okołonaukowo

Błony wszędzie

Jims już chorował na krup. Za każdym razem, z pomocą Zuzanny i Morgana, stawiałam go na nogi. Ale wkrótce zaczęłyśmy się obie okropnie bać.
– Nigdy nie widziałam takiego krupu – powiedziała Zuzanna.
Jeśli chodzi o mnie, to kiedy zrozumiałam, co to jest za krup, było już za późno. Zorientowałam się, że to nie jest zwykły krup – fałszywy, jak nazywają go lekarze – ale prawdziwy. Wiedziałam, że ta choroba może okazać się śmiertelna.
Szlachetny mały Jims dzielnie walczył o życie. Próbowałyśmy z Zuzanną każdego lekarstwa, jakie przychodziło nam do głowy i o jakim przeczytałyśmy w książkach taty, ale jemu stale się pogarszało. Serce się kroiło, kiedy na niego patrzyłam i słyszałam, jak ciężko było mu wziąć oddech, biednemu maleństwu. Jego twarzyczka zrobiła się sina, a w oczach malowała się udręka. W tym cierpieniu wymachiwał rączkami, jakby wołał o pomoc. Pomyślałam, że chłopcy, którzy zostali zagazowani, musieli wyglądać podobnie i ta myśl nie dawała mi spokoju. Maleńkie struny głosowe w gardle Jimsa cały czas obrzmiewały i nic nie można było na to poradzić.
W końcu Zuzanna się poddała.
– Nie uratujemy go… Och, gdyby twój tata tu był… Spójrz na niego, biedaka. Nie wiem już, co robić.
Spojrzałam na Jimsa i pomyślałam, że dziecko umiera. Zuzanna podtrzymywała mu główkę, żeby ułatwić oddychanie, ale wyglądało na to, że mimo to Jims nie może oddychać. Moje wojenne dziecko, takie urocze, z tą szelmowską twarzyczką, dusiło się na moich oczach, a ja nie mogłam mu pomóc.
Nagle usłyszałam za plecami głos Marysi Vance:
– Przecież to dziecko umiera!
Obróciłam się do niej. Sama wiedziałam, że umiera.
– Próbowałyśmy już wszystkiego – powiedziała biedna Zuzanna. – To nie jest zwykły krup.
– Nie, to dyfteryt – stwierdziła Marysia, biorąc fartuch.
(„Rilla ze Złotego Brzegu” Lucy Maud Montgomery)

ResearchBlogging.org

Ze względu na ten tydzień, oraz ze względu na starą śpiewkę, którą znalazłam na jednym z portalowych forów (ple, ple, ple, może i warto się szczepić, ale po co na choroby, których przecież nie ma i których się przecież nie spotyka, ple, ple, ple), dzisiaj będzie o błonicy (zwanej też dyfterytem). Chorobie, której faktycznie w krajach rozwiniętych praktycznie się nie spotyka. W związku z tym można sobie w tym momencie zadać pytanie – a dlaczegóż to? Ano dlategóż, że się szczepiliśmy i szczepimy. Co kiedyś spowodowało znaczne zmniejszenie liczby zachorowań i zgonów, a dzisiaj utrzymuje błonicę w ryzach.

Przed erą powszechnych szczepień błonica uważana była za jedną z najgroźniejszych chorób wieku dziecięcego. W tej chwili szczęśliwie niewielu rodziców i opiekunów ma okazję być świadkami czegoś takiego, co na początku tej notki opisuje L.M. Montgomery. Niestety, błonica utrzymuje się wciąż w niektórych rejonach Azji, Bliskiego Wschodu, a także Afryki i Ameryki Południowej. Jej śmiertelność (a dokładnie śmiertelność najpowszechniej występującej postaci, czyli błonicy układu oddechowego) wynosi 5 – 10%, a u dzieci poniżej 5. roku życia i u dorosłych powyżej 40. może dochodzić nawet do 20%.

Błonica wywoływana jest przez maczugowca błonicy, Corynebacterium diphtheriae – nieruchliwą, bezotoczkową, Gram-dodatnią bakterię, której komórki mają na ogół kształt nieco pogrubionych na końcach pałeczek (a tu dodatkowo jest nadzwyczaj ładne zdjęcie, pokazujące dość charakterystyczne ich ułożenie, a także zabarwione specjalną techniką ziarnistości).

Corynebacterium diphtheriae szerzy się głównie i zasadniczo między ludźmi (choć potencjalnie chorobotwórcze szczepy izolowano także od zwierząt), drogą kropelkową i przez kontakty bezpośrednie. W krajach, gdzie generalnie powszechność szczepień jest zachowana, nieliczne zachorowania zdarzają się zwykle po wyjazdach niewystarczająco zaszczepionych osób na tereny endemiczne. Wybuchy większych epidemii mogą zdarzyć się natomiast tam, gdzie z jakichś powodów zaprzestano szczepień. Stosunkowo niedawno, bo w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, miała miejsce duża epidemia błonicy w Rosji i innych krajach byłego Związku Radzieckiego. Zachorowało wówczas ponad 150 tysięcy ludzi, a 5000 zmarło, głównie osób dorosłych. Wśród przyczyn epidemii na plan pierwszy wysuwała się kwestia zaniechania kontroli nad szczepieniami po zawirowaniach politycznych w tym regionie świata, a co za tym szło – brak wystarczającej liczby szczepień (choć wysuwano także inne powody). Dzięki jednak szybkiej reakcji w postaci masowego doszczepiania dorosłych i dzieci, sytuację udało się w sporym stopniu opanować. W czasie epidemii pojedyncze przypadki zawleczonej z Rosji czy Ukrainy błonicy notowano w wielu krajach europejskich, w tym w Polsce. Jak widać więc, nie taka to do końca zapomniana choroba z tej błonicy jest. I nie tak daleko.

Błonica występuje najczęściej w dwóch postaciach.

Pierwszą z nich, bardziej niebezpieczną, jest postać związana z górną częścią układu oddechowego. Choroba, po kilkudniowym (2 – 5) okresie inkubacji, zaczyna się złym samopoczuciem, niewysoką gorączką, brakiem apetytu i bólem gardła. Następnie, po 2 – 3 dniach, w gardle i na migdałkach (a także i w krtani – mamy wówczas do czynienia z tym, co L.M. Montgomery opisuje jako krup prawdziwy) pojawiają się szarawe naloty, tzw. błony rzekome, zbudowane z włóknika, bakterii i komórek zapalnych (na zdjęciu obok). Błony te zasłaniają światło dróg oddechowych i odcinają dopływ powietrza, co powodować może uduszenie pacjenta. Próby usunięcia błon rzekomych prowadzą do krwawienia.

W ciężkich przypadkach błonicy występuje także charakterystyczne powiększenie szyjnych węzłów chłonnych oraz obrzęk tkanek w okolicy szyi. Taki obraz kliniczny nazywa się czasem szyją Cezara czy Nerona (a w piśmiennictwie anglojęzycznym bull-neck appearance).

Oprócz tego bakterie, które zwykle nie są inwazyjne i nie przemieszczają się do innych tkanek, wytwarzają toksynę. Toksyną błonicza jest silną toksyną (100-150 nanogramów na kg masy ciała jest śmiertelne dla człowieka) i odgrywa ważną rolę w patogenezie błonicy. Nie wszystkie szczepy C. diphtheriae ją jednak wytwarzają. Produkowana jest tylko przez te, które zainfekowane zostały fagiem β (na zdjęciu obok) – czyli bakteriofagiem, który jest nośnikiem genu tejże toksyny błoniczej (tox). Rolę w regulacji ekspresji genu tox odgrywa żelazo. Warto też dodać, że obecnie coraz częściej wspomina się o maczugowcach innych gatunków (C. ulcerans), także toksynotwórczych, które  mogą również wywoływać podobne do błonicy schorzenia.

Mechanizm działania toksyny błoniczej jest nieźle poznany. Toksyna wnika do komórki eukariotycznej na drodze endocytozy. Po uwolnieniu podjednostki A (katalitycznej) toksyny do cytozolu, podjednostka ta, o aktywności ADP-rybozylotransferazy, katalizuje ADP-rybozylację czynnika elongacyjnego EF-2, co skutecznie blokuje jego funkcjonowanie w procesie translacji. W tym momencie toksyna nieodwracalnie hamuje syntezę białek, a to powoduje śmierć komórki. Toksyny wystarczy niewiele, pojedyncza jej cząsteczka jest letalna.

Efektem działania toksyny błoniczej w organizmie pacjenta są poważne powikłania układowe. Toksyna roznoszona drogą krwi dociera do różnych narządów i uszkadza je – zaburza funkcjonowanie wątroby, nerek, nadnerczy, powoduje neuropatie, zapalenie mięśnia sercowego, niewydolność serca, a także porażenia mięśni i utratę motoryki (także trudności w połykaniu). Zaburzenia te, obok mechanicznego zablokowania dróg oddechowych, mogą prowadzić do zgonu.

A drugą postacią błonicy, już nie tak specyficzną pod względem objawów, jest błonica skórna. Przyjmuje ona na ogół postać otwartych ran, czasem także pokrytych błonami rzekomymi. Rany takie goją się źle. Najczęściej są nadkażone innymi drobnoustrojami – gronkowcami czy paciorkowcami. Błonica skóry występuje na ogół w krajach tropikalnych.

Diagnostyka błonicy obejmuje izolację drobnoustroju poprzez posiewy na specjalne podłoża (zawierające związki telluru, np. podłoże Löfflera), a także odpowiednie barwienia. Istotne jest tutaj odróżnienie (na podstawie testów biochemicznych) C. diphteriae od innych maczugowców, które należą do flory fizjologicznej człowieka. Ponadto ważne jest określenie, z jakim typem wzrostowym (gravis, mitis czy intermedius) maczugowca błonicy mamy do czynienia, ponieważ typy te mogą powodować różne pod względem nasilenia objawy błonicy (na zdjęciu poniżej widoczne są kolonie typu gravis, związanego z najcięższymi postaciami choroby).

Ponieważ toksynotwórczość jest istotnym czynnikiem w przebiegu błonicy, a nie wszystkie bakterie gatunku C. diphtheriae wytwarzają toksynę, w rutynowym toku diagnostycznym należy zbadać, jaki szczep został wyizolowany. Do wykrycia toksyny stosuje się różne testy, m. in. test Eleka, polegający na tym, że układa się na podłożu pasek bibuły nasączony antytoksyną, posiewa się bakterie na to samo podłoże, prostopadle do paska, a po 18 – 48 godzinach sprawdza się, czy widoczne są linie precypitacji, pojawiające się tylko w miejscu zetknięcia antytoksyny z toksyną. W diagnostyce dostępne są również metody biologii molekularnej.

W terapii błonicy oczywiście stosuje się antybiotyki (erytromycyna, penicylina), ale to nie wystarcza, gdyż antybiotyki mają wpływ tylko na same bakterie (to jest argument dla osób, które twierdzą, że nie ma sensu szczepić dzieci przeciwko chorobom bakteryjnym, bo przecież można stosować antybiotykoterapię). Znacznie ważniejsze dla pacjenta jest szybkie zneutralizowanie toksyny. W tym celu stosuje się antytoksynę (immunoglobulinę z surowicy końskiej), trzeba jednak to zrobić możliwie jak najszybciej, gdyż antytoksyna skuteczna jest tylko wówczas, kiedy toksyna nie wniknęła jeszcze do komórek organizmu. I ponieważ nie zawsze się to udaje, najlepszą metodą radzenia sobie z błonicą jest profilaktyka w postaci szczepień ochronnych.

Według polskiego Kalendarza szczepień, szczepionkę (toksoid, inaczej anatoksynę, czyli inaktywowaną toksynę błoniczą, podobnie jak w przypadku tężca) podaje się kilkukrotnie dzieciom i młodzieży jako szczepienie skojarzone DTP (dokładne informacje są na końcu tej notki). Obecnie szczepionka ta jest dobrze oczyszczona, bezpieczna oraz skuteczna. A szczepiąc przeciwko błonicy nie chronimy wyłącznie siebie, ale także populację. (Prawdopodobnie nie musi to być zachęta, zdarzyło mi się spotkać na wspomnianych już dzisiaj forach pięknie altruistyczną postawę mamuś, pod hasłem: a co mnie obchodzą inne dzieci? Mnie obchodzi tylko moje). Warto także pamiętać, znowu podobnie jak w przypadku tężca, o dawkach przypominających (zalecanych co 10 lat każdemu uprzednio uodpornionemu). Uważa się bowiem, że to właśnie braki w odporności u osób dorosłych, szczepionych dawno temu i nieprawda, mogą być przyczyną wybuchu potencjalnych epidemii.

Więcej informacji:
1. WAGNER, K., WHITE, J., CROWCROFT, N., DE MARTIN, S., MANN, G., & EFSTRATIOU, A. (2010). Diphtheria in the United Kingdom, 1986–2008: the increasing role of Corynebacterium ulcerans Epidemiology and Infection, 138 (11), 1519-1530 DOI: 10.1017/S0950268810001895
2. MOKROUSOV, I. (2009). Corynebacterium diphtheriae: Genome diversity, population structure and genotyping perspectives Infection, Genetics and Evolution, 9 (1), 1-15 DOI: 10.1016/j.meegid.2008.09.011
3. Vitek, C., & Wharton, M. (1998). Diphtheria in the Former Soviet Union: Reemergence of a Pandemic Disease Emerging Infectious Diseases, 4 (4), 539-550 DOI: 10.3201/eid0404.980404
4. Misra, U., & Kalita, J. (2009). Toxic neuropathies Neurology India, 57 (6) DOI: 10.4103/0028-3886.59463
5. Murphy JR, & Baron S (1996). Corynebacterium Diphtheriae. In: Medical Microbiology. 4th edition. PMID: 21413281
6. http://textbookofbacteriology.net/diphtheria.html
7. http://pathmicro.med.sc.edu/fox/mycobacteria.htm
8. http://www.cdc.gov/ncidod/dbmd/diseaseinfo/diptheria_t.htm
9. Obrazki pochodzą z Public Image Health Library (domena publiczna) oraz z wyżej wymienionych publikacji.

moja Ameryka

Bez jaj u Obamy

Co można zrobić rano w Wielką Sobotę? Różne rzeczy zapewne, co tam komu wpadnie do głowy, łącznie z odpoczywaniem, przygotowywaniem świątecznych smakołyków czy też lataniem z jajeczkami do kościoła. Można również odwiedzić Biały Dom. Choć tak w ogóle nie jest to łatwe do zrealizowania (kiedyś było łatwiej, ale po 11. września sytuacja czemuś się zmieniła). Jeśli jesteś Amerykaninem, musisz skontaktować się ze swoją kongrespersoną. Jeśli jesteś obcokrajowcem – spróbuj załatwić sobie wejście przez ambasadę. Jak to ci się uda, drogę masz zasadniczo wolną. Z tym, że nam się nigdy nie chciało. I dobrze. Bo okazało się, że góra przyszła do woza (czy jak tam to było) i dzięki naszym ekstraordynaryjnym znajomościom w wyższych amerykańskich sferach rządowych (a co? :P) właśnie w tę sobotę mogliśmy pobuszować sobie trochę po mieszkanku Obamy. Znajomi Amerykanie i nie-Amerykanie trochę nam zazdrościli. Jeden kolega, wielbiciel obecnego prezydenta, zażyczył sobie nawet, żebym go zaadoptowała na ten jeden dzień i zabrała ze sobą zamiast szanownego małżonka. Spoko – następną razą.

Najpierw trzeba było odczekać swoje w kolejce pod płotem.

Potem przejść przez te wszystkie bramki, prześwietlenia, odpowiedzieć na podchwytliwe pytania o własną datę urodzenia oraz nazwisko, a potem stać w następnych kolejkach. Gdy przechodziliśmy przez kolejną zaporę, mur i zasieki, minął nas ważny mieszkaniec Białego Domu. Miał kilkadziesiąt centymetrów wzrostu (bo siedział w meleksie), czarną kudłatą mordkę, a wtulał się mocno w dwóch panów ochroniarzy, którzy swymi ciałami otaczali go ze wszystkich stron. Innymi słowy – Pierwszy Pies z rannej na siusiu wracał wycieczki.

A potem, ponieważ nikt nie zapytał nas: a wy kuda biez bilieta?, bez przeszkód pozwiedzaliśmy sobie wschodnie skrzydło i kawałek środka Domu.

Robienie zdjęć było naturalnie zakazane pod karą zastrzelenia przez powieszenie (dlatego też dwa poniższe obrazki, a także rysunek powyżej, pochodzą z materiałów turystycznych zapewnianych przez wymienione już sfery rządowe). Ale obejrzelismy różne ładne pokoje, z obrazami panów prezydentów i pań prezydentowych (np. Grace Coolidge – czy ja byłam z pieskiem, czy bez pieska? – w Pokoju Chińskim),

i z wystawami pozłacanych specjalną metodą naczyń srebrnych, których taktycznie nie było specjalnie widać w Vermeil Room.

Pooglądaliśmy sobie także fascynujące zdjęcia z wizyt ważnych osobistości (Margaret Thatcher miała ekstra buty), obrazki z prezydenckiego życia domowego (ubieranie choinki przez rodzinę Clintonów), a także kilka obrazów prezydentów USA, których nazwiska wyleciały nam z głowy natychmiast (Millard Fillmore, Grover Cleveland).

Co było najfajniejsze? Całkiem przyjemny kolorystycznie State Dining Room. Zwłaszcza po Red Room, w którym na pewno zapadały wszelkie plany mordów, spisków, wojen i agresji (po przebywaniu paru minut w towarzystwie tych czerwonych ścian człowiek zaczynał zgrzytać zębami i toczyć wściekle wzrokiem dookoła). Urocze kutasiki przy zasłonach (nie ma to jak dużo kutasików, a było ich mnóstwo) – dobrane kolorystycznie do pokojów: czerwonego, zielonego i niebieskiego. Oraz wspaniały obraz Jacoba Lawrence’a, Builders (można go obejrzeć tutaj), doskonale niepasujący do całego pozostałego wywieszonego malarstwa.

A potem wizyta w Białym Domu się skończyła i można było cyknąć parę zdjęć na zewnątrz,

a nawet zrobić fotki grupom turystów fotografujących Biały Dom z tego chodnika, co wszyscy.

I tak, zupełnie bezjajecznie, upłynął nam wielkosobotni poranek.

okołonaukowo

Proszę Państwa, oto…

Dzisiaj, z okazji nadchodzących trzecich urodzin bloga, zapraszam na film o grzybobraniu. Specjalnym grzybobraniu, osobistym poniekąd. Będzie się działo.

Dobra, dobra, Tytus, luzik.

