, z dziobatym profilem u sitka mikrofonu, doduszał szybko papierosa – mamy was na wszystkich ekranach, na jakich możemy was mieć, kładźcie się i schodźcie ładnie na dół, odbiór!
Żartują tu sobie – pomyślał Pirx, który tego nie lubił, może był przesądny – no, widać mają procedury w małym palcu.
[…]
Pirx poczuł, że blednie. Tego, co chciał powiedzieć Hoyster, domyślił się z jego pierwszych słów i ogarnęło go niezrozumiałe wrażenie, rodem z nocnego snu: aura zaciekłego, rozpaczliwego milczenia, w którym walczył z przeciwnikiem bez twarzy i zabijając go razem z nim ginął. Było to mgnienie. Przemógł się i spojrzał Hoysterowi w oczy.
– Rozumiem – powiedził. – Klyne i ja należymy do dwóch róznych generacji. Kiedy zaczynałem latać, zawodność procedur automatycznych była daleko większa… To się utrwala w zachowaniu. Myślę, że… ufał im do końca.
[…]
Pirx odetchnął. Powiedział, co myślał, nie rzucając cienia na młodszego – który już nie żył.
[…]
– Nie. Kontrola nie ma prawa mieszać się do decyzji dowódcy – w podobnej sytuacji. W sterowni może ona inaczej wyglądać niż na dole.
– Przyznaje pan więc, że pan działał wbrew przyjętym zasadom? – raz jeszcze odezwał się zastepca Seyna.
– Tak.
– Dlaczego? – pytał Hoyster.
– Zasady nie są dla mnie święte. Robię zawsze to, co uważam za właściwe podług własnego zdania. Zdarzyło mi się już za to odpowiadać.
(Cytaty z różnych „Opowieści o Pilocie Pirxie„)