moja Ameryka, przyjemności

Nie samym aligatorem człowiek żyje

…kiedy przyjedzie do Miami Beach. I nam podziwianie przepięknych aligatorów nie przeszkodziło zupełnie cieszyć się prawie idealnym latem tej zimy. Czegóż chcieć więcej, kiedy ma się blisko piękny zielony ocean,

nawet jeśli w ocean ten wychodzą potwornej wielkości statki wycieczkowe (które osobom ze zboczeniem zawodowym kojarzą się głównie z norowirusami ;-)).

W dodatku są palmy,

a nawet woda, plaża i palmy w jednym. Czyli raj:

Kwestie zawodowe i biologiczne nie dają wprawdzie za wygraną i rzucają się nachalnie w oczy – a to tablica postawiona, żeby było weselej, zaraz obok galerii malarstwa,

a to taki samochód (w końcu walentynki były, nieprawdaż),

wreszcie biedne, zmaltretowane żeglarze (w ogromnych ilościach) na piasku:

Szczęśliwie na plaży nie leżały wyłącznie smętne żeglarze, można było też oglądać inne, przyjemniejsze widoki :-)

Ewentualnie wybrać się na Ocean Drive, która służy głównie do lansowania się najkrótszymi sukieneczkami świata oraz ryczącymi samochodami.

Że nie wspomnę już o wzbudzających ogólną ciekawość występach drag queens,

willi, gdzie mieszkał i przed którą został zamordowany Gianni Versace,

a także mnóstwie śliczniusich jak cukiereczki domeczków-hotelików w stylu Art Deco (nie tylko na Ocean Drive zresztą). Hałaśliwych bardzo wieczorami:

Od hałasu można jednak było odpocząć. Pod palmami oczywiście, gdzie wieczorami robiło się niemal zupełnie pusto: