czepiam się, czytanki, okołofeminizmowo, przyjemności

Mężczyźni, którzy kochają kobiety

Znowu z wielkim opóźnieniem w rozwoju – własnym rzecz jasna – piszę tę notkę. O Millenium Larssona wypowiadano się już wielokrotnie, w różnych miejscach, a wszystko to było bardzo dawno albo tylko dawno temu. Ale ponieważ akurat udało mi się obejrzeć wreszcie trzecią część filmu, a książki drugą i ostatnią pożarłam pod choinką, to to i owo mi się nasunęło. Kto jednak nie ma ochoty na kolejne wałkowanie Millenium, niech spokojnie nie czyta, tym bardziej, że – jeśli ktoś z kolei dotąd nie czytał i nie oglądał, a ma ochotę samodzielnie – tutaj można nabawić się spojlerów.

… królu Herodzie, za twe zbytki, idź do piekła, boś ty brzydki…

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie, kiedy czytałam opinie o trylogii, było zdanie, że to dobre czytadło jest. Nie – dobra literatura, tylko czytadło właśnie.  Coś w tym jest jednak, jeśli tylko potraktujemy czytadło jako coś, co czyta się zachłannie, nie odrywając się od tej czynności, i kiedy człowiek koniecznie chce skończyć, żeby zobaczyć jak to się kończy. Bo Millenium literaturą jest raczej średnią. Język jest oschły, lakoniczny, informacyjny. Postaci są zarysowane słabo, ich psychika jest uboga, funkcjonują tak, jak bohaterowie notki prasowej. Początkowo myślałam, że winę ponosi przekład – w przekładzie tym zdarzało mi się czepiać niektórych sformułowań, czy niezgrabności – ale skoro każdy z trzech tomów tłumaczony jest przez kogoś innego, i w każdym z nich sytuacja z niezręcznościami wygląda podobnie – no to może tak to po prostu było w oryginale.

Czy więc coś takiego można nazwać dobrym czytadłem? Chyba tak, skoro przez tekst nie trzeba się specjalnie przedzierać. Owszem, autor wpada w dłużyzny, zwłaszcza w trzecim tomie, ale da się je przeżyć. Tak jak bowiem tom pierwszy może być zamkniętą całością, w której chodzi o rozwiązanie zagadki, tak tomy drugi i trzeci wyraźnie napisane są tak, żeby czytelnik mógł jak naszybciej – nie, nie rozwiązać zagadkę – tylko raczej przekonać się, że dobrzy są dobrzy, źli są źli i brzydcy, a oliwa jest sprawiedliwa. I wypływa.

Też tak czytałam. Czekając, aż wszyscy źli zostaną ukarani i kibicując naszym. Czekając, aż doktor Teleborian zostanie wreszcie zmieszany z błotem, prokurator Ekström z trudem zbierze szczękę z podłogi, policja dokopie gangowi Nieminena, banda dziadków zostanie przywołana do porządku, a Lisbeth będzie żyła długo i szczęśliwie. Ale…

…män som hatar kvinnor…

Najtrudniejsze było czytanie o tej przeogromnej i wszechobecnej nienawiści do kobiet ze strony mężczyzn. Pewnie, że powieść Larssona odczytywać można na różnych poziomach. I o rasizmie tam jest, i o kapitalizmie, i o państwie opiekuńczym, i o tym, jak to państwo potraktowało jedną ze swoich obywatelek, i o klasowości społeczeństwa szwedzkiego, i o mieszkaniu w Sztokholmie. Ale wszystko to znika w dużym stopniu pod warstwą zasadniczą – męską nienawiścią do kobiet. I nawet nie chodzi o to, jak traktowana była Harriet, czy jak Zala z kumplami opowiada o towarze, którym się zajmują. Bo to jest oczywiste. Nienawiść widoczna jest w drobiazgach, w opisywanej codzienności obywatelek szwedzkich, w każdej chwili ich życia, w tym, z czym kobiety spotykają się niemal nieustannie.

Mamy tu Dircha Frode, który zachowuje się chamsko w stosunku do Lisbeth, a kiedy przeprasza, opatrzone zostaje to zdziwieniem Mikaela, że przecież nie było za co. Mamy seksistowskich i homofobicznych policjantów. Mamy stosunek do Lisbeth, która nie wygląda i nie zachowuje się jak na kobiecą kobietę przystało. Mamy traktowanie Eriki w jej nowym miejscu pracy. Mamy ojca, który mówi o córce per kurwa, ale mamy i innego ojca, który swą córką w ogóle się nie interesuje, a to, że jej pewna określona wiedza pozwala mu rozwiązać zagadkę w pierwszym tomie, nie budzi w nim specjalnie refleksji, poza tym, że ona jednak głupio robi w życiu. Mamy molestowanie dziewczynek. Mamy inny stosunek do Eriki, która boi się, że jej seksualna przeszłość wyjdzie na jaw, a inny do Mikaela, który robi za pogotowie seksualne dla każdej pani, która tylko skinie na niego palcem – i nikt nie traktuje tego jak powód do wstydu (może z wyjątkiem jego siostry, ale tu też z innych powodów). I mamy wreszcie ten sam stosunek – czyli stygmatyzowanie życia seksualnego kobiet, jakiekowiek by było czy nie było – w całej tej potwornej, histerycznej nagonce na Lisbeth w drugim tomie. Ta nagonka, ten napad, potępienie, oburzenie prasy postawą moralną dziewczyny, to natychmastowe osądzenie jej – to właśnie sprawia, że nie jestem pewna, czy na sto procent określiłabym Millenium dobrym czytadłem, mimo że w ogóle czyta się je nieźle.

I chwała autorowi za to, że codzienność ową, która dotyczy nie tylko kobiet w Szwecji przecież, dostrzegł i opisał. Trylogia podobno spodobała się paru feministkom. Zupełnie mnie to nie dziwi. 

…cysorz to ma klawe życie…

Ten właśnie poziom odczytania książki jest – myślę – najbliższy intencji autora (a przynajmniej jest jednym z najważniejszych). Świadczą o tym statystyki przytaczane w pierwszym tomie, brak zgody na zmianę tytułu tegoż tomu, a być może nawet pokazanie paluchem w stronę męskiego czytelnika – ty też nienawidzisz kobiet. Dla mnie paluchem tym są nie tylko wszystkie te codzienne wyżej wspomniane szczegóły, ale i rozważania nad okrutnymi cytatami biblijnymi. Obrazującymi, owszem, że patriarchat nie jest tym, co tygrysice lubią najbardziej, ale jednocześnie, że ten patriarchat to mężczyźni. Ich władza i ich wykonanie przecież.

W dodatku okazuje się, że ten paluch Larssona słusznie wymierzony został w panów. Wystarczy zerknąć do kilku recenzji i omówień książek oraz filmów, żeby znaleźć tam przeurocze kwiatki. 

Dopiero kapitalizm kognitywny, zrodzony po upadku muru berlińskiego, wyzwala kobietę. Także w sferze seksu. 

Tja, a Erica i jej nagrania, a reakcja na Lisbeth i Miriam?

Mikael Blomkvist pozwala się brać. Odrzuca maczyzm, choć wcale nie staje się przez to lowelasem. Staje się idealnym kochankiem nowego typu. Uprawia seks i z kobietą starszą od siebie o pokolenie, i ze swoją rówieśnicą, i wreszcie z Salander, która mogłaby być jego córką. Z żadną się nie wiąże.

Jasne. Cysorz to ma klawe życie. Autor tej wypowiedzi nie zauważa jednak, że primo – Mikael jest jak najbardziej lowelasem (a kobietę w jego sytuacji określa się nieco surowszym słowem), a secundo – jego postawa (oraz to, że może nią wyrządzać krzywdę swoim kochankom) jest krytykowana tylko przez jedną osobę w powieści. À propos słów jednak, sam autor określa Mikaela brutalniej, ale panowie-dziennikarze bardzo zabawnie starają się zatrzeć to niemiłe wrażenie:

Sam autor napisał:[…] „Ogólnie rzecz biorąc, nie ma żadnych problemów i można powiedzieć, że zachowuje się jak dziwka”.
[Dziennikarz] To znaczy pozwala się uwodzić zarówno kobietom w wieku swej mamy, swej córki, jak i swoim rówieśnicom. Nie przeżywa wielkich miłości, nie ma takich rozterek. Korzysta z życia.
– To facet silny, zamożny, otoczony kochającymi go kobietami, zarazem świetny dziennikarz. Ktoś, kim Stieg chciał w życiu być – mówi Baksi.

