coś dobrego, osobiste, przyjemności

Muskularni długowłosi mężczyźni

Zaczęło się od ostatnich notek, na które narzekają niektórzy co wrażliwsi Czytelnicy. Właściwie, to pojęcia nie mam, dlaczego marudzą. Przecież czytają a to o robaczkach jakichś ślicznych, a to o urokliwych chorobach skórnych, a to o pełnych wdzięku zmianach patologicznych tu i ówdzie. Niech tam jednak. Dzisiaj będzie coś piękniejszego. Znacznie piękniejszego. A skoro piękniejszego, to na tym świecie może to być tylko jedno.

Muskularni długowłosi mężczyźni.

Oraz muzyka, którą tworzą.

Dawno temu, przy okazji słuchania płyt ulubionych wykonawców i oceniania tychże, wymyśliłam sobie kategorię pod tytułem: płyta idealna. Płyta idealna jest czymś, co występuje w przyrodzie niezwykle rzadko (ku memu żalowi), a charakteryzuje się tym, że nawet przy największym staraniu nie można znaleźć na niej niczego słabego. Wszystkie kawałki są znakomite, żaden nie jest gorszy, marny, niedopracowany. Ich układ jest doskonały, a więc nie sposób wybrać czegokolwiek na jakieś idiotyczne plejlisty – przeciwnie, jedyna możliwa „playlista” to ta, którą stworzył sam artysta. A w dodatku płyta musi mieć w sobie jeszcze coś. Coś trudnego do określenia, powiew czy tchnienie geniuszu, coś, co łączy w sobie wszystko, co artysta zaplanował i chciał przekazać, a co sprawia, że płyty słucha się na kolanach. A jednocześnie, ale zupełnie not least, słychać w tym wszystkim pewną lekkość, ironię, kpinę, dystans, poczucie humoru. A gdzież szukać tego wszystkiego w muzyce, jak nie w metalu, zwłaszcza u tych wykonawców, których dzieła pełne są fascynacji satanizmem, okultyzmem, przemocą i śmiercią.

Mam parę takich płyt idealnych, dałoby się je policzyć na palcach obu rąk. Ale z wiekiem (zapewne na zasadzie: paaanie, kiedyś to były czasy, nie to co teraz ta dzisiejsza młodzież...) tracę nadzieję, że zdarzy mi się usłyszeć coś takiego. Myślę sobie, że muzycy, których uwielbiam, starzeją się i zmieniają. Łagodnieją i tępi im się pazur. I nawet jeśli nagrają coś nowego, i nawet jeśli nie jest to złe, to nie jest również idealne, perfekcyjne i doskonałe.

A jednak czasem się zdarza.

Można tę płytę opisać informacyjnie i zwięźle. Ostatni krążek zespołu Danzig. Deth Red Sabaoth. Dziewiąty w ogóle. Pierwszy od sześciu lat, a więc potwornie długo wyczekiwany. Na świecie pojawił się w drugiej połowie czerwca. I tak dokumentnie zaczarował i oczarował piszącą te słowa, że od tego czasu nie słucha niczego innego. Nigdy nie była tak długo muzycznie wierna jak teraz, w stosunku do tej płyty. I końca na razie nie widać.

Można tę płytę opisać tak, jak to zrobił serwis Blabbermouth: The 11-track collection, penned by Danzig, is laced with Glenn’s lycanthropic growls and blues-infected wailing. Co oznacza, że Glenn Danzig – mózg, dusza, serce, spiritus movens i twarda ręka zespołu – jest w fenomenalnej formie wokalnej. Jakby czas go nie dotknął, jakby nie było tych lat, które upłynęły od Danzig II: Lucifuge.

Można ją opisać w ten sposób: dark, haunting and seductive themes, memorable hooks and a solid, warm sound that balances violent musical aggression with a doom-heavy melancholy feeling and still holds the power to seduce listeners to the dark side. Czyli to, w czym Danzig jest najlepszy. A rewelacyjna forma Glenna Danziga nie skończyła się bynajmniej na wokalu, lecz obejmuje także kwestie kompozycji, instrumentacji, interpretacji, aranżacji (czy czegoś tam), a także autorstwa tekstów.

Rację będzie także miał ktoś, kto powie, że od pierwszej usłyszanej nuty (aż do najostatniejszej) płyta budzi jego podziw i zachwyt. Od rozpoczynającego krążek Hammer of the Gods – brutalnie i metalowo walącego między oczy, ale i punkowo zadziornego kawałka, w którym jednakowoż nie brakuje rycerzy, błyskawic i szczerzącej się w uśmiechu śmierci. Przez The Revengeful, z nawiedzoną gitarą i genialnie zaśpiewanym refrenem. Przez przepiękne i uduchowione inaczej (czytaj: szatańskie) Rebel Spirits, gdzie gitara zachowuje się tak, jakby do reszty opętały ją tajne bractwa i latanie na nietoperzowych skrzydłach. Przez nieprzyzwoicie erotyczne, gorące, powolne, oparte niemal wyłącznie na hipnotyzującej sekcji rytmicznej Black Candy. Przez autoironiczne, pełne wdzięku i smętne On a Wicked Night. Przez doskonale proste i eleganckie Deth Red Moon, z wokalem à la właśnie budzący się w kolejnym wcieleniu demoniczny Presley. Przez cudownie sarkastyczne Ju Ju Bone, tym razem już z pełną wyrazu mroczną reinkarnacją Presleya w postaci kogoś, kogo krytycy muzyczni nazywają czasem evil-Elvis. Przez melancholijne i oszałamiające Night Star Hel, podobne do tych długich, granych jak w narkotycznych odlotach utworach z lat siedemdziesiątych, gdzie instrumenty niemalże dominują nad stłumionym, choć aż wibrującym z emocji wokalem. Wreszcie przez dwuczęściowe Pyre of Souls, gdzie część pierwszą stanowi delikatna i subtelna wokaliza, w której czai się i narasta szaleństwo, a po niej następuje kawałek właściwy (Pyre of Souls: Seasons of Pain) – już nawet nie erotyczny jak Black Candy, ale emanujący bezwstydnym seksualnym napięciem, demonicznym w dodatku, niepokojącym i drażniącym. Aż do zamykającego płytę szatańsko wyzywającego słodkiego, uwodzicielskiego, czarującego Left Hand Rise Above.

I można o tej płycie powiedzieć, że jest przedziwnie zrealizowana (co zresztą fanom rzuciło się w uszy od razu). Raz, że Glenn Danzig podkreślał w wywiadach, iż koniecznie chciał uzyskać owo specyficzne brzmienie z lat siedemdziesiątych. W tym celu używał do nagrań oryginalnego sprzętu z tamtych lat. Nie znam się, więc trudno mi powiedzieć, czy akurat to ma znaczenie, czy raczej nie jest tak, że ten sam efekt można osiągnąć na dzisiejszych komputerach. A dwa – znaczenie natomiast na pewno ma niewyrównywanie głośności dźwięków na płycie metodą walca drogowego (taka z umiarem stosowana kompresja dynamiki nie cieszy się obecnie popularnością w studiach nagraniowych). Dzięki temu na Deth Red Sabaoth posłuchać można rzeczywiście żywego wokalu – zawsze pięknego i ciepłego (to zasługa Glenna w ogóle), ale tak rozmaitego, jak rozmaicie mówi człowiek: cichego tam, gdzie potrzeba subtelności; gwałtownego, kiedy to jest niezbędne.