ResearchBlogging.org

Dodatkowe informacje:
1. RAMOSESILVA, M., VASCONCELOS, C., CARNEIRO, S., & CESTARI, T. (2007). Sporotrichosis Clinics in Dermatology, 25 (2), 181-187 DOI: 10.1016/j.clindermatol.2006.05.006
2. Schubach, A., Barros, M., & Wanke, B. (2008). Epidemic sporotrichosis Current Opinion in Infectious Diseases, 21 (2), 129-133 DOI: 10.1097/QCO.0b013e3282f44c52
3. Appenzeller, S., Amaral, T., Amstalden, E., Bertolo, M., Neto, J., Samara, A., & Fernandes, S. (2005). Sporothrix schenckii infection presented as monoarthritis: report of two cases and review of the literature Clinical Rheumatology, 25 (6), 926-928 DOI: 10.1007/s10067-005-0095-z
4. HARDMAN, S., STEPHENSON, I., JENKINS, D., WISELKA, M., & JOHNSON, E. (2005). Disseminated Sporothix schenckii in a patient with AIDS Journal of Infection, 51 (3) DOI: 10.1016/j.jinf.2004.07.001
5. Zdjęcia pochodzą z Public Health Image Library (domena publiczna) oraz z pierwszej publikacji.

coś dobrego, czepiam się, przyjemności

Harry szatański Potter

Ten artykuł jest taki, że członki rozmaite opadają.

Nauczyciele i uczniowie mają się teraz okazję dowiedzieć, że „intensywna  promocją magicznych praktyk w mediach spowodowała, że Polacy zaczęli z nich  masowo korzystać”. Niebezpieczne są np. Andrzejki i towarzyszące im wróżby.

Media te szczególnie silnie i złowrogo działają przynajmniej od paru wieków na terenach Polski. To radio i telewizja, nie wspominając o tym diabelskim internecie, spowodowały zainteresowanie wróżbami andrzejkowymi. Przez pokolenia.

W szkołach masowo organizuje się andrzejkowe zabawy, tymczasem „rodzice i  nauczyciele powinni uczyć dzieci zwracania się z każdym problemem do Pana  Jezusa, a nie szukania pomocy i odpowiedzi we wróżbach”. Zamiast nich autorzy  opracowania polecają np. przedstawić dzieciom życiorysy św. Andrzeja, św.  Barbary i św. Mikołaja.

No ale dlaczego czepiać się tych nieszczęsnych wróżących sobie dziewcząt, co to na męża mają ochotę – przecież właśnie zwracają się do św. Andrzeja.

Przykładem duchowej destrukcji jest także Halloween, które tylko z pozoru wygląda niewinnie, a może się zakończyć „otwarciem na złe duchy, aż do opętania włącznie”. Dzieci powinny być uodpornione na taką gloryfikację zła, przemocy oraz śmierci. Pomoże w tym „pielęgnowanie katolickiej i polskiej tradycji”.

Halloween z pozoru wygląda niewinnie? No to ktoś tu chyba nie widział porządnego Halloween. A poza tym – przecież pielęgnują polską tradycję. Andrzejki.

Najwięcej miejsca poświęcono jednak Harremu Potterowi. Grozę budzi już sam fakt, że „niebezpieczny świat magii przedstawiany jest jako absolutnie dobry”.

Proszę uprzejmię, o. Chyba czytałam innego zgoła Harry’ego, bo w mojej wersji zdecydowanie nie cały magiczny świat był absolutnie dobry. A niektórzy to zaiste zeźlili się dość mocno. I zaryzykowałabym twierdzenie, że autorka ukazała to dobitnie, wyraźnie oraz w dodatku celowo.

Nie do przyjęcia jest, że w książkach tej serii podawane są instrukcje praktykowania magii.

Po przeczytaniu wszyscy latamy na miotłach i razem z Martą podglądamy chłopców w kąpieli. Od przyjęcia do przyjęcia.

Przeciwko Potterowi przemawia objętość kolejnych tomów sagi. „Bajki typu Jaś i Małgosia można przeczytać w jeden wieczór, a Baba Jaga jest postacią negatywną i drugoplanową. U Harrego Pottera mamy do czynienie z rodzajem permanentnego wdrukowania magicznej mentalności”.

Za gruby Harry. Nie walczy z otyłością wśród młodzieży, w odróżnieniu od Baby Jagi, postaci tak dramatycznie drugoplanowej zresztą, która jednak odchudzała dzieci skutecznie. Oraz w ogóle permanentnie skutecznie radziła sobie z ich wszelkimi życiowymi problemami.

Ech, właściwie tu można by było podsumować. Że zdania w cytowanym piśmie gliwickiej kurii są beznadziejnie głupie i świadczą o kompletnej nieznajomości tego, o czym ich autorzy się wypowiadają, a także o nieznajomości kultury i kulturowych odniesień. Że kończ, waść, wstydu oszczędź (i to wezwanie naprawdę nie jest fascynacją śmiercią, tylko wyrazem opadu szczęki czytelnika) i sprawdź, czy cię nie ma z drugiej strony drzwi.

Ale skandalem zupełnym jest to, dlaczego szanowna kuria to robi. Bo co może osiągnąć? Czy takie listy spowodują napływ ludzi do Kościoła, co teoretycznie jest ich celem? Raczej wprost przeciwnie. Po prostu kuria robi to, bo może. Ma pozwolenie na walkę o dusze takimi subtelnymi metodami:

Ks. Adam Spałek, diecezjalny wizytator katechizacji, przesłał naczelnikowi wydziału oświaty w Zabrzu opracowanie „Niebezpieczne przesunięcia kulturowe”. Prosił, by trafiło do wszystkich szkół w mieście. Naczelnik Andrzej Gąska życzenie duchownego spełnił. – Nie wnikałem w treść. Po prostu spełniłem prośbę – mówi.

Tak zwyczajnie, po prostu spełnił prośbę. Naczelnik wydziału oświaty. Przejaw kompetencji zapierający dech. Jak i ta wypowiedź dyrektorki, która musi omówić, no musi, inaczej się udusi:

Elżbieta Maciążek, dyrektorka Gimnazjum nr 12 w Zabrzu nie ukrywa, że pismo z kurii mocno ją zaskoczyło. Na razie nie zamierza wprowadzać zaleceń kurii w życie. – Musimy to spokojnie omówić na radzie pedagogicznej. Myślę jednak, że nasi uczniowie wiedzą co czytają i nie przyjmują tego wszystkiego bezkrytycznie – mówi.

W sumie można by to było w tym momencie zostawić, stwierdzając, że po raz kolejny któraś kuria ośmieszyła się samodzielnie, a którzyś urzędnicy zaprezentowali swoje wybitne kompetencje. A wszystko to razem naturalnie nie będzie miało żadnych następstw w ukochanym kraju, bo jak.

Ale uderzył mnie jeszcze ten malutki i całkiem nieźle utopiony w słodkich słówkach fragment o Harrym:

Dziecku trzeba czasem przypomnieć, że to fikcja i nie warto jej traktować poważnie.

Nie traktować poważnie?

Przyznam, że nie rozumiem, jak można Harry’ego nie traktować poważnie. Rozumiem, że ktoś nie lubi tych książek, że ktoś nie lubi książek tego typu w ogóle, że nie leży mu język, nie podobają się tłumaczenia, i tak dalej. Ale żeby tej książki nie doceniać? Przecież ona przystępnie (oczywiście dla odpowiedniego wieku) i zupełnie bez dydaktycznego smrodku i zadęcia mówi wyraźnie o tak poważnych sprawach, że nie sposób tego zlekceważyć. Bo co my tam mamy, w otoczce różdżek, smoków i horkruksów?

Z jednej strony – problem totalitaryzmu, rasizmu, polityki czystej krwi – wszystko bardzo detalicznie zarysowane w niemal całym cyklu. Szmalcownictwo (ostatni tom). Uczciwość i wiarygodność prasy (Rita i Żongler). Uprawianie polityki na wysokim szczeblu (to, co wyrabia Knot) oraz na tym niższym (Slughorn). A nawet niebezpieczeństwo uciekania w świat rojeń i fantazji (zwierciadło Ain Eingarp).

Z drugiej strony lojalność i wierność przyjaciołom, aż do poświęcenia siebie – nawet z dobrowolnym narażeniem własnego życia dla dobra innych (Ron pierwszej części, Harry ratujący Ginny, Harry i Cedrik w labiryncie, Harry wyrywający się na pomoc Syriuszowi, Zgredek i Stworek, itd.). Miłość i oddanie rodziców względem dzieci oraz dzieci względem rodziców i opiekunów (rodzice Harry’ego, Weasleyowie, Neville, rodzice Hermiony). Uczucia, ale i skomplikowane sytuacje w rodzinach, a nawet próby z nich wybrnięcia (Harry i Dursleyowie, rodzina Malfoyów, Barty Crouch senior i Barty Crouch junior).

A jednocześnie sensowne i wynikające z dojrzewania podważanie autorytetów, nie tylko tych „złych” (Umbridge), ale i tych „kochanych”, których kocha się nadal po tym podważeniu (ojciec Harry’ego, Dumbledore). Zdrowy bunt i branie spraw we własne ręce tam, gdzie ma to sens (bliźniaki Weasley vs. Umbridge czy Hermiona vs. Trelawney). Wierność przyjętym zasadom (Turniej Trójmagiczny). Odwaga i poświęcenie aż do zaparcia się samego siebie, a także odpowiedzialność za własne czyny (wspaniały, skomplikowany Snape). Dobroć, współczucie, altruizm, miłosierdzie, niechęć do zabijania i niszczenia nawet wroga (Lily, wieczne Expelliarmus Harry’ego, Glizdogon, pożegnanie Harry’ego i Dudleya, czy Draco i Harry oraz Narcyza w ostatnim tomie).

Aż po kwestie nastolatkowe – popularność i bycie trędi wśród rówieśników, zazdrość i współzawodnictwo (Ron), czy kłopoty wieku dojrzewania i problemy z płcią przeciwną.

A wszystko to przedstawione strawnie i bez nachalnego pouczania, co nie znaczy, że obojętnie. To jest mało? Jak na pozycję popularną, pobłażliwie uważaną za książeczką dla dzieci, fantasy? Fikcję, więc nie trzeba jej traktować poważnie? Jasne, że jeśli ktoś zatrzyma się na pierwszym i drugim tomie, to może mieć wrażenie, że całość będzie taka raczej prosta i nieskomplikowana, a i język jest nieco drewniany. Ale nie rozumiem, jak można odrzucać całość.

No chyba, że się książki nie zrozumiało i nie poświęciło jej ani chwili refleksji. Albo i w ogóle nie czytało, co, zdaje się, jest zjawiskiem spotykanym dość często wśród krytykujących. Może więc warto najpierw przeczytać, a potem akceptować czy krytykować. I mówię to ja, część tego samego Kościoła, nieprawdaż, a co se bede żałować.

czepiam się, okołonaukowo

Idzie rak, nieborak, jak poliżesz, będzie znak

ResearchBlogging.org
Już jakiś czas temu ukazały się dość alarmujące doniesienia, skwapliwie zresztą podchwycone przez prasę popularną i portale internetowe, że skutkiem seksu oralnego może być rak. Odniosłam się tylko zwięźle do tegoż odkrycia, w tej apetycznej notce (no ale tam było tyle ładnych zdjęć, że nikt nie zwracał uwagi na inne rzeczy), jednak mam ochotę napisać dzisiaj więcej nieco o tych doniesieniach, tym bardziej że nie tylko o samego raka mi chodzi, ale i o reakcje odbiorców tych wiadomości.

Więc po pierwsze primo będzie o częściach ciała.

Otóż krtań zazwyczaj nie bywa przełykiem, a i część ustna gardła znajduje się w innym zgoła miejscu niż wymienione. Naturalnie, że to, co piszę, wygląda na zwykłe czepianie się i nadmierną akuratność, ale postaram się pokazać, że odróżnienie nogi od ręki ma zasadnicze znaczenie w tym wypadku. Bo tzw. nowotwory głowy i szyi (head and neck cancers) lubią być bardzo różne, lubią różnić się od siebie miejscem występowania właśnie (mimo, że wszystko to jest z grubsza ta sama okolica), lubią różnić się mechanizmami powstawania i lubią różnić się epidemiologią. Ważne jest więc ustalenie na samym początku, o których to tak naprawdę rakach, w kontekście ich rozpasanego powiązania z niektórymi lubieżnymi praktykami seksualnymi, mówimy.

Po drugie więc primo skupmy się na rakach. A może zresztą najpierw na języku, będzie przyjemniej.