Blomkvist sypia z zamężną Eriką Berger, ma też inne kobiety.

Lecz Larsson ma jeszcze męskiego bohatera, który żyje w typowym męskim marzeniu, gdzie wszystkie kobiety mu ulegają i zakochują się właśnie w nim, podczas gdy on zachowuje swoją niezależność, życzliwy dystans i właściwie kocha jedynie swoją pracę.

Jak widać interpretacja kwestii, kto kogo ma, a kto komu ulega, zależy od punktu siedzenia, a raczej od tego, któremu głodnemu chleb na myśli. Wbrew wyraźnym założeniom autora.

Wbrew założeniom powieści jest też pisanie, że Millenium opowiada między innymi o handlu ludźmi. Miło, że autor biografii pisarza zauważa, iż kobiety są ludźmi, ale akurat w wypadku tego przestępstwa warto podkreślać, że to kobiety są ofiarami a mężczyźni sprawcami. I jest to również jeden z objawów nienawiści mężczyzn do kobiet, męskiej nienawiści do czegoś, czego człowieczeństwa nie chce się uznać.

No i jest jeszcze film.

…Dziobaty jeździ do Zalesia…

Film miewa nieliczne zalety, jak fajne krajobrazy chociażby, ale poza tym na pierwszy rzut oka charakteryzuje się straszliwie drewnianym aktorstwem. Możliwe, że jest to efekt zamierzony, jeśli weźmie się pod uwagę, jak mało życia psychicznego i emocjonalnego mają bohaterowie powieści. Jednak w filmie drewnianość tę wybaczyć można jedynie Noomi Rapace, no bo jej do grania Lisbeth w zasadzie wystarcza gadzia twarzyczka oraz chudość. Natomiast patrzenie na ten sam wyraz twarzy Michaela Nyqvista przez trzy części (!) jest doświadczeniem traumatycznym. Nie wspominając o innych bohaterach, matko jedyna. Sytuację ratują może aktorka grająca Annikę (zabawna jest, ale przynajmniej żywa), czy aktorzy odtwarzający Haralda Vangera i doktora Teleboriana. No i jasnym światełkiem dobrego przykładu świeci doktor Jonasson, ale to wszystko jest kropla w morzu potrzeb. Chyba, że całość ma być naturalnym dostosowaniem się do potrzeb kinematografii światowej, gdzie ostatnio nagradza się lub ceni filmy, w których aktorstwo absolutnie nie jest niezbędne (The Queen), życie psychiczne bohaterów nie jest niezbędne (The Hurt Locker), albo wręcz wszystko jest zbędne, poza efekciarsko efektownymi efektami (Inception).

Nie wiem, czy to dobrze, że ludzie w filmowym Millenium nie wyglądają po holiłódzku, skoro i tak nie umieją (nie chcą, nie muszą) grać. Fakt, że miło popatrzeć na normalnie wyglądające kobiety (Erika, Monika), bo przynajmniej jest to zgodne z duchem powieści. Natomiast Mikael? Który kojarzy się wyłącznie z Chmielewską (Dziobaty jeździ do Zalesia oraz ciumciany po tłustym, białym, porośniętym czarnym włosiem brzuszku Bobuś)? Czy on naprawdę nie mógłby mieć nieco więcej wdzięku? Żeby można było uwierzyć, że to jest Kalle Blomkvist opisywany w trylogii? Ech…

Możliwe jednak, że jest to świadomy zabieg twórców filmu. Europejskość? Jest. Nieamerykańsko nie uśmiechajacy się aktorzy? Są. Feministki marudzą? A rzućmy im parę niezbotoksowanych kobiet, sędziego zamieńmy na sędzię, a ciężko pracującej adwokatce dorzućmy bonus w postaci ciąży. Wtedy może nie będą drążyć i głupio – jak to feministki – dopatrywać się w filmie nie wiadomo czego.

…verba docent, exempla trahunt…

Się doczepię i podrążę jednak, gdyż film tak daleko odchodzi od ducha książki, że aż. A przecież nie ważne jest tylko to, o czym się mówi, ale również jak. I dlatego, jak rozumiem, w filmie wywalono na przykład niemal całą nagonkę na Lisbeth, dlatego też wywalono przejścia Eriki w nowej pracy, czy sporo niesympatycznego traktowania kobiet.

Jasne, że film nie pomieści wszystkiego, co zawarte jest w powieści. Ale zgodnie, jak sądzę, z życzeniem autora trylogii byłoby, gdyby wspomnieć co nieco o tej codziennej przemocy wobec kobiet, zamiast z lubością koncentrować się na obrazach rozebranej Salander. Albo z obleśnym upodobaniem powtarzać gwałt na niej (liczyłam sceny, ileż to razy reżyser każe nam podziwiać nagi tyłek aktorki, i troszku ich było). Akurat gdyby odrobinę wyciąć niektóre powtórzenia tej sceny, starczyłoby chyba miejsca na czwarty odcinek. Ale nie, bo przecież oglądać rozbierane kobiety jest tak fajnie, niezależnie od kontekstu. Razem zresztą ze scenami seksu lesbijskiego. Charakterystyczne, że związki Mikaela pokazane są bardzo dyskretnie, natomiast przy okazji stosunków Lisbeth widać sporo, ekhm, intymnych szczegółów (no bo dwie laski razem – marzenie). Poza tym: scena w więzieniu – fizyczność Lisbeth, scena w szpitalu – fizyczność Lisbeth (totalnie bez sensu), scena z Moniką – Monika prezentuje przede wszystkim swą atrakcyjną pupę, sceny z Eriką – Erika z dynamicznej i sensownej babki zamienia się w smętną firanę, która pozwala dwóm chłopa decydować o jej sprawach. I tak dalej, i tak dalej. Słychać, jak Larsson przewraca się w grobie. I na pewno nie chodzi mu wyłącznie o zmianę tytułu, której celem było zapewne dyskretne nienarażanie władców świata na niewygodne refleksje.

… fajna historia, tylko całkiem do dupy…

Dlatego też sądzę, że amerykański film nie będzie gorszy, niż produkcja szwedzka. Bo nie może. Myślę, że nawet miło będzie obejrzeć Mikaela, który umie ruszać twarzą (bo jaki Craig jest, taki jest, ale coś tam sobą reprezentuje), zawsze piękną Robin Wright, czy znakomicie (na oko) pasującego do roli Martina Stellana Skarsgårda, który w ogóle fajnym aktorem jest.

Żeby natomiast film odniósł sukces, reżyser powinien skorzystać z doświadczeń szwedzkich kolegów po fachu, tyle że co nieco z amerykańskim rozmachem uwypuklić. I tak, film powinien zacząć się od nagiej Lisbeth, której śni się detalicznie gwałt (w ścieżce dźwiękowej – Hit me baby one more time Britney). Wielokrotnie. Potem Lisbeth idzie do kuchni, gdzie czeka na nią Miriam, i obie uprawiają seks na kuchence. Wielokrotnie (podkład dźwiękowy – Touch me Samanthy Fox). Następnie zwięźle opowiedziana jest cała historia Harriet, superman rusza jej na pomoc, hakerka przynosi mu w zębach kapcie, tj. rozwiązanie zagadki, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie (a w ścieżce – Save me z soundtracku do Smallville). Ale to nie koniec, bo jeszcze Lisbeth chce dorwać ojca i brata (Chylińska śpiewa Rośnie we mnie gniew), wszyscy krzyczą, strzelają, ganiają się i wybuchają w zwolnionym tempie, bohaterka wpada w kłopoty, idzie do więzienia, a prasa używa sobie na niej do upojenia (Paparazzi – Lady Gaga). Następuje proces, do którego Salander pracowicie przygotowuje swój punkowy ymydż. W tym wypadku myślę, że najlepiej żeby zwyczajnie zrezygnowała z tych obcisłych ciuchów – I’m too sexy for my shirt śpiewają Right Said Fred – a zostawiła same tylko tatuaże i ewentualnie majtki (przebitki snów pokazujących seks z Miriam również mile widziane, na zmianę z gwałtem). Po czym wolna wychodzi z sądu, nucąc pod nosem Słodkiego, miłego życia Kombi.

Oskar murowany.

moja Ameryka, osobiste

Łączność duchowa

W pomieszczeniach Wiedzy Absolutnej były pootwierane wszystkie lufciki – przesączał się tutaj zapach śledziowych łebków profesora Wybiegałły. Na parapetach widniały górki śniegu, pod kaloryferami ciemniały kałuże wody. Pozamykałem lufciki i przeszedłem się między dziewiczo czystymi biurkami pracowników działu. Na biurkach stały nowiutkie przybory do pisania, nieznające atramentu, z kałamarzy wystawały niedopałki. Dziwny to był dział. Jego hasło brzmiało: „Poznanie nieskończoności wymaga nieskończonej ilości czasu”, z czym jeszcze bym się zgodził, ale oni wyciągali z tego hasła zaskakujący wniosek: to znaczy, że czy się pracuje, czy nie, to i tak wszystko jedno – i żeby nie powiększać entropii wszechświata, nie pracowali. A w każdym razie większość z nich. An mass, jak wyraziłby się Wybiegałło. Generalnie ich zadanie polegało na analizie krzywej poznania względnego w dziedzinie jej asymptotycznego zbliżenia do prawdy absolutnej. Dlatego też jedni pracownicy nie robili nic innego poza dzieleniem na kalkulatorach zera przez zero, a inni wyjeżdżali służbowo w nieskończoność. Z wyjazdów wracali rześcy, odkarmieni i natychmiast brali urlop zdrowotny.* 

Jakoś o tej porze roku dużą łączność duchową z nimi czuję, a i wyciągany wniosek budzi mój entuzjazm. Tutejsza pogoda także postanowiła się dostosować, i – chociaż śledziowych łebków ani śladu – to górki śniegu widać dość obficie. Odpowiednie służby nie dały się wprawdzie zimie zaskoczyć, syparki piasku i soli od rana czekały na większych drogach,

ale przynajmniej część Waszyngtonu doszła do wniosku, że to i tak wszystko jedno, czy się pracuje, czy nie, i uciekła do domów sporo wcześniej niż zwykle. I dobrze, bo ludek amerykański karny jest i słucha słowa pisanego, więc skoro pogodynki ogłaszały, że

…rapidly deteriorating conditions through the evening rush hour… the period of heavy snow will coincide with the rush hour commute… the heavy snow will reduce visibilities below a quarter mile with snowfall acumulation rates at times of 2 inches per hour… this will produce dangerous travel conditions during rush hour…

jazda do domu w tej chwili więc (czyli w normalnych godzinach powrotu z pracy) polega na staniu w potwornym korku i podziwianiu śniegu przez okna. Gdzieniegdzie śniegu z błyskawicami nawet. 

Mogłaby ta milutka zima zostać tak chociaż do jutra.

Wtedy można by było spokojnie popodziwiać oblepione mokrym śniegiem drzewka. Przez okna domu tym razem. Oraz delektując się Strugackimi* podzielić parę razy zero przez zero.

kretynizmy

Strzelając do patogena atomem, czyli dildo na poduszce lekiem od uderzenia pioruna

Chodzi o przyjemność. W medycynie alternatywnej. Nie o jakieś leczenie pacjenta, nie o tę ponurą i zuą medycynę normalną, która truje i zabija pacjentów bez przerwy, nawet nie o pieniądze, o których, naturalnie, w altemedzie nie ma mowy. Bo wszystkie firmy produkujące homeopatię czy aparaty do wbijania sobie czegoś w coś tam, pracują wyłacznie charytatywnie i absolutnie nie brudzą swaich rączek żadnym zyskiem.

Chodzi więc o odrobinę przyjemności. W końcu jaki głupek wbijałby sobie gwoździki w mosznę, gdyby nie miał z tego tej odrobiny? „Jesteś tego warta”, no nie?

Dzisiaj dwa kolejne urocze przykłady jakże skutecznych (choć nie o to przecież chodzi) zastosowań medycyny niekonwencjonalnej. Jak pisze autor tej milutkiej zresztą i interesującej strony (w rozdziale o leczeniu opryszczki):

Wirus opryszczki towarzyszy ludziom od niepamiętnych czasów. Prawdopodobnie zakażona jest nim większość populacji, wirus Herpex Simplex pasożytuje w komórkach nerwowych, często długo się nie ujawniając. Obniżenie odporności, stess itp. pozwala mu na atak. Mamy dwa typy wirusa:1 – twarzy, i 2 – genitalii. Sporo ludzi męczy się bardzo opryszczką, która potrafi ich zaatakować nawet kilka razy w roku.

Jest bardzo prosta metoda na powstrzymanie tego wirusa, oparta na wykorzystaniu napięcia kilkuwoltowej bateryjki. Nawet żadnych generatorów.

Zanim zaczniecie się śmiać, zapoznajcie się z poniższym materiałem. Generalnie, jest sporo patentów na likwidowanie róznorakich mikrobów prądem elektrycznym, czy też elekromagnetyzmem. Wymienię choćby ich część: nr 5,139,684, i 5,188,738, i 5,133,352.

I siedem, i piętnaście, i adin, dwa, tri… Zanim zaczniecie się śmiać, wyobraźcie sobie tę bateryjkę przykładaną do rozmaitych miłych części ciała. Niekoniecznie swoich własnych. I kopiącą lekko prądem. To lepsze niż wibrator i inne tam takie razem wzięte.

Ale do rzeczy. Najprościej, potrzebując awaryjnie pomocy, nabywamy małą bateryjkę płaską 9V typu 6F22 i dotykamy jej elektrodami okolic, gdzie czujemy że coś się zaczyna rozwijać.
Kto ma częściej kłopoty z opryszczką (Herpes), może zainteresować się naprawdę prostym urządzeniem, jakie prezentuję poniżej…. Mój pomysł sprowadza zsadniczo do wykorzystania bateryjki 12V stosowanej do alarmów samochodowych. Zastosowałem też opornik 5-10 kiloomów, diodę LED i wyłącznik – wszystko włączone w szereg z baterią. Ponieważ pobór prądu jest bardzo minimalny, bateryjka powinna pracować rok lub dwa. Urządzonko jest bardzo małe i poręczne.

Niestety, na stronie znajdują się wyłącznie zdjęcia samego urządzonka oraz słodziutkej młodziutkiej blondyneczki przykładającej sobie bateryjkę do ust. Autor strony podaje w innym miejscu (rozdział o generatorze srebra koloidalnego), że

praktycznie każdy meżczyzna dysponujący prawą ręką ;) może swobodnie sobie takie „urządzenie” wykonać.

Wprawdzie pisze tu akurat o generatorze srebra koloidalnego, które

Działa także na wirusy, dopadając je, mówiąc poetycko, jak srebrny pocisk wampira :).
Unieszkodliwia ono wszystkie bakterie (i wirusy). A ile bakterii przeciętnie unieszkodliwia antybiotyk? Sześć do ośmiu (a jest ich setki).

ale. I podoba mi się stanowcze oraz poetyckie wyrażenie opinii o wyższości srebra nad antybiotykami, dopadającymi tylko sześciu – ośmiu bakterii.

Jak widać przy okazji, stronka jest wielce męskocentryczna. Osobiście dysponuję reką prawą, a nawet i lewą, a chyba mi jednak czegoś brakuje. Czegoś, co powoduje, że nie jestem w stanie zbudować takiego urządzonka, jak autor cytowanej strony. Ani chybi musi to jest penis. To czego mi brakuje znaczy. Penis z powpinanymi, kopiącymi prozdrowotnie elektrodami. Ach, gdybyż zamiast blondyneczki pokazano na zdjęciu jakiegoś słodziutkiego  blondyneczka, który przykłada sobie bateryjkę do tych miejsc, gdzie także grasować może wirus o nazwie herpes 2 genitalii, to może bym się skusiła. Na urządzonko terapeutyczne ofkors.

Widoczne metelowe zakończenia należy przykryć swego rodzaju „koszulkami”” sporządzonymi z bawełny. Podczas użycia koszulki te muszą być zwilżone w słonej wodzie.

I organizujemy konkurs mokrego koszulka dla wszystkich meteli. Tych blond przede wszystkim.

Zalecana sól – morska bez domieszek. Metal, jeśli goły, to dopuszczalny tylko jeśli jest to cynk lub srebro, ale należy uważać, gduż potrafi „usczypnąć”, ogólnie zaleca się wspomniane powyżej koszulki.

Bo jak się ubrać w ten mokry koszulek, to już nikt nikogo nie usczypnie? Chyba wprost przeciwnie.

A oto jak to działa… Prąd elektryczny o niskim amperażu, (ułamki miliampera) penetruje proteinową osłonę wirusa, porażając następnie jego polipeptydową strukturę. Obserwuje się intensyfikację funkcji mitochondriów zaatakowanych komórek, co, poprzez zwiększenie pojemności membran komórek przywraca w końcowym rezultacie ich odporność. […] Wyniki, jak to można przeczytać, są naprawdę spektakularne.

Ja sama jestem spektakularnie porażona tą wiedzą o wysokim amperażu. Nawet obraz blondynka ze srebrną bateryjką w mokrym koszulku ze srebrnym wampirem jakoś zbladł w mej pamięci, mówiąc poetycko.

Zarażenie wirusem opryszczki jest sprawą dość poważną. Przedstawiony powyżej sposób jest jedynie doraźnym rozwiązaniem. Problem opryszczki uważany jest za nierozwiązywalny… w co ja nie wierzę.

Kto by tam wierzył. Ale przecież nie o problem, opryszczkę i leczenie chodzi.

Potem autor strony znacznie energiczniej puszcza się poręczy, co nieco zaburza konstruowane mojej tezy, że z tą medycyną alternatywną to chodzi tylko o to, żeby zrobić sobie dobrze. Z drugiej strony jednak, czyż dreszcz, który odczuwam, nie jest aby dreszczem zakazanej i mhrocznej przyjemności? Nie? To może i lepiej. Chociaż czasem bywa wesoło (w rozdziale o elektonicznym usuwaniu patogenów), to czasem zgoła nie jest.

Historycznie rzecz biorąc, ludzie niejeden już raz odkrywali iż prąd elektryczny pomaga uwolnić się od niektórych chorób. Używano nawet elektrycznych węgorzy. Notowano przypadki ludzi ktorzy przeżyli nie bezpośrednie uderzenie pioruna. Ludzie tacy doznawali np. kompletnego pozbycia się trapiących ich od lat chorób, czy też odzyskiwali włosy.

To ja, to ja! *podskakuje podekscytowana* To ja przeżyłam uderzenie pioruna, który przed chwilą walnął w Pernambuco. I włosy też mam *maca się po głowie*, można więc założyć bez nieuprzejmego pytania o stan sprzed pioruna, że je właśnie odzyskałam. O radości.

[…] zappowanie wirusa AIDS niskonapięciowym prądem elektrycznym może niemal wyeliminować jego zdolność do infekowania ludzkich białych ciałek w warunkach laboratoryjnych. Odkrywcy tej metody, dr W. Lyman i dr S. Kaali […] ujmują [że], prąd elektryczny (50-100 mikroamperów) nie niszczy bezpośrednio wirusów. On upośledza otoczkę proteinową wirusa w taki sposób iż uniemożliwia to wirusowi wytwarzanie reverse transcriptase (nie wiem jak to powiedzieć po polsku) który jest mu niezbędny do do wniknięcia do wnętrza ludzkiej komórki. I tak biedny wirus oddany zostaje na pastwę naszego systemu odpornościowego.

Jakoś to tak trochę na bakier z rzeczywistością, ale brzmi bardzo intriguing (nie wiem jak to powiedzieć po polsku)

Dr Kaali wraz z prawnikiem Peterem Schwolsky wystąpili o… patent na metodę czyszczenia krwi z zastosowaniem implantu (w oryginale implantable electrifying device, ale przyznać trzeba iż dziwnie brzmi wyrażenie elektryfikacja krwi, więc nazwałem to czyszczeniem… choć może jednak przyjmie sie elektryfikacja?). Otrzymali go szybko, a na temat tego odkrycia ukazały się w sumie trzy artykuły: oprócz wspomnianego Science News zamieszczono artykuły w Longevity (14 grudnia 1992) i The Houston Post (20 marca 1991). A wydawałoby się iż czołówki gazet powinny być pełne relacji nt. wspaniałego, udokumentowanego odkrycia. W końcu, znaleziono skuteczną metodę zwalczania HIV! I, jak się szybko okazało, wszelkich innych patogenów.

No właśnie. A tu nawet nothing to, jak mawiał pan Michał.

Niestety jednak, to co nastąpiło potem to … cisza, nic. No nothing jak mówią niektórzy. Brak reakcji establiszmentu medycznego, a przecież chodziło ni mniej ni więcej jak o udowodnioną metodę powstrzymania AIDS… Proszę wpisać 5139684 (jest to numer patentu na metodę którą właśnie krótko omówiłem) w wyszukiwarce Google, otrzymacie Państwo masę informacji, niestety raczej nie w języku polskim, na temat omawianego odkrycia (i milczenia jakie po nim nastąpiło),

I tak urodził się zapper.

Można też znaleźć wzmianki iż zappowanie wytwarza w naszym ciele śladowe ilości wody utlenionej. Ta łatwo uwalnia tlen w organiźmie. Jest to zbawienne dla zdrowia, ale w ogóle nie znane. A jak działają przeciwciała? M. in. strzelając do patogena atomem tlenu. Bakterie pożyteczne dla naszego ustroju tymczasem są tlenolubne, czyli tlen im nie szkodzi. Leczenie ozonem i wodą utlenioną (np. dożylnie…) to raczej nieznane kuracje. Spotyka się informacje że ozon jest niezwykle szkodliwy… zapomniano dodać że tylko wdychany i to w nieco większych ilościach. Natomiast np. doustnie jest zbawieniem dla organizmu. Trójatomowa cząsteczka tlenu ozonu rozpada się w organiźmie na dwuatomową normalnączęsteczkę i tlen jednoatomowy, pracowity i aktywny. Ten dokonuje cudów w organiźmie. Ozonem można łatwo nasączać takie ośrodki, jak wodę czy oliwę z oliwek. Ozonowany olej z oliwek można trzymać nawet i rok (lodówka), i używać do skutecznego leczenia np. chorób skóry. Jest w internecie wiele dobrych informacji na tematy leczenia tlenem. Czy ktoś słyszał o dr Warburgu który przed II Wojną dostał dwie nagrody Nobla za skuteczne leczenie raka tlenem? Czy ktoś słyszał o błyskawicznym leczeniu miażdżycy zastrzykami donaczyniowymi wody utlenionej? Lub o blisko 80% wyleczeniach z gangreny pacjentów za zgorzelą zastrzykami dotętniczymi z wody utlenionej gdy penicylina była niedostępna? O wyciąganiu ludzi z ataku serca zastrzykiem z wody utlenionej? To nieznane kuracje.

W tym miejscu właśnie przeszedł mię ten powyżej nadmieniony dreszcz, który jakoś nie miał ochoty mieć czegokolwiek wspólnego z blondynami w mokrych koszulkach, z poprzypinaną bezpośrednio do ciała srebrną biżuterią. Na szczęście pan autor wyjaśnił, że tu tak naprawdę to chodzi o wibracje, dobry poślizg i stymulację stref erogennych, eee…, akupunkturowych. Uff.

Niektórzy sądzą też iż wibracje pradu elektrycznego ślizgając się po powierzchni ciała stymulują punkty akupunkturowe.

Dzięki temu mogłam, w poszukiwaniu straconych przez medycynę konwencjonalną wzruszeń erotycznych naukowych, udać się z wizytą do ulubionego portalu. A  konkretnie do tego artykułu, reklamowanego – seksownie, a jakże – na stronie głównej jakiś czas temu. W ten sposób:

No więc. Hit, w dodatku z seksowną Maryś Monroł, która oczyszczała sobie to i owo, plus ładny brzuszek?  Naprawdę musi to być hit. I przyznać trzeba, że artykuł napisany jest szalenie przekonująco, i zmysłowo przedstawia rozmaite atrakcje związane z hydrokolonoterapią – wprowadzanie urządzenia (a nawet rurki!) do wnętrza ciała czy pobudzenie w pozycji leżącej. Wprawdzie autor(ka) nie był(a) zbyt dokładna, opisując tylko parę ze wskazań* do macania się (lub kogoś) po odbytnicy od wewnątrz, ale i tak jest nieźle. No i skorzystał(a) z pomocy znakomitego eksperta, drugiego takiego to ze świecą szukać.

Myślę, że warto czasem zajrzeć sobie do różnych medyczno-historycznych artykułów **, które potrafią z wdziękiem opisywać, co właściwie stoi i stało za człowieczym upodobaniem do majstrowania sobie przy tyłku. Wygląda na to, że od starożytności aż do dzisiaj – w tym miejscu serdeczne podziękowania mkną do Sendai_a, która była uprzejma podzielić się ze mną odrobiną swojej wiedzy w zakresie hieroglificzno-starożytno-historyczno-bajkopisarskim, i pokazać, że sprawy nie zawsze są tym, czym się wydają – a więc,  od starożytności aż do dzisiaj ludzie po prostu lubią przyglądać się tej okolicy swojego ciała. I dłubać przy niej. A że trochę ich ona niepokoi (no bo żeby coś tak śmierdzącego, co z człowieka wyłazi, siedziało w człowieku?), wymyślali sobie od zawsze sposoby na powiedzmy że oczyszczenie jelit, a inwencja ich nie znała granic.

Przy okazji, naturalnie, nie zwracano uwagi na takie drobiazgi, jak to, że hydrokolonoterapia może szkodzić, między innymi dlatego, że narusza naturalną florę jelitową ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie zwracano uwagi na to, co zazwyczaj zarzuca się medycynie konwencjonalnej: ogromną reklamę, ogromne pieniądze w tym biznesie, a także mnóstwo nieprawdziwych danych, brak dowodów działania oraz pomijanie efektów ubocznych. Nie zwracano uwagi na to, że sam zabieg nie pomaga w niczym, niczego nie leczy, i tak naprawdę do niczego nie jest potrzebny (z wyjątkiem nielicznych wskazań medycznych).

Dlaczego więc był i jest nadal popularny? Ano zapewne dlatego, dlaczego popularne stało się urządzenie wymyślone przez Charlesa Tyrella (oba zdjęcia poniżej pochodzą z tego bloga), natomiast w niepamięć odeszło znacznie skuteczniejsze i definitywne oczyszczanie organizmu ze złogów, czyli wycięcie jelita grubego, praktykowane przez Williama Lane’a. Może dlatego, że lewatywa jest stosunkowo niegroźna, zwłaszcza jeśli nie wykonuje się jej zbyt często i agresywnie, a zwłaszcza kiedy porówna się ją z operacją usunięcia sporego kawałka jelit?

Może po prostu dlatego, że przecież chodzi o zrobienie sobie dobrze? Może dlatego, że ileż przyjemności może dać taka fajna ciepła lewatywa?

Jak widać na zdjęciach, J.B.L (Joy, Beauty, Life) Cascade Tyrella to przyjemnie wyglądająca poduszka, mogąca pomieścić około 5 litrów płynu. Tę wystającą część wkładało się sobie w tyłek, a nacisk ciała użytkownika powodował napływ płynu do okrężnicy. Użytkownicy byli zachwyceni:

No doctors, drugs or dope for me; ‚Twas Tyrrell’s ‚Cascade’ made me free.
I believe you [and the Cascade] are making more healthy, happy Christians than all the modern theologians on the American Continent.

Otóż to. Nie ma lepszego sposobu na uszczęśliwienie chrześcijanina.

Why doesn’t everybody throw physic to the dogs and syringes to the junk man and use the ‚J.B.L. Cascade’?

. . . a little over a year ago my house took fire in the middle of the night, and my wife, without as much as putting on her clothes, took the ‚Cascade’ under her arm the first thing, and started to leave the house without stopping to gather her clothes or valuables. I had the laugh on her later for it, but she said she valued the ‚Cascade’ more than anything she had.

Nic dziwnego, skoro:

Whether socially sanctioned or not, women were especially inquisitive about demystifying their bodies and constituted a ready audience for health advice and products. Indeed, the use of an enema could have offered a private sexual (or sensual) release in an age when sexual occurrences were supposedly limited to procreative intentions.

A inni autorzy sądzą, że:

The survival througout the centuries suggests a deep-rooted existence in the human psyche, for which Freudian psychology supplies a plausible explanation. According to Freud, most infants find pleasure in moving their bowels (anal eroticism) (41). This pleasure is curbed during childhood when toilet training takes precedence and evaluations are performed according to schedule. A conflict arises between the child and parent over the control of defecation, and the idea is generated that soiled feces are dirty and contaminating. The practice of toilet training assigns a positive value to the mastery of defecation and a negative one to the contents of the colon. The merits and pleasure of bowel movements and the corresponding evil of retention are carried over in the adult mind.

Josh Billings, dziewiętnastowieczny satyryk, powiedział kiedyś ładnie:

I have finally come to the conclusion that a good reliable set of bowels is worth more to a man than any quantity of wisdom.

Nie miał chyba jednak do końca racji. Bo nie o mądrość tu chodzi, i nawet nie o te nieszczęsne jelita, tylko – jak widać powyżej – po raz kolejny zwyczajnie o sprawienie sobie przyjemności medycyną alternatywną. Altmed to jedna wielka fantazja seksualna. Po to ona jest. I już.

A portalowi gazeta.pl gratulujemy doskonałej reklamy i jeszcze lepszych ekspertów.

*  Tu nieco obfitsza lista wskazań do oczyszczania jelita grubego: Today’s list of indications for colon therapy is impressive: alcoholism, allergies, arthritis, asthma, backache, bad breath, bloating, coated tongue, colitis, constipation, damage caused by nicotine or other environmental factors, fatigue, gas, headache, hypercholesterolemia, hypertension, indigestion, insomnia, joint problems, liver insufficiency, loss of concentration, mental disorders, parasite infestation, proneness to infections, rheumatoid arthritis, sinus congestion, skin problems, and ulcerative colitis. (ze złośliwej pracy: Ernst E. Colonic Irrigation and the Theory of Autointoxication: A Triumph of Ignorance over Science. J Clin Gastroenterol. 1997; 24: 196-198)

** I dwa inne fajne artykuły:

Sullivan-Fowler M. Doubtful Theories, Drastic Therapies: Autointoxication and Faddism in the Late Nineteenth and Early Twentieth Centuries. J Hist Med Allied Sci. 1995; 50: 364-90.
Chen TS, Chen PS. Intestinal autointoxication: a medical leitmotif. J Clin Gastroenterol. 1989; 11: 434-41 (cytaty po angielsku pochodzą z tych publikacji)

okołonaukowo

USA się krztuszą. Kto następny?

ResearchBlogging.org

Znowu krztusiec. Nie mogę się jakoś oderwać od krztuśca. Nic dziwnego, skoro po Kalifornii kolejny stan zaczyna panikować pod hasłem – liczba przypadków krztuśca rośnie i będzie coraz gorzej, jeśli ludzie nie zaczną myśleć (to po pierwsze) i szczepić się (po drugie). A ponieważ rozmaite rekordy w zachorowalności zostały właśnie pobite, w dodatku ambitne społeczeństwo amerykańskie najprawdopodobniej zechce w podobnym konkursie startować i w tym roku, od przedwczoraj CDC rekomenduje powszechne doszczepienia szczepionką Tdap (czyli na tężec, błonicę i krztusiec, tetanus, diphteria, acellular pertussis) – jedna dawka każdemu nastolatkowi i każdej osobie dorosłej w USA.