I jeszcze jedno można powiedzieć, może już nie o samej płycie, a raczej o głównym jej bohaterze (skoro miało być o muskularnych długowłosych mężczyznach). Ale ponieważ jestem kobietą – a te, jak wiadomo, nie są wzrokowcami, zupełnie nie zwracają więc uwagi na fizyczność mężczyzn, nie przyglądają się im, nie oceniają, nie zachwycają się… w ogóle nie patrzą w ten sposób – to nie powiem może, że czas jednak leci. I że Glenn Danzig przestał wyglądać jak młody bóg. Zawsze można napisać przecież, że muzyka wynagradza wszystko (a ta ostatnia płyta robi to w dwójnasób co najmniej). Oraz można przecież pooglądać sobie starsze (albo młodsze?) zdjęcia – o, jak to na przykład. Nie zamieszczę go tutaj, bo nie chcę wylizać na wylot monitora mojego komputera. Zwłaszcza że to pracowy.

Polecam gorąco. Wylizywanie niekoniecznie, ale płytę na pewno.

moja Ameryka

Inwazja

Tym razem, dla odmiany, większych nieco robali. A dokładniej owadów – pluskwiaków, które podbijają Amerykę. Sprowadzone do Stanów z Azji gdzieś około lat dziewięćdziesiątych XX w., we wrześniu tego roku najwyraźniej pozazdrościły szarańczy czy innym cykadom.

Nie gryzą, nie żądlą, nie przenoszą chorób. Za to jest ich dużo, trochę hałasują, podobno brzydko pachną, jak się je rozgniata, no i zabierają się za uprawy. Rolnicy boją się, że niedługo znad ich jabłuszek bedzie dochodziło tylko donośne: chrup, chrup, chrup. Get used to it, experts say – the invasion is only going to get worse. – jak pisze wczorajszy Washington Post.

A niektórym się podobają. No bo przecież są całkiem ładne.

okołonaukowo

Ale głupi ci Kalifornijczycy

Tylko tak można zawołać za Obelixem. Bo w sumie to wiadomo, że różne niewesołe  rzeczy się na świecie dzieją, ludzie umierają, choroby szaleją, i tak dalej. Ale żeby dzieci umierały na krztusiec? Teraz, w XXI wieku? W takim bogatym kraju? Kiedy od tylu lat mamy taką niezłą szczepionkę? Włos się jeży.

ResearchBlogging.org

Krztusiec (czasem po polsku nazywany kokluszem – nazwa ta pochodzi prawdopodobnie z języka francuskiego, a odnosi się do dźwięku piania koguta) jest bardzo zakaźną chorobą bakteryjną, powodowaną przez Gram-ujemne ziarniako-pałeczki Bordetella pertussis, produkujące różnego rodzaju czynniki zjadliwości. Wg CDC, na świecie rocznie notuje się 30 – 50 milionów przypadków krztuśca, z mniej więcej 300 tysiącami zgonów. Rezerwuarem B. pertussis jest wyłącznie człowiek, a zakażenie łatwo przenosi się drogą kropelkową. Chorują (przynajmniej klasycznie objawowo) głównie dzieci.

Po zakażeniu następuje dość długi okres wylęgania choroby – zwykle trwa 7 -10 dni, ale może to być nawet 6 tygodni. Po czym następują trzy fazy choroby. Faza pierwsza, to faza nieżytowa. Trwa 1 – 2 tygodnie i nie wygląda zbyt specyficznie. Charakteryzuje się objawami podobnymi do zwykłego zakażenia górnych dróg oddechowych – złym samopoczuciem, katarem, lekkim kaszlem, niewysoką gorączką. Stopniowo kaszel staje się coraz mocniej nasilony i następuje faza druga, czyli faza kaszlu napadowego. Jest bardzo ciężka i wyczerpująca dla pacjentów, a trwa aż do sześciu, a nawet dziesięciu tygodni. Jej charakterystyczną cechą jest, jak sama nazwa wskazuje, napadowy kaszel z krztuszeniem się, albo raczej kaszel w seriach, na jednym oddechu, który kończy się gwałtownym zaczerpnięciem powietrza. Dźwięk zaczerpnięcia powietrza jest głośny i wysoki, trudny do pomylenia z czymś innym (rzeczywiście przypomina może nie pianie koguta, imo, ale coś podobnego. Posłuchać można tutaj). Ataki takiego kaszlu wiązać mogą się z podduszeniem, wymiotami, a nawet utratą przytomności. Częściej występują nocami, a średnio ich częstość wynosić może 15 ataków na dobę. Stopniowo liczba ataków zmniejsza się i następuje faza powrotu do zdrowia, trwająca 2 do 3 tygodni (czyli chińska nazwa krztuśca – „choroba trwająca sto dni” jest z grubsza słuszna).

Powikłania krztuśca obejmować mogą zapalenie płuc i inne nadkażenia bakteryjne, uszkodzenie mózgu na skutek niedotlenienia i, być może, działania toksyny krztuścowej, odwodnienie, zaburzenia łaknienia, zapalenie ucha środkowego, a także – na skutek gwałtowności napadów kaszlu –  odmę opłucnową, krwawienia z nosa, powstawanie krwiaka podtwardówkowego, przepukliny oraz wypadanie odbytnicy. Dla małych dzieci krztusiec jest chorobą potencjalnie śmiertelną.

Dziecko po ataku kaszlu krztuścowego (autor T. Schlenker, MD, MPH, stąd)

Nie ma się, jak widać, czym martwić. Ani szczepić, bo i po co? W końcu to taka taka sobie łagodna choroba wieku dziecięcego, a w ogóle to występowała dawno temu.

Opisane wyżej klasyczne objawy krztuśca wystepują jednak najczęściej u dzieci. U młodzieży i dorosłych choroba może zostać przeoczona, gdyż objawy są niespecyficzne (może na przykład występować jedynie przewlekły kaszel; badania wskazują, że nawet do jednej trzeciej przypadków przewlekłego kaszlu u takich pacjentów może mieć związek z krztuścem). Uważa się, że obecnie około połowa przypadków to zakażenie u nastolatków i dorosłych. Jest z tym związany poważny problem – osoby starsze z nierozpoznanym krztuścem są źródłem zakażenia dla niemowląt i małych dzieci. Szczególnie podatni na ciężkie zakażenie są mali pacjenci przed 6 miesiącem życia, czyli takie dzieci, którym nie podano jeszcze wszystkich dawek szczepienia podstawowego.

Bo właśnie te szczepienia mają największe znaczenie. Leczyć krztusiec się oczywiście leczy – antybiotykami, najczęściej makrolidowymi, czy kotrimoksazolem – jest to bardzo ważne, ale ogromne znaczenie ma zapobieganie zakażeniu. Skuteczna (choć ochrona nie jest bardzo długotrwała) szczepionka przeciwkrzuścowa, podawana razem ze szczepionką przeciw tężcowi oraz błonicy jest dostępna, a w niektórych krajach obowiązkowa. Owszem, z jej stosowaniem związane są objawy uboczne; było ich nawet więcej, kiedy stosowano szczepionkę pełnokomórkową. W tej chwili dostępna jest lepiej oczyszczona i bezpieczniejsza szczepionka bezkomórkowa.

Dzięki szczepieniom wprowadzonym w USA w latach czterdziestych XX w. dramatycznie spadła liczba przypadków choroby. W ostatnich latach niestety krztusiec zaczyna wracać. I będzie źle, jeśli ludzie nie będą się szczepić.

Tak jak to teraz wygląda w Kalifornii, gdzie właśnie ludzie próbują pobić rekord w liczbie zachorowań. W tej chwili potwierdzono tam 4193 przypadki, oraz oczywiście te dziewięć zgonów (ośmioro zmarłych dzieci miało mniej niż 2 miesiące życia, no i nie dostało żadnej dawki szczepionki). Poprzednio rekordowym rokiem był 1955, z 4949 przypadkami. No ale wszystko jeszcze przed nimi.

