To już kolejna publikacja pokazująca i opisująca negatywne efekty uboczne stosowania tzw. medycyny alternatywnej czy inaczej niekonfesjonalnej, tfu – niekonwencjonalnej. Kolejna, bo w latach ubiegłych ukazało się ich już trochę. Ta jednak, która pojawiła się zupełnie niedawno, bo tuż przed Świętami, jest szczególna. Po pierwsze, podsumowuje wyniki badań raportów na temat efektów ubocznych stosowania rozmaitego mambo-dżambo u dzieci (być może dlatego, że dzieci wzbudzą nieco więcej współczucia, tym bardziej że – poważnie już rzecz biorąc – nie są one odpowiedzialne za wypróbowywaną na nich pseudoterapię). A po drugie, liczby które podaje, liczby skutków ubocznych stosowania altmedu, są bardzo duże. Sporo większe niż te publikowane w artykułach z poprzednich lat.
Badacze australijscy przeanalizowali informacje ze specjalnej bazy danych, do której pediatrzy zgłaszają przypadki rzadkich schorzeń u dzieci i wiążą je ze stosowaniem metod medycyny alternatywnej w różnych aspektach. Raporty (39 pełnych w sumie) dotyczyły dzieci w wieku od urodzenia do 16 lat, zbierane były w latach 2001-2003, a efekty uboczne opisywano w „skali” od łagodnych, przez groźniejsze, aż po śmiertelne. Okazało się, że 77% tychże rzadkich schorzeń czy też zgłoszonych powikłań miało związek (pewny bądź przypuszczalny) z altmedem. W 64% przypadków efekty uboczne uznano za poważne, zagrażające życiu bądź śmiertelne. 44% pacjentów – jak twierdzili zgłaszający lekarze – poniosło uszczerbek na zdrowiu, ponieważ zrezygnowali oni (a raczej ich rodzice czy opiekunowie) z usług konwencjonalnej medycyny. Wszystkie cztery przypadki zgonów wiązały się właśnie z odstawieniem metod medycznych na rzecz pseudomedycyny.
Efekty uboczne stosowania medycyny alternatywnej można podzielić na dwie główne grupy. Pierwsze to te, gdzie do leczenia samej choroby używane są środki bądź metody, które nie mieszczą się w nurcie terapii konwencjonalnych. Problemem jest wówczas fakt, że środki te – na przykład różne zioła – same z siebie powodować mogą niekorzystne działanie na organizm. Wymienić tu można kwestie stosunkowo łagodne, jak chociażby często opisywane różnego rodzaju reakcje skórne po (przypuszczalnym) zażywaniu preparatów jeżówki purpurowej (Echinacea), miłorzębu (Gingko) lub dziurawca, czy też argyrię po stosowaniu koloidalnego srebra. Oraz poważniejsze, jak opisywane ze sporą dozą prawdopodobieństwa: niewydolność wątroby na skutek zażywania waleriany; martwicę wątroby, a w konsekwencji zgon dwudziestoośmioletniego mężczyzny po nałogowym zażywaniu jeżówki celem leczenia przeziębienia; czy przedwczesne zamknięcie przewodu tętniczego u płodu po raczeniu się herbatką z liści malin przez ciężarną (herbatką zalecaną także przekonująco na tej pięknie tłumaczonej stronie ;-)).
W tym miejscu warto podkreślić, że medycyna nie skreśla preparatów ziołowych czy tym podobnych „bo tak”: bo one nie działają, bo głupotą jest stosowanie tego, co nie ma żadnej aktywności. Wprost przeciwnie – medycyna konwencjonalna zdaje sobie doskonale sprawę, że to wszystko może działać. W końcu skąd mamy takie mnóstwo dobrych leków? Ale materiały biologiczne mogą działać różnorako – mogą pomagać i mogą szkodzić. Żeby to jednak stwierdzić, należy je przebadać. A tych badań często brakuje. I to jest właśnie główne niebezpieczeństwo stosowania takich preparatów – że są nieprzebadane, że nie wiadomo dokładnie, jak wygląda ich aktywność, że nie wiadomo dokładnie, jak wygląda ich wpływ na ludzki organizm. Brakuje testów, brakuje badań klinicznych. Brakuje określenia, CO dokładnie działa – skoro są to preparaty nieoczyszczone, zawierające naturalnie wszystko, co się w takim wyciągu roślinnym znajduje. I często brakuje także oceny interakcji tych wyciągów z lekami czy innymi medykamentami, które stosują pacjenci (a takie prawdopodobne i niekorzystne połączenia również opisywano w literaturze naukowej – oleju z wątroby rekina z niektórymi lekami przeciwnowotworowymi na przykład).
Wracając jednak do potencjalnie groźnych skutków ubocznych stosowania metod altmedowych. Nie zawsze same preparaty jako takie muszą być winne – występujący efekt uboczny może być skutkiem zanieczyszczeń (np. ołowiem – niebezpieczne u kobiet w ciąży) czy też „wzbogacania” ich prawdziwymi lekami. W tej drugiej sytuacji można złośliwie zauważyć, że nic dziwnego, iż ziołowe preparaty na potencję działają, skoro dodano do nich sildenafil (w porządnym stężeniu). Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku chińskich „ziołowych” maści na egzemę, zawierających silne sterydy przeciwzapalne.