Język można podzielić na dwa regiony: część główną, która należy do jamy ustnej, oraz nasadę, którą zalicza się już do tzw. części ustnej gardła (oropharynx). Ogólnie rzecz biorąc, rak kolczystokomórkowy jamy ustnej (oral cavity squamous cell carcinoma, OCSCC) związany jest z paleniem papierosów i piciem alkoholu, i występuje częściej u mężczyzn, niż u kobiet (za chwilę sobie to dokładniej omówimy). Liczba przypadków tego typu raków spada. Za to narasta liczba przypadków innego raka, mianowicie raka kolczystokomórkowego części ustnej gardła (oropharyngeal squamous cell carcinoma, OPSCC), który dotyczy głównie podstawy języka oraz migdałków  – i to też zaraz przybliżę. W dodatku częstość jeszcze innego rodzaju nowotworu głowy i szyi – raka części ustnej języka (oral tongue squamous cell carcinoma, OTSCC) także rośnie, ale zjawisko to związane jest z inną populacją ludzi i najprawdopodobniej z innymi mechanizmami molekularno-biochemicznymi.

Dobra, to jak już nam się dokumentnie pomyliły te wszystkie OCSCC, OTSCC i OPSCC, zaczniemy teraz od troszkę innej strony (no i wreszcie będzie o seksie oralnym… kiedyś, może).

Nowotwory głowy i szyi biorą swój początek najczęściej z błon śluzowych jamy ustnej, gardła (części ustnej, nosowej, krtaniowej), krtani i zatok. Histologicznie nowotwory te są zwykle rakami kolczystokomórkowymi, od dobrze zróżnicowanych rogowaciejących do niezróżnicowanych bez rogowacenia. Wzrost liczby raków części ustnej gardła (OPSCC) był (i jest) dość widoczny w ostatnich latach (na przykładzie badań amerykańskich), a dotyczy głównie osób w wieku od 40 do 55 lat, przede wszystkim białych mężczyzn. W odróżnieniu od pacjentów z innymi head and neck squamous cell carcinomas (HNSCC), mężczyźni ci zazwyczaj nie palili i nie pili zbyt dużo. Za to w próbkach ich raków wykrywano DNA papillomawirusów (HPV).

Nowotwory głowy i szyi to nie jest takie byle co. Wśród nowotworów w ogóle są na szóstym miejscu na świecie pod względem częstości; szacuje się, że co roku choruje na nie ponad pół miliona ludzi, a ponad trzysta tysięcy umiera. Dopiero stosunkowo niedawno stwierdzono z pewnością, że właśnie zakażenie wirusami brodawczaka jest często z nimi związane. W dodatku w podgrupie tych nowotworów, a dokładniej w grupie tzw. związanych z HPV raków głowy i szyi (HPV-associated HNSCC), przyczyną ponad 90% z nich jest typ 16 (HPV-16) – ten sam, który z dużą częstością odpowiada za powstawanie raka szyjki macicy i przenosi się przez seks.

Czynnikami sprzyjającymi rozwojowi wielu HNSCC były i są: alkohol, palenie, marna higiena jamy ustnej oraz predyspozycje genetyczne. W tej chwili uważa się powszechnie, że jeśli mówimy o rakach części ustnej gardła, to najgłówniejsiejszym czynnikiem etiologicznym są tutaj ludzkie papillomawirusy. W USA około 40-80% OPSCC powodowanych jest przez HPV, w Europie rozrzut jest trochę większy.

Skupmy się więc w tej chwili – po trzecie primo – tylko na raku części ustnej gardła, bo to o nim tak naprawdę jest mowa w kontekście HPV i przenoszenia drogą płciową.

Powtórzmy najpierw raz jeszcze – liczba przypadków HNSCC maleje. W ogóle. Ma to związek ze zmniejszającą się liczbą osób, które palą. Natomiast w tym samym momencie obserwuje się wzrost liczby OPSCC. Wzrost ten obserwowany jest szczególnie w grupie młodych, białych, niepijących i niepalących mężczyzn, i zjawisko to potwierdzono w USA, Szwecji, Holandii i Wielkiej Brytanii (w Szwecji było nieco bardziej wyjątkowo, bo tam wzrost dotyczył i mężczyzn i kobiet oraz był nadzwyczajnie duży). OPSCC, w odróżnieniu od OCSCC, związany jest z obecnością zakażenia HPV, i to HPV głównie tego typu, co to lubi się przenosić przez seks. Nie jest to tylko kwestia wykrywania (choć w części pewnie też), związany z HPV OPSCC wykrywany jest także (w 10-30%) u nałogowych palaczy i pijących.

Rak części ustnej gardła jest po prostu konkretnym rodzajem nowotworu głowy i szyi, którego czynnikiem etiologicznym jest wirus HPV. I uważa się, że w chwili obecnej mamy do czynienia z epidemią.

Ponieważ HPV lubi takie miejsca jak tkanka migdałków, OPSCC umiejscawia się właśnie tam (a nie na przykład w jamie ustnej). Mechanizm jego powstawania jest klasycznie taki, jak w przypadku innych procesów nowotworowych powstających pod wpływem HPV. Z grubsza biorąc – E6, jedna z onkoprotein wirusa wiąże się z białkiem p53 (supresorem nowotworowym) i powoduje jego niszczenie, co prowadzi do niekorzystnych zmian w genomie komórki. Druga z kolei onkoproteina HPV, E7, wiąże się i niszczy inny supresor, RB, czego skutkiem jest rozregulowanie cyklu komórkowego i transformacja nowotworowa (a z drugiej strony, inaktywacja RB prowadzi do stymulacji innego supresora – p16). To wszystko jest specyficznym działaniem wirusa HPV, mechanizmem odrębnym od tych, które zachodzą przy okazji powstawania innych raków głowy i szyi (w tych wypadkach mamy do czynienia z mutacją genu białka p53 oraz zahamowaniem p16).

Są także i inne różnice między rakiem związanym z HPV, a innymi rakami okolicy głowowo-szyjnej. Między innymi: te pierwsze występują u osób młodszych, te drugie – u starszych. W tych pierwszych rokowania są lepsze, w tych drugich gorsze. Te pierwsze lepiej się leczą, gorsza reakcja na terapię występuje w drugich. Czynnikami ryzyka w tych pierwszych są określone zachowania seksualne, w tych drugich – alkohol i papierosy. Natomiast podobne jest to, że na oba częściej (plus minus trzykrotnie) zapadają mężczyźni. Tak naprawdę zresztą nie wiadomo, dlaczego. Mowi się na przykład o słabszej reakcji męskiego układu immunologicznego na zakażenia, a także o tym, że wirusów HPV jest zwyczajnie więcej w tkankach żeńskiego układu rozrodczego (wirusy kochają szyjkę), niż w tkankach penisa, więc i o zakażenia seksualne łatwiej w tym kierunku, niż w odwrotnym.