Na szczęście obecnie, pod wpływem tej niepokojącej sytuacji,w Stanach rekomenduje się dodatkowe szczepienia przeciw krztuścowi dla nastolatków (liczba tych szczepień wzrasta) oraz nawet dla osób dorosłych. Do doszczepienia się zachęca się także kobiety, które chcą zajść w ciążę, ewentualnie zaleca się tę szczepionkę dla matek zaraz po urodzeniu dziecka (jeśli wcześniej nie otrzymały dawki). Szczególnie podkreśla się znaczenie szczepień dla osób dorosłych, które mają kontakt z niemowlętami (pracownicy służby zdrowia, opiekunowie, rodzice). Walka z krztuścem trwa.

Update z 17.10.2010 – tu jest ciąg dalszy, a tu w ogóle neverending krztusiec story

Update z 11.07.2011 (wrzuciłam to także tutaj) – nowe kalifornijskie przepisy dotyczące szczepienia na krztusiec. Kalifornijczycy ocknęli się jak widać i poszli po rozum do głowy.

7th-12th Grade Requirement

A new school immunization law requires all students entering 7th through 12th grades in the 2011-2012 school year in California to be immunized with a pertussis (whooping cough) vaccine booster called Tdap.

Pertussis is a very contagious respiratory disease that can be severe and last for months. The immunity received from either early childhood immunization or pertussis disease wears off over time, leaving older students and adults susceptible again to pertussis. Immunization with Tdap can protect students, schools and communities against pertussis.

The new requirement affects all students – current, new, and transfers – in public and private schools. The law has two phases:

•For the 2011-2012 school year, all students entering into 7th, 8th, 9th, 10th, 11th or 12th grades will need proof of a Tdap shot before starting school.

•For 2012-2013 and future school years, all students entering into 7th grade will need proof of a Tdap shot before starting school.

Źródła:

http://www.cdc.gov/vaccines/pubs/pinkbook/downloads/pert.pdf (oba wykresy pochodzą stąd)

Cornia, P., Hersh, A., Lipsky, B., Newman, T., & Gonzales, R. (2010). Does This Coughing Adolescent or Adult Patient Have Pertussis? JAMA: The Journal of the American Medical Association, 304 (8), 890-896 DOI: 10.1001/jama.2010.1181

Gangarosa EJ, Galazka AM, Wolfe CR, Phillips LM, Gangarosa RE, Miller E, & Chen RT (1998). Impact of anti-vaccine movements on pertussis control: the untold story. Lancet, 351 (9099), 356-61 PMID: 9652634

okołonaukowo

Kolejna super-bakteria, czyli Clostridium difficile

To było do przewidzenia. Emocje prasowe, związane z opisaniem nowych niebezpiecznych pałeczek Gram-ujemnych, odeszły w niebyt. Pałeczki miały swoje 15 minut sławy, teraz czas na coś innego dla odmiany – mamy bowiem kolejną super-bakterię. Prasa znowu straszy.

ResearchBlogging.org

Clostridium difficile to Gram-dodatnia beztlenowa przetrwalnikująca laseczka. Odkryto ją w 1935, ale do lat siedemdziesiątych XX w. nie potwierdzono roli tego drobnoustroju w schorzeniach u ludzi. Obecnie wiadomo, że jest jednym z głównych czynników powodujących zakażenia jelitowe w szpitalach, u chorych leczonych antybiotykami czy innymi lekami, które zmieniają stan flory bakteryjnej jelit. Najbardziej narażeni są ludzie starsi i schorowani, w tej grupie pacjentów śmiertelność na skutek CDAD (Clostridium difficile-associated disease) może sięgać nawet 25%. Ale pamiętać należy, że w ostatnich latach epidemiologia zakażeń tym drobnoustrojem zmienia się – infekcje nie dotyczą już (prawie) wyłącznie środowiska szpitalnego oraz pacjentów dorosłych, tak jak było to dawniej. Od lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku podkreśla się zwiększenie liczby zakażeń w ogóle – na skutek narastania lekooporności, tego, że infekcje zaczynają dotyczyć pacjentów niegdyś uważanych za grupy niskiego ryzyka (dzieci), a także (to już w obecnym stuleciu) na skutek pojawienia się nowego, bardziej zjadliwego szczepu bakterii.

C. difficile występuje powszechnie w środowisku, w ziemi, wodzie, w organizmach domowych i dzikich zwierząt. Drobnoustrój kolonizuje także ludzi – około 5% zdrowych dorosłych oraz 15-70% niemowląt jest jego nosicielami. Sporo pacjentów stanowią właśnie tacy bezobjawowi nosiciele (choć do zakażenia może także dojść z zewnątrz, ze środowiska szpitalnego – uważa się, że 20% hospitalizowanych pacjentów ulega kolonizacji), którzy trafiają do szpitala, poddawani są kuracji antybiotykowej, kuracja ta skutkuje częściowym zniszczeniem flory bakteryjnej jelit i w tym miejscu zaczyna się namnażać C. difficile. Nie wszyscy, a około 30% takich skolonizowanych pacjentów choruje. Uważa się, że każdy stosowany antybiotyk (nawet te, którymi walczy się z C. difficile) może być związany z wystąpieniem objawów.

Bakteria wytwarza różne czynniki zjadliwości, najważniejsze są toksyny: toksyna A (enterotoksyna) oraz toksyna B (silna cytotoksyna), choć chorobotwórcze mogą być szczepy wytwarzające tylko toksynę B. Duże znaczenie mają również rozmaite adhezyny bakteryjne, a prawdopodobnie mniejsze – tzw. toksyna binarna (produkt genów toksyn A i B). Podczas inwazji czynniki zjadliwości powodują zniszczenie tkanek jelita – nekrozę, owrzodzenia, sekrecję płynów i rozwój stanu zapalnego.

W roku 2005 po raz pierwszy opisano nowy, znacznie bardziej zjadliwy szczep C. difficile, który później obserwowany był w szpitalach w wielu krajach, także w Polsce. Szczep ten, ochrzczony piękną i nieskomplikowaną nazwą (NAP1/BI/027, czyli North American PFGE type I/restriction endonuclease analysis BI/ribotype 027; dla uproszczenia określany także jako PCR rybotyp 027/toksynotyp III) ma wysoki poziom oporności na nowe fluorochinolony, wytwarza toksynę binarną, a w dodatku produkuje 16 razy więcej toksyny A i 23 razy więcej toksyny B niż produkowałby, gdyby nie miał delecji w jednym ze swoich genów (tcdC). Infekcje spowodowane szczepem NAP1/BI/027 związane są z poważniejszymi objawami choroby i większą śmiertelnością.

Klasycznymi objawami zakażenia C. difficile są: biegunka poantybiotykowa (AAD – antibiotic-associated diarrhoea; stosunkowo łagodna), poantybiotykowe zapalenie okrężnicy (AAC – antibiotic-associated colitis; objawy biegunkowe silniejsze, niż przy AAD) oraz rzekomobłoniaste zapalenie okrężnicy (PMC – pseudomembranous colitis; z występowaniem żółtawych błon rzekomych na powierzchni błony śluzowej, patrz zdjęcie).

(Zdjęcie stąd, autor: Samir)

Bardzo ciężkim powikłaniem, występującym u 3% pacjentów, jest toksyczne rozdęcie okrężnicy (toxic megacolon, czasem z przebiegiem piorunującym), objawiające się dla odmiany brakiem biegunki, a nawet zatrzymaniem treści jelitowej, co prowadzić może do perforacji jelit i zgonu. W chwili obecnej narasta również liczba pozaokrężnicowych lokalizacji zakażeń C. difficile – wspomina się o innych odcinkach układu pokarmowego, a także bakteriemii, zapaleniu stawów, kości, powięzi, oraz ropniakach i infekcjach skórnych.