Dodatkowo, do pierwszej grupy efektów ubocznych stosowania medycyny alternatywnej zalicza się nie tylko skutki samych preparatów naturalnych, ale również skutki technik pseudoterapeutycznych, niezależnie od tego, czy stosowane były zgodnie ze wskazaniami, czy też nie. W literaturze naukowej znajdują się opisy przypadków uszkodzeń tętnicy kręgowej i rdzenia kręgowego na skutek manipulacji kręgarskich. Nawet metody tak, wydawałoby się, delikatne jak masaż, mogą mieć niefajne następstwa – tradycyjny zabieg u jednodniowego noworodka z wodniakiem jądra skończył się rozległym krwiakiem wymagającym interwencji chirurgicznej.
W innych przypadkach jasnym jest, że efekty uboczne terapeutycznych metod niekonwencjonalnych związane są z wykonaniem ich niezgodnie z zasadami. Literatura przytacza przypadek dziewięcioletniego chłopca, który zmarł na skutek przebicia komory serca igłą do akupunktury; zresztą przypadki poakupunkturowych zakażeń bakteryjnych (np. prowadzących do rozwoju ropnia nadtwardówkowego) czy wirusowych (w tym HIV) na skutek niezachowywania odpowiednich standardów higieny i sterylizacji narzędzi również były opisywane.
Wreszcie, należy wspomnieć o drugiej grupie efektów ubocznych stosowania medycyny alternatywnej. Tę drugą grupę stanowią – znacznie chyba poważniejsze, niż w grupie pierwszej – przypadki, kiedy pacjent lub jego opiekun rezygnuje z medycyny konwencjonalnej (skutecznej, która może pomóc) na rzecz niekonwencjonalnej (która jest zwyczajnie nieskuteczna). Badacze australijscy (od pracy których się zaczęło) opisują przypadki niedożywienia i zgonów dzieci, które leczono jakąś cudaczną dietą (na egzemę na przykład). Bądź też chore na padaczkę dziecko, z napadami z zatrzymaniem akcji serca i oddychania, które zmarło zupełnie nie wiedzieć czemu po tym, jak zastosowano metody alternatywne zamiast leków przeciwpadaczkowych. Z kolei zgonem na skutek zatoru płucnego skończyło się dla dziecka z zaburzeniami krzepnięcia użycie jakichś niekonwencjonalnych czarów-marów, przy odstawieniu antykoagulantów. Również inne publikacje opisują podobne przypadki – zgonów dzieci z kwasicą ketonową, którym uprzednio odstawiono insulinę na skutek sugestii znachora od altmedu, czy też ciężkich zachorowań na choroby zakaźne, którym łatwo można zapobiegać dzięki szczepieniom.
Terapie alternatywne są bardzo rozpowszechnione. Jedne badania pokazują, że stosowane są u ponad jednej trzeciej dorosłych i 20-40% dzieci w USA, Australijczycy mówią tylko, że „używanie jest powszechne”, a Szwedzi, że średnio 20-52% populacji wybranych krajów zachodnich używa ich w ciągu roku. Używane są przede wszystkim z tego powodu, że pacjenci uważają je za naturalne i DLATEGO bezpieczne (nawet często nie przechowuje się ich prawidłowo w domach, bo przecież są taaakie bezpieczne, więc nic im nie zaszkodzi). Więcej nawet, część ludzi sądzi, że są one bezpieczne dlatego właśnie, że nie należą do tej brzydkiej medycyny konwencjonalnej. A poza tym, jak wiadomo, fantazja niektórych rodziców, mająca na celu zrobienie krzywdy… eee, pomoc dzieciom, jest zaiste nieograniczona.
Co więc w tej sytuacji powinno być rolą lekarzy w stosunku do pacjentów? Uświadamianie im, że niektóre pseudoleki, które stosują, mogą im naprawdę zaszkodzić, a zwłaszcza, że zaszkodzić poważnie może rezygnacja z terapii konwencjonalnej. Uświadamianie, że opisywana w literaturze liczba efektów ubocznych terapii niekonwencjonalnych może być zaniżona, gdyż wiadomo, że ludzie mają tendencję do informowania o takich efektach po zażyciu prawdziwych leków raczej, niż po tych altmedowych. Pokazywanie, że bardzo często tak naprawdę nie wiadomo, co kryje się za terapią alternatywną, bo nie zrobiono po prostu takich badań. Ale z drugiej strony – uświadamianie, że jeśli coś nawet dostępne jest bez recepty (jako dietary supplement), to niekoniecznie należy to łykać jak cukierki, bo efekt ostatecznie nie musi być korzystny. Pokazywanie wreszcie, że niekonwencjonalny nie oznacza naturalny, bo często metody te z naturalnością nie mają nic wspólnego.
Ogólnie rzecz biorąc: uświadamianie, że niekonwencjonalnie nie zawsze znaczy naturalnie, a to z kolei nie zawsze znaczy bezpiecznie.
Lim, A., Cranswick, N., & South, M. (2010). Adverse events associated with the use of complementary and alternative medicine in children Archives of Disease in Childhood DOI: 10.1136/adc.2010.183152
Kruskal, B. (2009). ‘It couldn’t hurt …. Could it?’ Safety of complementary and alternative medicine practices Acta Paediatrica, 98 (4), 628-630 DOI: 10.1111/j.1651-2227.2009.01264.x
Jacobsson, I., Jönsson, A., Gerdén, B., & Hägg, S. (2009). Spontaneously reported adverse reactions in association with complementary and alternative medicine substances in Sweden Pharmacoepidemiology and Drug Safety, 18 (11), 1039-1047 DOI: 10.1002/pds.1818