moja Ameryka

San Diego – ciąg dalszy

Szczęśliwie wybywamy już jutro z tego miejsca. Nie żeby specjalnie było źle. Niezbyt ciekawie tylko raczej. Ale, nudząc się, przynajmniej miałam okazję dokładnie i wielokrotnie obejrzeć w telewizji narzeczoną księcia Williama (część amerykańskiej TV strasznie podnieca się angielską rodziną królewską), nową fryzurę Emmy Watson (która to Emma wygląda zjawiskowo i wreszcie jak człowiek – zdecydowanie wielu kobietom doskonale robi na urodę obcięcie tych wiechci, które niesłusznie nazywają ładnymi kobiecymi długimi włosami) oraz Bristol Palin (która marudzi, że mamusia nie ma nic wspólnego z jej tanecznymi dokonaniami).

Poza tymi intrygującymi informacjami docenić i ocenić mogę także – oprócz specyficznie interesującego starego miasta – inne części i aspekty San Diego. Największe wrażenie zrobiła na mnie przejażdżka mostem Coronado oraz przepiękne i cudowne kaktusy. Sam półwysep Coronado (zwany dla fantazji wyspą) sprawia wrażenie spokojnego i urokliwego (oraz luksusowego) miejsca. Downtown San Diego jest nieciekawe (choć akurat widok z Coronado jest niebrzydki), za to wrażenie robią lotniskowce na nadbrzeżu. Jedzenie może być (zwłaszcza jeśli wmówić sobie – w niektórych miejscach – że kuchnia meksykańska jest pyszna; brrr, fuj), margarity są smaczne, piwo podobno najlepsze, a samo San Diego uważa się za najfajniejsze miasto w Stanach. Braku skromności nie można mieszkańcom jednak zarzucić, bo inne miasta zapewne mówią o sobie to samo. Za to do mieszkańców (ogólnie rzecz biorąc) można mieć inne zastrzeżenie – mogliby być nieco sympatyczniejsi. Zastrzeżenie to wynika jednak zapewne z przyzwyczajenia do znacznie milszych kontaktów z obcymi ludźmi na wschodnim wybrzeżu (a przynajmniej w okolicach DC).

Dalej – Gaslamp Quarter jest zdecydowanie przereklamowany (choć akurat tu jedzenie było znakomite), Little Italy w ogóle mizerna, a transport miejski w postaci kolejki woła o pomstę do nieba: tak beznadziejnie jest to zorganizowane. Za to pogoda dopisała – było słonecznie, a w San Diego w ogóle bardzo mało pada, co samo w sobie jest już sporym plusem. Oraz jest tanio. No i te przewspaniałe kaktusy – do ogrodów w Balboa Park trzeba zajrzeć koniecznie.

Parę fotek więc. Na początek potwornej wielkości pocałunek na wybrzeżu, czyli „Unconditional Surrender” – rzeźba wykonana na wzór tej fotografii:

Lotniskowiec Midway – obecnie muzeum:

Uczestnicy konferencji (Neuroscience 2010) skończyli nudzić się na wykładach i opuszczają centrum konferencyjne:

Deszczu nie będzie, choć smoki nisko latają:

Jedziemy na Coronado, widać kawałek bardzo wysokiego mostu oraz kawałek półwyspu:

A tu widok jeszcze z mostu na downtown San Diego:

Coronado:

Fragment Balboa Park:

Chudziutkiemu krokodylkowi naturalnie wszyscy robią zdjęcia, a dzieci włażą mu między żebra:

I najfajniejsza część, czyli rośliny zamieszkujące dwa ogrody: ogród kaktusowy i ogród pustynny: