coś dobrego, moja Ameryka, przyjemności

Weekend w paszczy krokodyla spędzić…

późnej starości dożyjesz, jak mawia stare przysłowie. Choć może nie przysłowie, ale sennik egipski. Przynajmniej zdaniem Bąbelka i Kudłaczka.

W związku z tym wybraliśmy się na romantyczne walentynki. Chcieliśmy mianowicie pooglądać aligatory (aligator też w końcu poniekąd krokodylem jest, a o ileż ładniejszym niż cokolwiek). A Park Narodowy Everglades (a dokładniej Shark Valley) zupełnie nas nie zawiódł. Fakt, że szepczących sobie o miłości aligatorów nie widzieliśmy, ale podobno, kiedy dobierają się w pary, naprawdę zachowują się słodko – „gadają” do siebie, robią różne sztuczki, widać, iż się lubią po prostu, zupełnie nie jak przystało zimnokrwistym stworom. Jak twierdził pan przewodnik – kiedy pan Gator powie pani Gator „kocham cię”, mamy prawdziwy romans w Everglades. Czyli maleńka odrobina walentynkowego romantyzmu czaiła się gdzieś tam nieśmiało w powietrzu.

Poza tym, mimo że nie widzieliśmy samych aligatorowych zalotów (może zresztą nieco na to za wcześnie, ewentualnie właśnie się zaczyna ten sezon), mieliśmy okazję oglądać wiele innych evergladesowych cudów: ptaszyska najróżniejsze – czaple różnych gatunków, ibisy, bekaśnice, najpiękniejsze na świecie wężówki (na zdjęcia można klikać celem powiększenia):

Niektórzy wprawdzie nie byli zachwyceni widownią i patrzyli groźnym ptasim spojrzeniem,

a niektórzy się wręcz obrazili za podglądanie,

ale większość miała raczej w nosie i w ogóle się nie przejmowała widzami:

Pewnie dlatego, że mało kto jednak wpada na głupi pomysł i chce zaczepiać dużego aligatora,

więc niedenerwowane aligatory czują się błogo jak w niebie. I tak powinno być :-)

Echhh, szkoda, że ten weekend tak szybko się skończył. Zawsze jednak można wrócić, nieprawdaż. Obecność rozmaitych fajnych dzikich stworzeń, bezkres (no prawie), river of grass (turzyc tak naprawdę) – wszystko to tworzy taką atmosferę, że bardzo chce się wracać… już.