A w ogóle to o te zachowania seksualne poszło. Bo wyraźnie widać, że seks oralny jest mocno związany z OPSCC. Im więcej partnerów, z którymi uprawia się taki rodzaj seksu, tym ryzyko raka wyższe. Warto jednak dodać, że rak ten wykrywany jest i u osób, które deklarują niewielką liczbę partnerów, a nawet u takich, które twierdzą, że nigdy nie uprawiały seksu oralnego. Tak więc seks oralny jest niewątpliwie czynnikiem ryzyka w tym wypadku, ale jego brak nie wyklucza diagnozy.

Podsumujmy więc po czwarte primo – czy sens mają alarmy pod tytułem, że seks oralny jest śmiertelnie niebezpieczny? Yyyy… tak sobie, bo w ten sposób to w różnych kontekstach wszystko może być śmiertelnie niebezpieczne. Natomiast warto zdawać sobie sprawę z paru kluczowych rzeczy: od pewnego czasu wiadomo, że istnieje rak, umiejscowiony w części ustnej ludzkiego gardła, wywoływany przez wirusy HPV (a niewiązany z paleniem papierosów). I że tego raka jest coraz więcej i więcej. Ponieważ wirusy te lubią seks i chętnie zeń korzystają, żeby gnębić ludzi, to praktykowanie seksu oralnego jest w tej sytuacji obarczone sporym ryzykiem.

Ach, i na koniec, skoro gdzieś tam u góry wspominiałam o innych częściach ciała, warto dodać, że HPV wiązany jest oczywiście z innymi nowotworami. Te w okolicy genitalnej są znane. O krtani też się mówi. Natomiast co do przełyku, to naukowcy – na razie przynajmniej – odpowiadają niemal jak rycerze mówiący NI. Podobnie jest zresztą z rakami ustnej części języka – ich liczba także ostatnio rośnie, tym razem, ciekawostka, szczególnie u młodych białych kobiet, ale choroba ta najprawdopodobniej mało ma wspólnego z zakażeniem HPV.

A po piąte primo na koniec…

Po piąte primo, to dla tych, którzy dotrwali do końca, będą takie bardziej pozanaukowe refleksje. Portalowe marudzenia na temat śmiertelnie niebezpiecznego seksu oralnego budzą mój niesmak. Gdyż mam wrażenie, że podniecają się tym wszystkim głównie mężczyźni, i to bynajmniej nie z powodów prozdrowotnych. Raz, jak pewien miły poświęcony portal, który również napisał o tej sprawie, od razu wyciągają w dyskusji dwunastoletnie dziewczynki. Bo to dziewczynek najwyraźniej wina, że tylko 2% młodzieży używa gumek przy oralach. I w ogóle wszystko przez te małe dziwki, całe to zepsucie, wyuzdany seks oraz sodomia z gonoreą (prawie nomen omen). A druga reakcja jest jeszcze wyraźniejsza, niezależnie chyba zresztą od światopoglądowej opcji. Nie zdziwiłabym się, gdyby to kobiety siadły i zapłakały: och, musimy z moim Franiem zacząć używać dental dam, czy czegoś w tej podobie, coby biedaka jakimś paskudztwem nie zarazić. Za objaw rozsądku uznałabym podobną myśl (tyle, że na temat albo gumek, albo ewentualnie, jak chce ten sam poświęcony portal, na temat wstrzemięźliwości, czystości i jednego partnera – co komu w duszy gra). Ale nie, obawy męskie są raczej pod hasłem: no to teraz i orala nie będzie można, świat się kończy! Już się nie doproszę, żeby moja Ziuta wzięła do buzi. Ewentualnie: ja tam jestem bezpieczny! (bo panu nie przyszło do głowy, że ten oral to w dwie strony może działać). A takie były dobre czasy, kiedy laski traktowały laskę jako taką zabawę od niechcenia, do zrobienia gdzieś w toalecie, a nie jako seks – i komu to przeszkadzało, no komu?

Zapewne fajnie jest fantazjować o głębokich gardłach, facialach, houdinich czy wściekłych smokach. Ale miło by było, żeby niektórzy panowie przestali tupać nóżkami, że im się zabawkę zabiera, a uświadomili sobie raczej, że oral to też jest seks (to zresztą dotyczy obu płci). Wiążący się z rozmaitymi konsekwencjami. Czynność z partnerką lub z partnerem, o których można czasem pomyśleć w kontekście bezpieczeństwa. Bo jak na razie, to wirusy patrzące na to wszystko na pewno nie współczują im powyższych dylematów. Mówią co najwyżej, żeby ktoś wypłakał im tako rzeke oraz radośnie się przystosowują.

Mnóstwo ciekawych informacji można znaleźć tutaj:
1. Marur, S., D’Souza, G., Westra, W., & Forastiere, A. (2010). HPV-associated head and neck cancer: a virus-related cancer epidemic The Lancet Oncology, 11 (8), 781-789 DOI: 10.1016/S1470-2045(10)70017-6
2. Marklund, L., & Hammarstedt, L. (2011). Impact of HPV in Oropharyngeal Cancer Journal of Oncology, 2011, 1-6 DOI: 10.1155/2011/509036
3. Patel, S., Carpenter, W., Tyree, S., Couch, M., Weissler, M., Hackman, T., Hayes, D., Shores, C., & Chera, B. (2011). Increasing Incidence of Oral Tongue Squamous Cell Carcinoma in Young White Women, Age 18 to 44 Years Journal of Clinical Oncology, 29 (11), 1488-1494 DOI: 10.1200/JCO.2010.31.7883
4. Zhang D, Zhang Q, Zhou L, Huo L, Zhang Y, Shen Z, & Zhu Y (2010). Comparison of prevalence, viral load, physical status and expression of human papillomavirus-16, -18 and -58 in esophageal and cervical cancer: a case-control study. BMC cancer, 10 PMID: 21108842
5. Stone N, Hatherall B, Ingham R, & McEachran J (2006). Oral sex and condom use among young people in the United Kingdom. Perspectives on sexual and reproductive health, 38 (1), 6-12 PMID: 16554266

śmieszne

Ecoportal edukuje elementarnie

Ty też ryzykujesz życiem? Rosyjska „Pravda” opublikowała listę produktów, które są niezwykle niebezpieczne dla zdrowia. Mogą spowodować natychmiastową śmierć.

… ostrzega ecologiczny portal, zwany dalej ecoportalem (a wszystko to święta Pravda jest).

Ryba Fugu- zawiera niezwykle silną trucizną tetrodotoksynę. Cała ryba ma jej tyle, że może zabić 30 osób. Jest luksusowym przysmakiem.