Diagnostykę w kierunku wykrycia C. difficile powinno prowadzić się u każdego pacjenta z biegunką, który w ciągu ostatnich dwu miesięcy brał antybiotyki, i/lub kiedy biegunka występuje w ciągu 72 godzin (lub więcej) po rozpoczęciu hospitalizacji.

Leczenie polega na zaprzestaniu podawania dotychczas stosowanych antybiotyków, uzupełnieniu płynów i elektrolitów oraz na terapii z użyciem metronidazolu albo wankomycyny (obu antybiotyków doustnie, 10 – 14 dni). Metronidazol, lek tańszy, można także podawać dożylnie, jeśli pacjent nie może zostać poddany terapii doustnej. Z drugiej strony – wankomycyna jest lekiem skuteczniejszym, za to jej stosowanie może wiązać się ze stymulacją powstawania innych niebezpiecznych bakterii, tj. enterokoków wankomycynoopornych.
Poza tym – prawdopodobnie bez znaczenia jest stosowanie probiotyków. Standardowowo nie leczy się bezobjawowych nosicieli. W ciężkich przypadkach zakażenia C. difficile niezbędny jest zabieg operacyjny, z tym, że operacja taka wiąże się z bardzo dużą śmiertelnością (35 – 80%).

A dla zmniejszenia liczby tych zakażeń (tak jak w ogóle infekcji zachodzących na drodze fekalno-oralnej) znaczenie ma zachowywanie odpowiedniej higieny w szpitalach. Używanie (i zmienianie) rękawiczek i fartuchów przez personel szpitalny, mycie rąk wodą z mydłem (w przypadku C. difficile skuteczniejsze niż przemywanie rąk alkoholem!), utrzymywanie w czystości różnego rodzaju przedmiotów, które mają kontakt z wieloma pacjentami (termometrów, stetoskopów, aparatów do mierzenia ciśnienia), stosowanie do dezynfekcji odpowiednich roztworów antybakteryjnych – wszystko to zmniejsza szerzenie się drobnoustroju wśród pacjentów i ryzyko wystąpienia choroby.

Literatura:

1. Yoo J, & Lightner AL (2010). Clostridium difficile Infections: What Every Clinician Should Know. The Permanente journal, 14 (2), 35-40 PMID: 20740115
2. Vaishnavi C (2010). Clinical spectrum & pathogenesis of Clostridium difficile associated diseases. The Indian journal of medical research, 131, 487-99 PMID: 20424299
3. Pituch H, Bakker D, Kuijper E, Obuch-Woszczatyński P, Wultańska D, Nurzyńska G, Bielec A, Bar-Andziak E, & Łuczak M (2008). First isolation of Clostridium difficile PCR-ribotype 027/toxinotype III in Poland. Polish journal of microbiology / Polskie Towarzystwo Mikrobiologow = The Polish Society of Microbiologists, 57 (3), 267-8 PMID: 19004250
4. Pituch, H. (2009). Clostridium difficile is no longer just a nosocomial infection or an infection of adults International Journal of Antimicrobial Agents, 33 DOI: 10.1016/S0924-8579(09)70016-0
5. Aberra FN, Gronczewski CA, Katz JP. Clostridium difficile colitis. eMedicine, updated 4 August 2009.

coś dobrego, okołofeminizmowo

Brawo Francja

Brawo. Właściwie oba obrazki mówią same za siebie:

(ten stąd)

(a ten ze strony IGFM),

ale dodam jeszcze cytaty z Mony Eltahawy, urodzonej w Egipcie dziennikarki, muzułmanki i feministki:

It is instead a pillar of the ultra-conservative interpretation of Islam known as Salafism. It is associated with Saudi Arabia, where I spent most of my adolescence and where it is clear that women are effectively perpetual children, forbidden as they are from driving, from travelling alone and from even the simplest of surgical procedures without the permission of a male “guardian”. I detest the niqab and the burka for their erasure of women and for dangerously equating piety with that disappearance – the less of you I can see, the closer you must be to God. I defend a woman’s right to cover her hair if she chooses but the face is central to human interaction and so the ideologues who promote its covering are simply misogynists.

What really strikes me is that a lot of people say that they support a woman’s right to choose to wear a burqa because it’s her natural right. But I often tell them that what they’re doing is supporting an ideology that does not believe in a woman’s right to do anything. We’re talking about women who cannot travel alone, cannot drive, cannot even go into a hospital without a man with them. And yet there is basically one right that we are fighting for these women to have, and that is the right to cover their faces. To tell you the truth, I’m really outraged that people get into these huge fights and say that as a feminist you must support a women’s right to do this, because it’s basically the only kind of „right” that this ideology wants to give women. Otherwise they get nothing.

I have met Muslim women who have a very elaborate explanation for why they wear the burqa — they say that women are candy or diamond rings or precious stones who have to be hidden away in order to appreciate their worth. And I’m appalled! We should talk about this because if we’re really going to discuss this as feminists, is that something a feminist should be defending? That a woman is a piece of candy?

okołonaukowo

Nie tylko my mamy problem, czyli nowy niebezpieczny herpeswirus

ResearchBlogging.org

Holenderskie źródła podały właśnie informację, że w Oosterschelde zanotowano epidemię spowodowaną przez herpeswirusy, o których niezbyt często się słyszy. Podobne epidemie, być może także związane z tymi wirusami obserwowano – w miesiącach letnich – w rejonie Pacyfiku już w latach dziewięćdziesiątych XX w., choć uwagę zwracano wówczas na różne czynniki współwystępujące, takie jak interakcje między drobnoustrojem a organizmem gospodarza, występowanie  bakterii z rodzaju Vibrio (V. splendidus) i/lub herpeswirusów (czy raczej wirusów herpes-like), czy nawet zanieczyszczenie środowiska. Powtarzające się masowe przypadki zakażeń przebiegających z dużą śmiertelnością doprowadziły wreszcie do odkrycia nowych wirusów z rodziny Herpesviridae. Oznaczono je symbolem OsHV-1.

Szczególnie dramatycznie sytuacja wyglądała dwa lata temu we Francji, kiedy to odkryto kolejny, trzeci genotyp wirusa OsHV-1 (OsHV-1 μVar), wyglądający na groźniejszy, niż to opisywano poprzednio. Pierwsze zakażenia zaczęto notować na przełomie kwietnia i maja. Były obarczone bardzo dużą śmiertelnością (40 – 100%), która dotyczyła zwłaszcza zakażonych w młodym wieku – do 18 miesiąca życia. Latem 2009 roku obecność wirusów stwierdzono także w Irlandii, tu śmiertelność dochodziła nawet do 95% i, w niektórych wypadkach, infekcje dotyczyły wszystkich grup wiekowych. Genotyp OsHV-1 μVar uznano za narastające niebezpieczeństwo, uznano też, że wymaga zdecydowanego reagowania.

No i dzięki wprowadzonemu systemowi szybkiego wykrywania herpeswirusów, dwa dni temu podano, iż wirus OsHV-1 μVar zaczyna znowu brykać. Tym razem w Holandii, gdzie nigdy przedtem go nie stwierdzano (być może na skutek tego, że takich badań w ogóle nie przeprowadzano). Na razie wiadomo tylko, że jego obecność nie wiąże się ze zwiększoną śmiertelnością. Dalsze testy są prowadzone.