Te ostatnie doniesienia z Iowa oraz informacje z CDC zachęciły mnie do omówienia pewnej świetnej publikacji, którą zacytowałam tylko przy okazji poprzedniej notki o krztuścu. Praca zawiera jednak tak znakomite wykresy i tak porządnie pokazuje, jak wielkie znaczenie dla zdrowia ludzi mają szczepionki (w pozytywnym sensie oczywiście), oraz jak wielkie znaczenie – tym razem w sensie zgoła i niestety negatywnym – na to samo zdrowie ludzi mają ruchy antyszczepionkowe, że aż szkoda byłoby jej nie omówić. Nawet warto rzucić okiem na same wykresy w niej się znajdujące – są tak oczywiste, że nie wymagają właściwie komentarza. Wynika z nich zresztą, że artykuł, mimo że niezbyt nowy (Lancet 1998), jest nadzwyczaj aktualny pod wieloma względami.

Autorzy publikacji za cel postawili sobie analizę danych na temat szczepień przeciw krztuścowi w wielu krajach na różnych kontynentach, zanalizowali także liczbę zaszczepionych osób w tych krajach (szczepionką pełnokomórkową – większość danych w publikacji mówi o tej właśnie szczepionce), sprawdzili, jak wyglądała liczba dawek szczepionki, a także czy aktywne były tam ruchy antyszczepionkowe (czynne i bierne).

Pierwszą grupę, którą opisali, stanowią kraje, w których cykle szczepień przeciw krztuścowi nie były zakłócane (oczywiście do roku, w którym napisana była praca). Najlepszym przykładem były tu Węgry (pierwszy wykres na pierwszym wklejonym obrazku, obok – żeby obejrzeć wykresy w całej okazałości, należy na nie kliknąć), gdzie szczepienia nieprzerwanie prowadzono od 1955 roku, a zaszczepiono prawie wszystkich obywateli.

Innym krajem, może trochę zaskakująco, były Niemcy Wschodnie, gdzie – w odróżnieniu od byłych Niemiec Zachodnich – szczepienia były obowiązkowe. Dlatego też NRD odnotowywała niewielkie liczby zachorowań, za to RFN całkiem spore, dużo ponad stukrotnie wyższe, niż jej wschodni sąsiedzi. Sytuacja dobrze również wyglądała w Polsce, a także w USA – przynajmniej do momentu, kiedy pojawiły się ruchy antyszczepionkowe.

Drugą grupę, którą opisali autorzy omawianego artykułu, stanowią kraje, gdzie programy szczepień zakłócone zostały aktywnie przez ruchy protestujące przeciw stosowaniu pełnokomórkowej szczepionki przeciwkrztuścowej. Kraje te początkowo, po wprowadzeniu programów szczepień, notowały sukcesy w postaci zmniejszającej się liczby przypadków choroby. Liczba zaszczepionych obywateli osiągała około 80% w latach (około)siedemdziesiątych, a następujące obniżenie liczby przypadków otwierało furtkę ruchom antyszczepionkowym. Przykłady takich krajów znajdują się na obrazku drugim (patrz niżej), na którym dodatkowo, szarymi prostokątami, zaznaczono aktywność antyszczepionkowców.

Pierwszym przykładem jest Szwecja, gdzie szczepienia rozpoczęto w latach pięćdziesiątych, co obniżyło ładnie liczbę zachorowań. W 1967 roku pojawił się więc doktor Justus Ström, który twierdził, że krztusiec jest mało groźną chorobą w tak zdrowym i nowoczesnym społeczeństwie, jak społeczeństwo szwedzkie, i że w związku z tym szczepienia są zbędne. Niedługo potem szwedzcy pediatrzy przestali wierzyć, że szczepienia mają sens, w dodatku pojawiły się doniesienia o chorobie u zaszczepionych dzieci, a także o pewnych dysfunkcjach neurologicznych, za które winę zrzucono na szczepionkę, i proszę – liczba zaszczepionych spadła dramatycznie w 1979 roku (co się wtedy działo – patrz wykres pierwszy na obrazku drugim). Potem Szwedzi zdecydowali się czekać na lepszą, bezpieczniejszą szczepionkę przeciwkrztuścową, przez parę dobrych lat więc liczba zachorowań na krztusiec wyglądała u nich alarmująco.

Tu warto powtórzyć, że artykuł jest dość stary, autorzy więc odnoszą się z pewną nieufnością do szczepionki bezkomórkowej (acelularnej), która, jak wiemy obecnie, jest szczepionką dobrą, bezpieczną i stosowaną na całym świecie (zgodnie z tym, jak w danym kraju wygląda kalendarz szczepień bądź lista szczepień zalecanych).

Kolejnym krajem omawianym w drugiej grupie jest Japonia, gdzie szczepienia przeciw krztuścowi wprowadzono w 1947 roku. Do 1974 Japończycy notowali parę tylko przypadków choroby, i brak zgonów. W związku więc z zasadą, że najlepiej pomieszać w czymś, co działa, przeprowadzili narodową debatę na temat szczepień przeciw ospie prawdziwej. Przy okazji debaty zaczęto marudzić, że na co im szczepienie przeciw krztuścowi, skoro krztuśca nie ma w społeczeństwie. (Notabene, dokładnie ten sam śliczny argument pada obecnie w Polsce pod adresem innych szczepionek. Czytam czasem mamusiowe fora i widzę wyskakującą jak filip z konopi laskę, która radośnie stwierdza, że nie zaszczepi dziecka przeciw odrze, bo przecież odry ostatnio dookoła nie widać. Ciekawość dlaczego, ma się ochotę zapytać.) A wracając do Japonii – na skutek tych głosów, jak i tego, że zanotowano tam dwa zgony dzieci po użyciu DTP, zrezygnowano w ogóle ze szczepień przeciw krztuścowi. W związku z tym spadła im mocno liczba szczepionych (z 80% w 1974 do 10% w 1976), no i na skutek tego zafundowali sobie epidemię w 1979, z 13 000 chorych i 41 zgonami, a jakże. Podrapali się więc w głowę i wprowadzili szczepionkę bezkomórkową (1981), dzięki czemu liczba przypadków zmniejszyła się ładnie.

Podobnie historia wyglądała w Wielkiej Brytanii. Najpierw entuzjazm i spadek zachorowań po wprowadzeniu szczepień, potem raport na temat poszczepiennych przypadków powikłań neurologicznych (w 1974), potem doktor Gordon Stewart twierdzący, że szczepionka słabo działa, a jej działanie prozdrowotne nie przeważa działań niepożądanych, potem spadek zaufania do szczepień (choć nacisk na utrzymanie szczepień ze strony autorytetów był cały czas), następnie spadek liczby zaszczepionych, a w konsekwencji epidemia. Po czym narodowe pójście po rozum do głowy, co skutkuje zmniejszeniem liczby chorujących.

Kraje różne, ale historie przypominające siebie nawzajem. Autorzy publikacji opisują także sytuację w Federacji Rosyjskiej, oraz tam, gdzie rolę w przerwaniu programu szczepień odegrał raczej bierny opór (czyli na przykład opierano się na doniesieniach z innych państw). Tak było w Irlandii, we Włoszech (bardzo marnie to wyglądało), a także w Australii, z puszczającą się poręczy panią doktor Vierą Scheibner („szczepionki nie działają i obciążają układ immunologiczny”) oraz zafundowaną sobie przez Australijczyków sporą epidemią krztuśca w 1994 roku (obrazek trzeci).

W ostatniej części artykułu autorzy pokazali, że to faktycznie szczepienia mają znaczenie w zapobieganiu chorobie. W tym celu porównali sąsiadujące ze sobą kraje – stosunkowo podobne do siebie w ogóle, a różniące się podejściem do szczepionki przeciwkrztuścowej. Podkreślili wagę i znaczenie tego, ile dawek szczepionki stosuje się w programie szczepień oraz tego, jak duża jest liczba przyjmujących szczepienie (pouczające wykresy znajdują się obok).

Co jest zaletą tego artykułu? To, że pokazał dane z różnych krajów, z krajów o różnych doświadczeniach w wykrywaniu i zgłaszaniu występowania chorób zakaźnych, dane z różnych lat w dodatku, które silnie sugerują związek przyczynowo-skutkowy między ruchami antyszczepionkowymi, protestującymi przeciwko stosowaniu szczepionki przeciw krztuścowi, a epidemiami tej choroby.