Jasne, że luksusowym. W końcu to luksus, tyle osób za jednym zamachem załatwić. Ofertę kierujemy do PT. przestępców, ze szczególnym uwzględnieniem PT. szefów mafii i wysokich szych w tychże. Pierwsza porcja fugu po mocno obniżonej cenie, okazja!

Nauka jej przyrządzania tak, by nie zabiła konsumującego może potrwać nawet kilka lat.

Nawet Chuck Norris nie dał temu rady. Za to Johnny’emu Bravo się udało, za pomocą jego słynnego kung-fu oraz okrzyku bojowego: ohhhh, mama!

Orzeszki ziemne – popularna przekąska jest bardzo silnie alergiczna. Potrafi wywołać ataki, które w najlżejszym przypadku kończą się wizytą w szpitalu.

Po czym następuje natychmiastowa śmierć, bo tym naturalnie kończy się każda wizyta w szpitalu. Elementarne, drogi Hastingsie.

Sałta, szpinak, rukola – rewelacyjne środowisko dla rozwoju niezwykle groźnego Nirovirusa, bakterii coli i salmonelli – o ile są niemyte. Na 363 przypadków zatrucia warzywami, 240 jest efektem zjedzenia takich produktów.

Niemyte bakterie, a szczególnie wirusy, są niesłychanie groźne i powodują natychmiastową śmierć. O sałcie i Nirovirusie nawet nie wspominamy, bo nieumyte zabijają na dużą odległość, kiedy zaś mają niewyszczotkowane zęby, to ta odległość jest jeszcze większa. A wystarczyłoby postawić takiego wirusa na sałcie, namydlić, spłukać, umyć włosy szamponem, potraktować nadmagnezjanem cyjanku potasu oraz kakodylanem sodu, i cieszyć się bezpiecznym spożywaniem tych produktów.

Tuńczyk – to jedna z najbardziej popularnych ryb na świecie o bardzo wątpliwej reputacji, szczególnie groźna dla kobiet w ciąży. Dziecko może cierpieć później na zaburzenia układu nerwowego.

Tuńczyk ma zdecydowanie złą reputację. Szlaja się gdzieś po oceanach nie wiadomo z kim, nie trzyma ryjka w ciup i nóżek w małdrzyk, a przy tym wszystkim jakiś taki zimnokrwisty jest. Nie dziwota, że można dostać zaburzeń na jego widok, elementarne.

Dodać należy, że ecoportal, jakkolwiek bardzo poważnie i wyczerpująco próbował ostrzec swoich czytelników przed globalnym spiskiem producentów żywności-zabijającej-natychmiast-na-śmierć, pominął jednak parę innych niebezpiecznych produktów.

Nie wspomniał chociażby o niepokojącym ksztacie bananów. Banany, produkt wydawałoby się zupełnie niewinny oraz smaczny, mają także (niczym tuńczyk) niezwykle wątpliwą reputację. Szczególnie kiedy wyobrazić sobie powolne i zmysłowe – acz całkowicie niewinne – wkładanie ich do ust… przez dwóch mężczyzn sobie nawzajem na przykład, nawet jeśli nikt z nich ubrań zdzierał nie będzie (a szkoda). Bezpieczniejsze od bananowych igraszek są nawet inne gry erotyczne dużych chłopców, polegające na fetyszystycznym stosowaniu uli, penisów i szybkich komputerów. Naukowe wytłumaczenie tego zjawiska jest elementarne, drogi Ronaldo: banany zawierają dużo potasu (znacznie więcej niż ule), co naturalnie powoduje przyspieszone bicie serca, co z kolei prowadzi do nagłego napływu krwi do główki i do zamroczenia, czego skutkiem jest ciemność, widzę ciemność, co powoduje zaburzenia wydzielania i przełykania śliny, z czego wynika zakrztuszenie i zachłyśnięcie, i natychmiastowa śmierć. Wniosek: nie wolno jednocześnie jeść banana i oglądać wysoce erotycznych zdjęć mężczyzn prowadzących ze sobą seksualne gierki za pomocą banana (zabrania się więc zaglądać tutaj, ochhh…), bo konsekwencje mogą być nieprawdopodobnie tragiczne.

Innym produktem o niewątpliwie wątpliwej reputacji są oczywiście ostrygi. Spożywał je w dużych ilościach na śniadanie pono sam Casanova, i już umarł. Ja też coś nienajlepiej się czuję…

Kolejnym produktem spożywczym powodującym natychmiastową śmierć jest ta oto używka, o której niegdyś dramatycznie donosiła prasa:

Wszędzie meldowana czterdziestoletnia barczysta Barbara Oberman pokłóciła się z sąsiadką i napiła się esencji herbacianej; dodając gorącej wody i cukru. Przybyły lekarz Pogotowia stwierdził lekkie targnięcie się na życie i po przepłukaniu szklanki pozostawił denatkę w stanie nie budzącym zaufania. Przyczyna rozpaczliwego kroku – nuda.*

Dramatycznymi konsekwencjami (czyt. natychmiastową śmiercią) grozi też masło. Tu jednak wina w rzeczywistości spada na coś innego, dowiedziono bowiem bez wątpliwości, że przychodzi prezes do sklepu, a tu wina Tuska. Wina produkuje się przecież z cukru (elementarne), a cukier nalezy do węglowodanów i skręca płaszczyznę polaryzacji. Kto by się temu opierał, podlega karze bezwzględnego aresztu, bez zamiany na grzywnę.*

Na końcu warto wspomnieć także o śmiertelnych zagrożeniach pokarmowych czyhających na naszych milusińskich. Najniebezpieczniejsze są nogi, czy to z kurczaka, czy to zimne w galarecie (słowo „zimne” wydatnie wskazuje na określone zagrożenie, którego nie powinni lekce sobie ważyć rodzice). Wynika to z faktu, że dzieci są wścibskie i interesują się tematami seksuologicznymi*, co grozić może śmiercią lub kalectwem na skutek zakrztuszenia i zaduszenia z wrażenia. Celem uniknięcia tegoż zakrztuszenia, zaduszenia i wrażenia, należy dzieciątka uświadamiać zawczasu i zapoznawać z nagimi faktami. W tym celu polecamy gorąco znakomitą książkę doktora Grützhändlera pt. „Noga i jej okolice” ze składaną mapką i portretem autora.*

 (* Cytaty pochodzą z „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego. Elementarne.)