A teraz, żeby dłużej nie straszyć, dodam, że skrót OsHV-1 oznacza Ostreid Herpesvirus 1. I atakuje ostrygi. Rzeczywiście powoduje masowe letnie epidemiczne zakażenia u tych zwierząt, obarczone ogromną śmiertelnością (szczególnie młodych osobników). Ten syndrom, zwany summer mortality, opisywano w większości krajów rejonu Pacyfiku, gdzie hodowla ostryg odbywa się na masową skalę – w USA, Australii, Japonii. Wydaje się jednak, na razie przynajmniej, że zakażenia te nie stanowią żadnego zagrożenia dla zdrowia ludzkich konsumentów. Naturalnie, wpływ epidemii na kwestie ekonomiczne jest często podnoszony i analizowany.

Źródła:

1. http://www.minlnv.nl/portal/page?_pageid=116,1640333&_dad=portal&_schema=PORTAL&p_news_item_id=2008000
2. http://www.defra.gov.uk/foodfarm/farmanimal/diseases/monitoring/documents/oysters-france090828.pdf
3. http://ec.europa.eu/food/animal/liveanimals/aquaculture/oyster_mortalities_en.htm
4. Sauvage, C., Pépin, J., Lapègue, S., Boudry, P., & Renault, T. (2009). Ostreid herpes virus 1 infection in families of the Pacific oyster, Crassostrea gigas, during a summer mortality outbreak: Differences in viral DNA detection and quantification using real-time PCR Virus Research, 142 (1-2), 181-187 DOI: 10.1016/j.virusres.2009.02.013
5. Segarra, A., Pépin, J., Arzul, I., Morga, B., Faury, N., & Renault, T. (2010). Detection and description of a particular Ostreid herpesvirus 1 genotype associated with massive mortality outbreaks of Pacific oysters, Crassostrea gigas, in France in 2008 Virus Research, 153 (1), 92-99 DOI: 10.1016/j.virusres.2010.07.011

kretynizmy

Komórkowa sugestia informacji ze zjedzonej materii, czyli umyj gnijącą szyszynkę szamponem

Było kiedyś takie powiedzenie o facecie, który chciał odzwyczaić konia od jedzenia (i dobrze mu szło, tylko na trzeci dzień koń wziął i zdechł). To mniej więcej kojarzy mi się z jakże uroczą książeczką, dostępną tylko online, o inedii. Zwanej także bresarianizmem, choć pan autor uważa, że nazwa ta nie pasuje. Tak czy inaczej, jest to książeczka o niejedzeniu, o Stylu Życia Bez Jedzenia. W okropnie dużym skrócie:

Budulec komórek ciała inedyka tworzony jest ze Światła, którego źródłem jest JA (cząstka Świadomości) danej osoby. Zatem inedyk nie potrzebuje wkładać czegokolwiek do układu pokarmowego.

Potencjalnie każdy może żyć bez jedzenia, jednak potencjał nie oznacza automatycznie umiejętności, jako że tę każdy wypracowuje sobie.

No. Otóż to. I żeby nie było:

Wiedza, którą sobie zbudowałem i z której zaczerpnąłem informacje do zamieszczenia tutaj, jest ponadczasowa.

Najpierw są piękne pytania, na przykład:

Dlaczego prawie wszystko, co człowiek zjada, zostaje potem wydalone, np. w postaci kału, moczu, śluzu, łoju, gazów, krwi? Czy to znaczy, że to doskonałe ciało jest maszyną przerabiającą prawie wszystko co zjadło na wydzieliny?
Dlaczego tak wiele chorób (nie poddających się wieloletniemu leczeniu) zupełnie znika po odpowiednio długim poszczeniu?

Bo może po odpowiednio długim poszczeniu schodzą razem z pacjentem?

Potem następuje parę uroczych stron pseudofilozoficznego natchnionego bełkotu nt. świadomości (albo Świadomości), światła, miłości, sfer, intelektu i intuicji. A najlepsza jest bajka o rybce, która kończy się tak:

Opowiadano mi o umysłowej i emocjonalnej sferze życia rybki ale, no właśnie, to znowu były dla mnie tylko informacje. Ja postanowiłem doświadczyć tego wszystkiego, żeby wiedzieć a nie tylko mieć informacje. Miałem wyjście, wejść w ciało i umysł rybki, i zapomnieć, że nie jestem rybką, że to tylko zabawa.
Tak zrobiłem i przeżyłem całe życie rybki (nie wiedząc, że nie jestem rybką). Dopiero wtedy (jak okazało się)moje doświadczenie życia rybki stało się pełne. Dopiero obserwacja, czucie fizyczne i emocje stanowiły całość doświadczania. Dopiero po przejściu tego wszystkiego mogłem powiedzieć, że poznałem życie rybki (ponieważ doświadczyłem go).

I przechodzimy do konkretów (a nawet końkretów):

W przybliżeniu i uproszczeniu, rozważając to mechanicznie, energetycznie i chemicznie, można powiedzieć, że ciało człowieka zasilane jest jednocześnie przez co najmniej cztery systemy: trawienny, oddechowy, skórny i bezpośredni (szyszynkowy).
Gdybym miał zobrazować procentowy udział systemów w zasilaniu ciała statystycznego mieszkańca Ziemi (o ile jest to możliwe do określenia), to podałbym następujące ilości:
•około 20% trawienny
•około 45% oddechowy
•około 35% skórny
•około 1% bezpośredni
Sumarycznie daje to 101% dlatego, że to są ilości przybliżone (około). Poza tym zależy to też od osoby — proporcje te mogą znacznie różnić się od powyższych.
Powyższe dane procentowe możesz traktować jako szacunki, graficzne przedstawienie zależności zasilania od systemu; raczej nie traktuj tego jako dane naukowe.

Raczej nie będę. Za to powinnam pamiętać, że wartość kaloryczna pożywienia to zuo:

Gdyby większa ilość spożytego pokarmu dawała więcej energii życiowej, to osoby więcej jedzące powinny czuć się bardziej naenergetyzowane. Mówi się nawet o “wartości kalorycznej” pożywienia (skuteczne narzędzie manipulacji).

Dalej, co dzieje się ze zjedzoną materią. Jest ona rozkładana na różne związki chemiczne. Te dostaje się do krwi i krążą w całym ciele dochodząc do komórek. Każdy tak powstały związek chemiczny stanowi informację. Ta informacja wpływa na działanie komórki. Komórki ulegają sugestii informacji powstałych ze zjedzonej materii. Informacja to program, który oddziałuje na komórkę. Komórka pod wpływem tego programu może produkować to, co jest jej potrzebne do życia, np. białko, minerały, wodę.

Ciało człowieka do właściwego działania potrzebuje kilka tysięcy związków i pierwiastków chemicznych na dobę, każdy z nich we właściwej ilości i odpowiednim czasie. Jeżeli nie dostaje ich w ściśle określonym czasie i ilości, to zaczyna niewłaściwie działać — to nazywa się chorobą. To prowadzi do szybszego zużycia się (śmierci) ciała. Czy myślisz, że poprzez pożywienie możesz dostarczyć ciału te wszystkie substancje we właściwym czasie i proporcji? Prawda, że to praktycznie niewykonalne? Na szczęście ciało samo potrafi je syntezować bezpośrednio ze Światła (lub czegoś innego), pod jednym warunkiem, że mu w tym człowiek nie przeszkadza.