Zaletą jest także to, że pokazał zależność między liczbą dawek szczepionki i liczbą zaszczepionych osób, a liczbą przypadków zachorowań.

Autorzy wskazali również na konsekwencje zaburzania czy zatrzymywania programów szczepień, konsekwencje, które aktywiści antyszczepionkowi zwykli pomijać. Zdaniem autorów, wraz ze wzrastającą liczbą dzieci pozbawianych szczepień, wzrastać może także liczba komplikacji po przebyciu krztuśca (zapaleń płuc czy encefalopatii).

Artykuł potwierdził też ważną prawidłowość, którą opisywano wcześniej. Otóż kiedy osiągnięte zostaje wysoki poziom zaszczepienia społeczeństwa, a także odporność grupowa (herd immunity – przy okazji, na stronę wiki warto zajrzeć, chociażby po to, żeby zauważyć, ile wynosi oraz od czego zależy herd immunity threshold, jest to bowiem kwestia bardzo często nierozumiana przez antyszczepionkowców), kiedy więc te progi zostaną osiągnięte, ludzie zaczynają obawiać się ryzyka związanego ze szczepionkami, natomiast przestają się obawiać samych chorób, zanikających wskutek immunizacji. To wszystko powoduje zaniedbywanie szczepień. W konsekwencji szczepi się coraz mniejsza część populacji, wbrew interesowi tej populacji, czyli wbrew tendencji do utrzymania dużej liczby odpornych osobników. Skutkiem tego jest tzw. tragedia wspólnego pastwiska (tragedy of the commons) – utrata zaufania do szczepień i ponowne pojawienie się choroby, która już była niemal nieobecna. Wina leży tu i po stronie owych szemranych autorytetów medycznych, które nawołują do zaprzestania szczepień (jak widać, wiele państw ma swojego Wakefielda czy Majewską), jak i po stronie prasy, która straszy, chętnie publikując nieprawdy i głupstwa opowiadane przez owe autorytety.

Warto podkreślić jednak, że autorzy publikacji w jednej kwestii przyznali rację ruchom antyszczepionkowym. Docenili bowiem to, że dzięki nawoływaniom antyszczepionkowców o bezpieczniejsze szczepionki, zauważono wartość bezkomórkowej szczepionki przeciwkrztuścowej. Ponadto mocniej zwrócono uwagę na systemy monitorowania efektów ubocznych szczepień, a także na prawo pacjentów do ewentualnych roszczeń w przypadkach niekorzystnych następstw szczepienia.

Literatura:

Gangarosa EJ, Galazka AM, Wolfe CR, Phillips LM, Gangarosa RE, Miller E, & Chen RT (1998). Impact of anti-vaccine movements on pertussis control: the untold story. Lancet, 351 (9099), 356-61 PMID: 9652634

czepiam się, okołofeminizmowo, okołonaukowo

Dziewczynka mnie bije

Ponieważ wlazłam ostatnio na mojego ulubionego konika (well, jednego z ulubionych), czyli na zahaczające o seksizm popularnonaukowe i nie tylko opracowania publikacji naukowych, to polecimy z tym koksem za ciosem i przedstawimy dzisiaj coś jeszcze bardziej zabawnego, niż opisy tego artykułu. W odróżnieniu bowiem od pracy o szympansach, gdzie można było z autorami dyskutować i zarzucać im – no, nie seksizm, ale pominięcie pewnych interesujących wyników, co niewątpliwie wpłynęło na powszechniejszy odbiór ich badań – omawiana dzisiaj praca* wygląda na rzetelną, wyważoną i stroniącą od uprzedzeń. Co absolutnie nie przeszkodziło autorom doniesienia na portalu gazeta.pl edziecko pisać alarmująco, że:

Naukowcy: gry komputerowe bardziej szkodzą dziewczynkom

motywy przewodnie wielu gier komputerowych gorzej odbijają się na psychice dziewczyn niż chłopców – donoszą naukowcy z Yale School of Medicine.

Do tej pory sądzono, że nadużywanie gier generalnie wywołuje wzmożoną agresję wśród młodzieży. Tymczasem naukowcy z Yale School of Medicine odkryli pewne różnice płciowe, jeśli chodzi o konsekwencje tego typu rozrywek.

U chłopców nie zaobserwowano negatywnego wpływu gier na zdrowie. Naukowcy odkryli natomiast, że chłopcy, którzy grają w gry rzadziej stają się regularnymi palaczami. Gry miały dużo bardziej negatywny wpływ na dziewczynki, które częściej używały przemocy i wywoływały bójki w szkole.

Najs. Bardzo cieszymy się, że chłopcy będą mniej palić. Yay dla gier. Ale co z tymi wstrętnymi dziewuszyskami? Znowu wychodzi, że są agresywne, mają problem z przemocą, a w dodatku, że winę ponoszą tu te brzydkie strzelanki komputerowe. A do gręplowania wełny dziewczyniska zagnać, a nie komputer dawać do łap! Sodomia i gonorea oraz cywilizacja śmierci.

Tymczasem autorzy publikacji piszą wyraźnie, że [tłumaczenie moje fragmentów pracy, podkreślenia i dopiski też moje]:

Chociaż w naszym badaniu przekrojowym związek przyczynowo-skutkowy nie został określony i inne wnioski również mogą zostać wyciągnięte, wyniki sugerują, że to nie granie w gry komputerowe i gry video prowadzi do agresji u dziewcząt, ale że bardziej agresywne dziewczęta bywają częściej zainteresowane grami, jako formą rozrywki. Badanie odzwierciedlać może również różnice statusu socjoekonomicznego między domami i społecznościami, w których żyją te dziewczęta. Jest możliwe, że dziewczynki które stykają się z większą agresją na co dzień i które są jednocześnie bardziej skłonne wdawać się w bójki i nosić broń w obronie własnej [o te zachowania agresywne chodziło], albo lubią gry komputerowe, albo lubią spędzać czas w towarzystwie swoich rówieśników płci męskiej, którzy bardziej niż one zainteresowani są taką właśnie formą rozrywki  [to akurat, że chłopcy grają zdecydowanie chętniej, wyszło wyraźnie w badaniu], bądź też lubią spędzać czas w domu, na graniu na komputerze, zamiast wychodzić pobawić się na dworze, gdzie może być niebezpiecznie [innymi słowy, wolą postrzelać sobie do jakichś potworów, zamiast zostać napadnięte – ciekawość dlaczego].

Wyniki tych badań odzwierciedlać mogą także istnienie osobowości, które opisać można jako bardziej eksternalizacyjne**. Dziewczęta, które opisywały siebie jako jednostki grające w gry komputerowe, nie tylko częściej nosiły przy sobie broń czy wdawały się w bójki (czyli prezentowały zachowania, które kwalifikuje się jako eksternalizacyjne), ale również rzadziej opisywały się jako osoby skłonne do depresji (co zazwyczaj uważane jest za zachowanie internalizacyjne) [może więc ten ewentualny wpływ gier na na psychikę dziewcząt nie był taki znowu najgorszy, no chyba że wolimy, żeby kobiety generalnie nie były zbyt szczęśliwe same ze sobą]. Możliwe też, że gry komputerowe po prostu poprawiały im nastrój. Jednakże zweryfikowanie tej hipotezy oraz dokładne określenie znaczenia tego związku wymaga dalszych badań.

Brak związku między negatywnymi skutkami zdrowotnymi a graniem u chłopców może odzwierciedlać fakt, że granie w gry komputerowe u chłopców stanowi normę we współczesnym społeczeństwie amerykańskim.

O. Zauważam niejakie sprzeczności między tym, co jest explicite przedstawione w publikacji, a tym, o czym pisano na portalu (tak jak widzę różnicę między wdawaniem się w bójki a wywoływaniem ich). Tak, tak, wiem naturalnie, że to tylko portal, że czytany zapewne przez niewielką grupkę rodziców, a nie powszechnie, ale jednak. Jak widać, wszystkie chwyty dozwolone, jeśli czynione w zbożnym i zgodnym z prawem naturalnym celu dyscyplinowania dziewcząt i kobiet i pokazywania im ich przyrodzonego, skromnego miejsca (buzia w ciup, rączki w małdrzyk, siedź w kącie – znajdą cię, baw się grzecznie lalkami i nie bądź za bardzo wyszczekana, bo cię żaden chłop nie zechce).