Teraz trochę o systemie płucnym:

Płuca mają jeszcze inne ważne zadanie, dostarczają ciału pranę. Praną można nazwać podstawowy budulec materii potrzebny do zmaterializowania życia nawet najdrobniejszej cząstki atomu. Według oryginalnej definicji prana jest tym samym co Światło, jednak w dokładniejszej analizie prana jest produktem Światła, jest pierwszą materią powstałą z zagęszczenia się Światła. Faktem jest, że prana jest wszędzie obecna i płuca wciągają ją do ciała po to, żeby człowiek mógł żyć. Bez prany człowiek nie przeżyłby (… chyba że, hm, to inny temat).

Hmmm…

I o skórnym:

Z powyższego można wywnioskować, że nakładanie kosmetyków (kremy, szampony, pomadki, pudry) na skórę powoduje wnikanie tych substancji do ciała człowieka. One wraz z krwią krążą i najczęściej zatruwają ciało, dając systemowi oczyszczania więcej do pracy. Często też osadzają się w ciele, co potem, po kilku, kilkunastu albo więcej latach objawia się w postaci schorzenia.

Jak się człowiek nie myje przez te lata, to pewnie tak.

Zatem, zanim nałożysz na swoje ciało kosmetyk, pomyśl o tym. Dla przykładu, jeżeli szampon, który chcesz użyć, możesz spokojnie wypić i nie spowoduje to niedomagań ciała, to prawdopodobnie nadaje się na umycie włosów. Podobnie z kremem, jeżeli nie nadaje się do zjedzenia, to nie nadaję się na skórę.

Został nam układ szyszynkowy:

Dla ciekawości podam, że jest to jedyny znany narząd w ciele człowieka, który nie choruje.

Aha.

Naturalna wielkość szyszynki (która nie uległa zanikowi) u dorosłego człowieka jest porównywalna wymiarami do piłki pingpongowej. Wtedy jest w pełni aktywna i daje człowiekowi wiele możliwości powszechnie uważanych za fantazję, np. telepatia, znacznie rozszerzony zakres percepcji zmysłowej, życie bez jedzenia, picia, oddychania i bez wpływu temperatury, przemieszczanie się między wymiarami, zmiana wyglądu i gęstości ciała.

Warto zwrócić uwagę na to, żeby fizycznie nie pobudzać szyszynki do rozwoju.

Nie myć szamponem, nie kopać z użyciem konia.

Jej rozwój powinien być związany z rozwojem przysadki mózgowej. Obydwa gruczoły uzupełniają się w swojej funkcjonalności i najlepiej jest, kiedy rozwijają się (rosną) razem. W idealnym przypadku, w stanie pełnego rozwoju, przysadka mózgowa i szyszynka tworzą jakby jedno ciało kształtem podobny do trójwymiarowego symbolu nieskończoności.
Podsumowując, wygląd i aktywność szyszynki wskazuje na to, na ile dana osoba może zasilać swoje ciało bezpośrednio, tworząc wszystkie jego atomy i energię życiową bezpośrednio ze Światła.

Podsumowując – dzięki szyszynce jak trójwymiarowy symbol nieskończoności można odzwyczaić konia od jedzenia.

Ale nie trzeba, autor wyraźnie to podkreśla. Inedia jest stylem życia, krokiem na drodze do całkowitej wolności. A jakaż to oszczędność, ile mniej śmieci się produkuje, ale też ile więcej energii ma człowiek w okresie niejedzenia. Nie jest to jednak droga dla wszystkich.

W Stylu Życia Bez Jedzenia (SŻBJ) chodzi nie o zmuszanie ciała do przystosowania się do życia bez pokarmów. Prawdziwy stan inedii (naturalna wolność od materialnego pokarmu) pojawia się samoistnie w wyniku rozszerzenia sfery Świadomości, w której dana osoba żyje. Mowa więc jest głównie o duchowym rozkwicie człowieka na ścieżce rozwoju. Niejedzenie to efekt uboczny, jeden z etapów albo jedna z umiejętności, które człowiek może zrealizować na swojej drodze rozwoju.

Autor dodaje również uczciwie:

Warto abyś pamiętał, że eksperymenty robione na sobie mogą być dla ciała niekorzystne, powodować choroby albo nawet śmierć. Osobom eksperymentującym zdarza się dojść tam, gdzie odwrócenie uszkodzenia ciała lub psychiki jest tak trudne, że wydaje się niemożliwe. Dlatego radzę nie naśladować mnie ani innych osób podobnie eksperymentujących.

Oraz opisuje, jak to zrobić. Wspominając oczywiście o znakomitych wzorach, np. o Jasmuheen (tej pani, co to jej DNA zmieniało się, aż osiągnęło 12 nici) oraz innych niejedzących.

Osoba stosująca ten sposób do osiągnięcia SŻBJ, stopniowo zmienia swoje nawyki żywieniowe. Celem tego działania jest dojście do diety, w której znajdują się pokarmy o „najwyższych wibracjach”.

Czyli najpierw rezygnujemy z potraw smażonych, potem mlecznych, potem słodkich, potem gotowanych.

ogólnie, mycie i dzielenie na kawałki to jedyne metody przetwarzania żywności stosowane przez powszechnie nam znane istoty na Ziemi z wyjątkiem człowieka. No bo kto inny np. gotuje pożywienie przed zjedzeniem go?

Fakt, nikt inny. Nawet koń nie. 

Faktem jest, że przetworzone pożywienie, np. ugotowane jajko, jest już substancją inną niż wyjściowa. Wyglądem przypomina jajko ale chemiczna analiza wykazuje inną substancję. Kuchnia to fabryczka głównie chemiczna

A chemia jest rzecz jasna fuj.

Potem jemy surowe warzywa, potem to, co goryle i szympansy, potem pijemy tylko soki, potem tylko wodę, a potem już nic.

Po czym następują urocze opisy, jak to człowiek przy okazji tego prozdrowotnego i proekologicznego działania może czuć się osłabiony, odwodniony, przestraszony, wycieńczony, może mieć zawroty głowy, halucynacje (ale nie wizje, bo te są korzystne – patrz niżej), mdłości, wymioty, może chudnąć (ciekawość dlaczego), mogą mu się poluzować zęby (o matko), pojawiać interesujące zmiany skórne, wypadać włosy, puchnąć stawy. Sama radość. Jednak:

Halucynacje wskazują na zachodzące w ciele nieprawidłowości i mogą być wskazówką, że proces przystosowania jest prowadzony zbyt intensywnie. Mogą to być też chwilowe stany umysłu wywołane reakcją na uwalniające się z ciała trucizny.
Jeżeli natomiast wizje są spowodowane uaktywnianiem się nadzmysłów, budzeniem się zdolności paranormalnych, wtedy nie są halucynacjami i nie wymagają leczenia. Wymagają nauki, jak prawidłowo z nich korzystać i jak je interpretować.

Większość symptomów można, po prostu, przeczekać, gdyż są spowodowane samooczyszczaniem się ciała. Ciało potrzebuje czasu, żeby wydalić to, co w nim zalegało, zatruwało go. Jednak cały czas warto mieć „oczy otwarte”, kierować się rozsądkiem i nie pozwalać strachowi zapanować.

Ciało „potrzebuje czasu” (hmm, a co z koniem, który wziął i zdechł?), ale nie mogło zabraknąć ulubionej w pewnych kręgach rozrywki, czyli oczyszczania jelita grubego. Opisy w książce są tak sugestywne i mięsiste, że aż wyraźnie świadczą o jakiejś przyjemnej fiksacji.

Lewatywa, na temat której napisano wiele prac naukowych i książek, o której wielu myśli z obrzydzeniem i nigdy jej nie robili, jest zbawienna dla zdrowia ciała. Tego tematu tutaj nie wyczerpię ale gdybym miał podsumować go tyko w jednym krótkim zdaniu, to powiedziałbym: Im głębiej i im częściej, tym lepiej (w granicach rozsądku, oczywiście).

Pozostałą, nie usuniętą treść jelitową i zaklejający kosmki jelitowe śluz, można usunąć wodą — metoda prosta a skuteczna. To w wielu przypadkach przywraca dobry stan zdrowia a nawet ratuje od śmierci (np. od zatrucia, nowotworu, pasożytów). Dlatego płukanie jelita grubego jest tak ważne. Z pewnością można powiedzieć, że jest zbawienne. W przypadku wielu chorób samo dokładne i głębokie płukanie jelita grubego powoduje usunięcie przyczyn choroby i wyleczenie.

Nowotworu szczególnie.

Mam w zwyczaju otwarcie mówić ludziom (szczególnie tym, którzy brzydzą się lewatywy) tę prawdę: Masz wybór, bo możesz, nie musisz płukać jelita grubego. Jednak jeżeli wypłukujesz jego zawartość, to wyrzucasz zgniliznę ze swojego ciała. Jeżeli zostawiasz ja tam, to gnijesz od środka.

Mniam.

Spróbuj wlewać najpierw ciepłą a potem zimną wodę, robić to na zmianę. Wodę wlewa się kilka do kilkanaście razy. Jednorazowo tyle wody, ile da się wytrzymać ale bez przesady. Im wolniejsze wlewanie, nawet z przerwami, tym więcej można wlać.
Jednorazowo do jelita wlewa się od pół do dwóch litrów (niektórzy mogą nawet więcej) wody.
Kiedy woda jest wlana, warto wykonać parę ruchów.
Dla przykładu, można brzuch wciągać i wypychać, wstrząsać nim na boki i w górę a także masować go. Można też unosić się na palcach (pięty do góry) i opuszczać, uderzając o podłogę (wstrząsy brzucha).
Niektórzy zamiast wodą płuczą jelito naparami z ziół, moczem, wywarem z kawy, wodą z dodatkiem soku cytryny lub czymś innym. To może być dobry pomysł w pewnych przypadkach, szczególnie wtedy, kiedy chce się wprowadzić do ciała substancje przeciwbólowe (kofeina), leczące (zioła), usuwające pasożyty, zmiękczające śluz.

Uff. Warto potem się umyć:

Prysznic naprzemienny oczyszcza (odtyka) włoskowate naczynia krwionośne i skórę. Z powodu dużych i szybkich różnic temperatury wody, naczynia włoskowate szybko rozszerzają się i kurczą. To powoduje, że od powierzchni ich ścianek wewnętrznych odrywa się zalegający tam nadmiar minerałów i innych substancji.
Te same szybkie zmiany temperatury wody powodują, że pory skóry, naprzemiennie rozszerzając się kurczą. Takie ruchy wypychają nadmiar łoju wraz z zanieczyszczeniami. Dzięki temu nie ma potrzeby stosowania mydła lub innych środków piorących skórę (czyli nie zatruwasz ciała ani natury).

Podsumowując autor ubolewa, że najgorzej do tych wszystkich światłych i naukowych teorii podchodzą osoby, dla których ważne są fakty (bleee). Jest jednak dla nich nadzieja. Dla koni takoż. Nieoficjalna.

W podejściu filozoficzno-intelektualnym dla osoby ważniejsze są fakty, badanie i analizowanie niż intuicyjne czucie. Z moich obserwacji wynika, że tym osobom najtrudniej jest pościć i zrealizować SŻBJ. Zauważyłem, że takie czysto intelektualne podejście do sprawy, której realizacja jest możliwa po dokonaniu pewnego rozwoju duchowego, stanowi poważną przeszkodę dla człowieka.

Mimo tego wierzę, że w przyszłości, używając metod tzw czysto naukowych, oficjalnie będzie można np. poddać się operacji albo kuracji odwykowej uniezależniającej człowieka od jedzenia. Naukowcy z dziedzin takich jak np. genetyka, neurologia, informatyka, fizyka kwantowa od dawna pracują nad tym; oczywiście nieoficjalnie.

moja Ameryka, osobiste

Małżeństwo na polu bitwy

Czyż pole bitwy nie jest najlepszym z możliwych miejsc do obchodzenia którejś tam rocznicy ślubu? Z każdego możliwego powodu? No jasne, bardzo odpowiednie miejsce.

Nie żebyśmy zupełnie nie pamiętali, iż jest to w końcu pole bitwy. Zresztą amerykański (wzruszający w sumie) sposób opowiadania o historii nie pozwala zapomnieć o normalnym życiu i zwykłych ludziach przy okazji opowieści o Dzianiu Się Wielkiej Amerykańskiej Historii. Pod Manassas miejsce miały dwie bitwy wojny secesyjnej, obie krwawe, zmieniające obraz tej wojny z poobiedniej rozrywki dżentelmenów w coś znacznie bardziej ponurego. A upamiętnienia doczekała się staruszka, która miała nieszczęście mieszkać tam akurat, gdzie latały kule. Była zbyt schorowana, żeby móc się ewakuować, została więc w domu i z łóżka mogła obserwować tę zabawę dużych chłopców. Zginęła zresztą przy okazji, a jej grób znajduje się na terenie parku narodowego (aka pole bitwy w tym wypadku).

I pewnie to moje zupełnie nieracjonalne odczucia, ale czułam tam dziwny lekki zapach w powietrzu. Jakby krew. Po tylu latach, po tylu ludziach, którzy tam przeszli? Bez sensu. Ale pachniało dziwnie. I ta czerwonawa ziemia, nie mająca zapewne nic wspólnego z Tarą, ale przypominająca nachalnie o Scarlett. Tak to jest, kiedy człowiek wiedzę swoją mizerną czerpie z Przeminęło z wiatrem. Chociaż przynajmniej dzięki tej naukowej literaturze nazwiska niektórych generałów i dowódców coś tam mi mówią.

Ale poza tym było ładnie. I pogoda piękna, bo się ochłodziło (huragan Earl, który brykał gdzieś tam, sprawił, że zamiast normalnych o tej porze tego roku 33°C (wrrr…) nagle zrobiło się 26°C (brrr…) i trzeba było zastanowić się nad cieplejszym odzieniem ;-)). I mało ludzi.

Wszędzie wprawdzie czaił się pułkownik Jackson,

włażąc nawet w ogień walki,

ale za to jak on dumnie wyglądał na koniu! Napis na jego pomniku wziął się z długawej jakby komendy, którą wydał przed śmiercią generał Bee: Form, form, there stands Jackson like a stone wall, rally behind the Virginians. Tak zresztą narodziło się przezwisko Jacksona – mawiano o nim Stonewall Jackson. Nic dziwnego:

Były też, naturalnie, armaty:

I pomniki oraz tablice pamięci:

A kiedy wreszcie można było przestać chodzić po polu walk, można było poważnie zastanowić się nad swoim małżeństwem ;-):

A potem pojechać do samego Manassas, które wygląda dokładnie tak samo, jak wszystkie inne tutejsze miasteczka, nie bardzo więc wiem, co tu jest do discover (chyba, że historia państwa Bobbitt, to chyba też tak à propos małżeństwa):

No może jeszcze fascynujące inaczej downtown,

czy też dworzec kolejowy, pełniący jednocześnie funkcję Visitor’s center. Dworzec, właściwie nie wiedzieć czemu, przypomniał mi film 3:10 to Yuma (ten nowy ofkors), co przypomniało mi o jednym z aktorów tam grających, co z kolei przypomniało mi, że niektóre fantazje wpływają znacząco pozytywnie na pożycie małżeńskie. Nawet niektórych zaawansowanych w leciech par.
A więc podsumowując – Manassas razem z polem bitwy nadaje się na świętowanie którejś tam rocznicy ślubu. Jak najbardziej.

kretynizmy

Wyrwanie kręgosłupa udrożnia żyły, czyli piramidka na zdrowie a odpromiennik na rozum

Bywają dni, że człowiek wygląda i czuje się tak:

Nie dość, że jak zombie, to w dodatku ciężar życia przygina go do ziemi. Nie pozostaje więc nic innego, jak udać się do jakiegoś wybitnego kręgarza – niektórzy bywają zwani nawet cudownymi lekami na kręgosłup. I są wybitni.

wybitny specjalista od manualnego zestawiania kręgosłupów.