Bo myślę sobie, że przy okazji artykulik portalowy zgrabnie wpisuje się w od pewnego czasu obserwowany na portalach polskich trend, który podsumować można następująco: ojejuniu, ojejuniu, siurpryza, kobiety są agresywne; och jakież potwory z tych kobiet, bo są coraz bardziej agresywne; a kiedyś było tak dobrze – jak któraś baba pyskowała, można ją było za włosy i w dziób (i komu to przeszkadzało?), a teraz to takie agresywne się to tałatajstwo porobiło, że strach. I przestępstwa okropne popełnia i popełnia nieustannie. I przemoc w kółko stosuje. Wszystko bez te cywilizacje śmierci, gry komputerowe i włochate lezby-feministki, panie tego. Agresywne w dodatku.

Na trend ten zwraca uwagę raport, który publikuje Społeczny Monitor Edukacji. Warto zajrzeć, żeby między innymi uświadomić sobie, jak ładnie media opisujące przestępstwa lubią ukrywać płeć sprawcy, kiedy sprawcą tym jest mężczyzna (równie sympatycznie lekceważona bywa płeć ofiary, jeśli – przypuszczalnie – jest żeńska), natomiast ogromnie ekscytują się i podkreślają, kiedy sprawczynią przestępstwa jest kobieta. No i w ogóle zorientować się z raportu można, jak wygląda kwestia przemocy, badań na jej temat, edukacji i prób zapobiegania, w kontekście różnic płciowych w grupie polskiej młodzieży. Naturalnie i oczywiście, zawsze należy przemoc piętnować, pisać o niej, analizować przyczyny i podejmować próby zaradzenia, niezależnie od tego, kto tę przemoc stosuje. Ale po prostu znaj proporcją mocium panie. I nie manipuluj.

ResearchBlogging.org

*Desai, R., Krishnan-Sarin, S., Cavallo, D., & Potenza, M. (2010). Video-Gaming Among High School Students: Health Correlates, Gender Differences, and Problematic Gaming PEDIATRICS, 126 (6) DOI: 10.1542/peds.2009-2706

** Krótki opis zachowań eksternalizacyjnych i internalizacyjnych znalazłam tutaj.

czepiam się, okołofeminizmowo, okołonaukowo

Czym się bawią dziewczynki?

Publikacja, którą zamierzam dzisiaj krótko skomentować, została detalicznie streszczona tutaj (a tutaj nawet z wypowiedziami badaczy), nie będę więc tego powtarzać. Mam tylko dwie główne uwagi, i są to uwagi mniej może skierowane do autorów samej pracy, co raczej do ogólnego jej przedstawienia w prasie (i na portalach) oraz do komentarzy, które się w tej prasie ukazały.

Autorzy publikacji rzetelnie (nie ma powodów, żeby myśleć inaczej) przedstawiają wyniki swych wieloletnich obserwacji grupy szympansów. Ponieważ wyniki te dotyczą różnic płciowych, ponadto badania dokonywane są na zwierzętach blisko spokrewnionych z ludźmi, wywołują zainteresowanie także poza społecznością naukową. I nie ma w tym niczego złego, podobnie jak nie ma niczego złego w tym, że autorzy skupiają się w zasadzie na jednym wybranym wyniku, czyli na różnicach między płciami w zakresie noszenia i „opiekowania się” kawałkami drewna pewnego rodzaju. Ich prawo.

Co by było jednak, gdyby skupili się na innym interesującym wyniku, także oczywiście opisanym przez siebie w publikacji? Na tym, że zauważyli ogromną różnicę między młodymi samcami a młodymi samicami szympansów w zakresie używania narzędzi? Że młode samice w istocie używają tych narzędzi dużo częściej niż samce? I że podobne obserwacje czynione były już uprzednio, przez innych badaczy, na innych grupach szympansów (a nie innych zwierząt czy ludzi)? Gdyby skojarzyło im się – tak jak grube patyki skojarzyły im się z lalkami (nie można zaprzeczyć, że autorzy starali się porządnie uzasadnić swoje skojarzenia) – a więc, gdyby kijki używane do dłubania w dziurach celem zdobycia pokarmu skojarzyły im się na przykład z młotkiem i gwoździkami? Albo może wędką? Skojarzenie jest uprawnione, skoro patyki te naprawdę SĄ narzędziami.

Może wówczas czytalibyśmy pracę oraz jej omówienia prasowe ze spekulacjami na temat, jak natura już tak to urządziła (i mamy tego kolejne potwierdzenie), że młode samice chętnie zajmują się majsterkowaniem oraz usprawnianiem zdobywania pokarmu, młode samce walką, a obie płci niańczą lalki, choć samice w istocie chętniej. Tylko czy taka niestereotypowa praca, opisująca takie fuj-niedziewczyńskie zachowania samic, byłaby medialna?

Jest jeszcze druga sprawa, wiążąca się zresztą z tą pierwszą. Autorzy pracy z Current Biology mówią, że ich wyniki (te z niańczeniem kawałków drewna przez dziko żyjące szympansy) są czymś zupełnie nowym. Czyli czymś, czego przez lata obserwacji nie widział żaden inny zespół naukowców, w żadnej innej grupie tych małp. Innymi słowy – wygląda na to, że niańczenie kijków nie jest czymś specjalnie powszechnym (w odróżnieniu od chociażby używania narzędzi przez szympansy). Czy więc wyciąganie stąd wniosków o biologicznym uwarunkowaniu ról płciowych na pewno nie jest aby zbyt pochopne? I jeszcze wyciąganie przy okazji wniosków na temat ludzi w ogóle?

Żeby było jasne – jak pisałam kiedyś, na naukę nie ma się co obrażać. Wynik jest wynik, i wynik ma rację. Ale tak sobie myślę – warto zauważyć czasem, że tego typu publikacje, zrobione nawet w dobrej wierze, służyć mogą do pokazywania kobietom, gdzie ich miejsce. Na zasadzie prostego wynikania: opisano statystyczne różnice płciowe między zwierzętami pod względem czegoś tam, z czego wynika że istnieją statystyczne różnice płciowe między ludźmi, z czego wynika że konkretna kobieta różni się pod tym względem od konkretnego mężczyzny, z czego wynika że każda kobieta uwarunkowana jest do niańczenia dzieci, z czego wynika że baby do garów i dzieci, a nie myśleć o karierach, a ta, która nie chce – nienormalna jest. Bo tak to urządziła natura.

Czy są one wrodzone [preferencje w wyborze i używaniu zabawek], a więc dziedziczone i związane z płcią, czy też rodzą się z obserwacji zachowań członków rodziny, czyli w trakcie socjalizacji?

– Najprawdopodobniej liczy się jedno i drugie, choć nasze badania wskazują na przewagę czynników biologicznych – twierdzi dr Sonya Kahlenberg z Uniwersytetu Harvarda

O, i w odróżnieniu od prasowych tekstów mówiących, że jedno podważa drugie, taki wniosek (oparty jednak również na wynikach innych badań), można przyjąć do wiadomości (z powyżej opisanymi zastrzeżeniami, oczywiście). Ale i z nim polemizować.
 
– Możliwe więc także, że szympansy z Kibale kopiują jakąś lokalną tradycję. W każdym bądź razie to uroczy przypadek splątania czynników biologicznych i socjalizujących. – podkreśla Richard Wrangham, drugi z autorów pracy, profesor antropologii z Uniwersytetu Harvarda.

ResearchBlogging.org

Oraz literatura:
Kahlenberg SM, & Wrangham RW (2010). Sex differences in chimpanzees’ use of sticks as play objects resemble those of children. Current biology : CB, 20 (24) PMID: 21172622
Lonsdorf EV, Eberly LE, & Pusey AE (2004). Sex differences in learning in chimpanzees. Nature, 428 (6984), 715-6 PMID: 15085121