Zestawia kręgosłup z klocków Lego od ręki i bezproblemowo.

Powtarza on swoim pacjentom, za specjalistami i lekarzami, że te wszystkie dolegliwości są zależne od niesprawnego lub uszkodzonego kręgosłupa.

Te wszystkie? Rak jajnika, rzeżączka i pląsawica Huntingtona też? A nie, inne naukowe źródło twierdzi, że tylko schorzenia wątroby, trzustki czy woreczka żółciowego.

Nieusunięcie tego źródła spowoduje z czasem wielkie schorzenie.

Fakt, proste a radykalne rozwiązania są zwykle najlepsze – usunąć kręgosłup i wszelkie problemy znikną w mgnieniu oka.

To prawda, że większość ludzi boi się iść do kręgarza.

Ale głupi ci ludzie. Bo przecież po zabiegu każdy pacjent jest zadowolony.

Każdy z nich jest zadowolony, a jednocześnie uświadomiony, jakie zagrożenia, w postaci lordozy, skoliozy dwustronnej, czy kipozy u ludzi prowadzących siedzący tryb życia, czyhają na nasze kręgosłupy.

Ja też martwię się moją lordozą szyjną. Nic to, że anatomia i medycyna kłamią unisono, iż jest to stan fizjologiczny. Podobnie jest z kifozą odcinka piersiowego. (Bo na pewno nie chodziło autorowi tego ambitnego tekstu o łukowate wygięcie jarmułki, nespa?). No i wiadomo, że te potworności czyhają na nasze wspólne kręgosłupy.

Kręgarze budzą więc zaufanie, choć wiodą życie tajemne i skryte.

Gdzie go szukać? Podaje się nam mgliste adresy, iż ktoś taki przyjmuje w Łapczycy lub pod Koninem albo w  Pajęczynie, że przyjeżdża do niego pół Polski, pod płotem jego domu ustawiają się tasiemcowe kolejki. Po takiej informacji długo szukamy terapeuty, wreszcie udaje się tam dotrzeć, stajemy do zabiegu i to, co mówili znajomi okazuje się najczystszą prawdą. Po kilku minutach pracy sprawnych dłoni prostujemy się, nasze dolegliwości mijają. Tak pracują kręgarze.

W Pajęczynie albo w Łapczycy, hmmm… Pod płotem… To jakieś hasło jest? A może na placu Pigalle Stirlitz karmił dzieci ukradkiem oraz kasztanami, a Zuzanna robiła to tylko wtedy, kiedy w zeszłym roku o tej porze padał deszcz*? W każdym razie – tak pracują kręgarze, rzeczywiście po kilku minutach pracy sprawnych dłoni może temu i owemu to i owo się prostować. Warto także zdawać sobie sprawę, że czasem wybitni kręgarze parają się bioenergoterapią (dla dobra pacjentów, naturalnie), no i że czasem nawet to nie wystarcza.

Niejednokrotnie pacjenci muszą się zaopatrzeć w poduszki, służące do rehabilitacyjnego leczenia bólów głowy i kręgosłupa. Poduszki te zaprojektowane są, wzorując się na uniwersalnych podgłówkach japońskich. Poduszki Theusa mogą zapobiegać postępowi choroby Alzheimera, zaś spanie i wykonywanie zalecanych ćwiczeń przez mistrza kręgarstwa, pozwala uwolnić się od ataków bezdechu nocnego oraz niebezpiecznego dla zdrowia, a uciążliwego dla rodziny chrapania.

Nawet Alzheimer, no no. Oraz bezdech i chrapanie. To i dla rzeżączki miejsce się znajdzie. Jak się w nią zaopatrzeć.

Przedstawione poniżej poduszki przeznaczone są do leczenia bólów głowy i dolegliwości kręgosłupa. Przy ich pomocy można wykonywać różne ćwiczenia, w tym bardzo pożyteczne ćwiczenia na nogi.

Na nogi? Wiadomo było, że moczenie (w cieczy) nogi leczy różne złogi, jak widać jednak można zanurzać nogi także w poduszce. I to pomaga na bóle głowy. Oraz, powiedzmy to sobie w tajemnicy, pozwala uniknąć hemoroidów i odzyskać męską sprawność.

Kręgarz opracował ćwiczenia, które powodują udrożnienie żył, przez co krew bez przeszkód dochodzi do głowy i mózgu. Dziesięć minut ćwiczeń dziennie przy pomocy tych poduszek sprawia że nasz organizm wolniej starzeje się.

Och. Ponieważ normalnie moja krew dochodzi do mózgu – żyłami! – z licznymi przeszkodami (a nawet przez płotki), to skuszę się na te poduszki. Nie dość, że będę się wolniej starzeć (nie z sekundy na sekundę, ale z godziny na godzinę), to przy okazji odzyskam moją męską sprawność. Może nawet zacznie mi się coś prostować w sprawnych dłoniach kręgarza.

Jednak, jeśli komuś to nie wystarcza (zupełnie nie wiedzieć czemu), zawsze może skorzystać jeszcze z dodatkowej metody leczenia pewnych schorzeń kręgosłupa. Polecane są szczególnie piramidki zdrowia i muszle szczęścia.

Piramidka zdrowia o wszechstronnym zastosowaniu:

  • Działa leczniczo, uśmierza bóle reumatyczne, głowy, kręgosłupa, mięśni; zapewnia zdrowy sen; działa bakteriobójczo; napromieniowuje folie aluminiową do samoleczenia.
  • Jako generator energii promieniuje bioenergią 88000 biowibracji wg skali Bovisa (człowiek ok. 6500 wibracji). W promieniowaniu jej działania powstaje biały kolor radiestezyjny taki jak w miejscach mocy (np. Wawel, Jasna Góra i inne).
  • Jako odpromiennik od żył wodnych zawiera w sobie 5 różnych odpromienników. Po jej zainstalowaniu napromieniowanie organizmu od żył wodnych nie rośnie lecz obniża się o ok. 15 – 20 stopni w ciągu roku.

No. Nie dość, że napromieniowuje folię aluminiową celem samoleczenia czyli żeby miała biały wawelski kolor coś tam coś tam biowibracji to jeszcze jest bakteriobójcza i uśmierza bóle z częstotliwością 15 – 20 wiorst na pacierz w skali Bovisa. Oraz na pewno pomaga na najgłówniejszy problem z żyłami wodnymi, czyli – jak powszechnie wiadomo – na niespodziewane i zupełnie znienacka rozwiązywanie się sznurówek na ulicy.

Prawie równie skuteczne może być działanie

muszli morskich, które oddają energię morza, czyli są naturalnym energetyzatorem, a ponadto likwidują szkodliwe promieniowanie, gdyż wbudowano w nie specjalny odpromiennik.

w dodatku, jak widać, działanie to opiera się na doskonale poznanych mechanizmach. Bardzo ściśle i naukowo.

* Deszcz ze śniegiem.
** Obrazki są skrinszotami z przeuroczej gry De-animator (również robi dobrze na rozmaite schorzenia)