Na początku było słowo…
A słowem tym były artykuły naukowe, takie dobre, porządne, zgromadzone w Pubmedzie. I co z tego, kiedy część z nich zamiast być mądrą, bywa zwyczajnie głupia. A to naukowcy radośnie informowali o jakichś superekstra nadzwyczajnych bakteriach znalezionych w jeziorku, i co? I nico, bo okazało się, że autorzy troszkę niefrasobliwie podeszli do robienia doświadczeń, coś tam pominęli, czegoś nie dopatrzyli, na krytykę się obrazili, i finalnie wyszło odrobinę nie teges. Ale konferencję prasową zorganizowali, bo przecież trzeba sobie przedłużyć… ego. A to inne z kolei towarzystwo radośnie mówiło czytelnikom, że mężczyźni z palcami to coś tam, a ci bez palców są niemęscy – czy odwrotnie – i też wyszło głupio, kiedy analiza tych wypocin wyraźnie pokazała, że eee tam. Była jeszcze praca o lesbijkach, że wychowują dzieci lepiej nawet niż pary hetero. Kul, tyle, że to jak zostało to badanie zrobione, dyskwalifikowało wyciągane wnioski. Był też Wakefield, co to wiadomo.
I tak dalej, i tak dalej, można przykładów przytaczać całkiem sporo. Naukowcy też ludzie i lubią się popisywać, to raz, coś tam naciągnąć dla lepszego efektu, to dwa, nawet nie naciągać, ale nacisk położyć tam, gdzie wywoła on większe wrażenie na gawiedzi, to trzy, sami mają dziwne uprzedzenia, to cztery, dziwaczeją na starość, to pięć, i w sumie im samym, na pierwszym etapie dzielenia się wiedzą, zdarza się robić cyrk z nauki.
Drugim etapem robienia cyrku zajmują się dziennikarze, często tzw. naukowi, a także inni profesjonaliści i nieprofesjonaliści publicznie propagujący (w zamyśle) naukę. Często przekazując wiedzę wyczytaną w artykułach naukowych tak, żeby przypadkiem nie padło na nich podejrzenie, że wiedzą, o czym mówią. Nie chodzi to o zwykłe błędy, takie jak mylenie części ciała, czy nazw zwierząt. Błędy najrozmaitsze zdarzają się każdemu (biję się w pierś mą wątłą), niestety. W mniejszym jednak stopniu powinny się zdarzać takie, które wskazują na to, iż profesjonalista nie ma pojęcia o czym pisze. Bo jeśli wygląda na to, że nie rozumie mechanizmów, nie kuma o co chodzi, to jak może cokolwiek profesjonalnie omówić?
Jak można zaufać zachęcającym słowom kogoś, kto niespecjalnie orientuje się w zagadnieniu dotyczącym pewnych zakażeń i szczepionek? Albo powtarza niesprawdzone informacje? Czy budzi zaufanie tekst, w którym ktoś nie umie krytycznie podejść do publikacji? Albo słowa kogoś, kto jest w stanie wywrócić publikację na nice i wmawiać, że jest w niej coś, co mu pasuje, podczas gdy napisane jest tam coś kompletnie odwrotnego? Jak mają z czegoś takiego uczyć się i dowiadywać czegokolwiek laicy? Naturalnym jest, że nie ma ludzi, którzy znają się na wszystkim. Komuś przecież ufać trzeba. A jak ufać, kiedy omówienia i tłumaczenia naukowych artykułów stają się cyrkiem?
I jeszcze raz podkreślę że, choć lubię się czepiać, akurat w tym wypadku nie czepiam się zwykłych pomyłek czy nieścisłości. Takie są normalne, każdy je popełnia. A już szczególnie pozytywnym jest, jeśli autor gotów jest je poprawić. Innymi słowy, zaufać czasem można ludziom (względnie stronom internetowym), którzy są otwarci na komentarze, którzy podchodzą krytycznie do tego, o czym informują, którzy są w stanie przyznać – tak, tu był błąd, już poprawiam. A takie poprawianie niestety nędznie wygląda w popularnych i teoretycznie profesjonalnych portalach, co przy okazji świadczy o ich średniej jakości profesjonalizmie.
Jakich pomyłek się więc czepiam? Ano jak wyżej – tych, które świadczą o głębszej niewiedzy autora, o jego niezrozumieniu tego, o czym się wypowiada, co może stanowić przesłankę do tego, żeby mu zwyczajnie nie ufać. Bo jeżeli myli się tak mocno w jednej kwestii, to co z innymi? Zna się na nich, czy także plecie, co mu ślina na język przyniesie?
Chyba, że tu zupełnie nie chodzi o niesienie kaganka oświaty, o pokazanie ludziom, że głupio postępują stosując homeopatię, czy wierząc znachorom. Może chodzi wyłącznie o lans, dość popularny ostatnio. Robimy tak – uuu, huzia na józia i tępimy buca, bo jest głupim bucem. Czy jednak jesteśmy mu w stanie wytłumaczyć, dlaczego jego podejście jest błędne? Dlaczego to, o czym mówi, może w pewnych warunkach być zasadne, tyle że zawiera błąd w rozumowaniu? Czy tylko chcemy mu zamknąć twarz, pokazując jacyż, ach jacyż to my jesteśmy oświeceni i mądrzy? (Tu znowu biję się refleksyjnie w pierś mą osobistą…)
Jasne, że czasem się nie da. Czasem najlepszą metodą jest obśmianie pewnych poglądów, bo dyskusja z nimi jest tylko niepotrzebnym ich nobilitowaniem. Oraz reklamą, też niepotrzebną. Ale od obśmiewającego powinno wymagać się nieskazitelnej wiedzy. Gdyż obśmiewanie nie opiera się na dyskusji, w której można się mylić, spierać, prezentować różne poglądy i stopniowo dowodzić słuszności swoich. W biciu buca takie zjawisko nie występuje. W biciu buca nie zniżamy się do poglądów adwersarza, bo są one tak idiotyczne, że aż strach, a tylko prezentujemy swoje, w założeniu słuszne.
Powinny więc być one stuprocentowo słuszne (jeśli czasem o to trudno, to trudno, ale trzeba się starać, oraz niech przynajmniej będą podatne na poprawki, jeśli trzeba). Żeby był jakiś efekt, nawet jeśli nie u adwersarza, bo jego często trudno przekonać, to może przynajmniej u tych przysłuchujących się, a często nie wiedzących, w którą stronę się zwrócić. Natomiast cyrkiem, kolejnym etapem cyrku, jest to, kiedy ktoś wyśmiewa, a sam nie ma do końca racji. Bo jakie to robi wrażenie na osobach postronnych? Że i jedna i druga strona gada zwyczajne głupoty. I z tego wynika, że prawda spokojnie może leżeć pośrodku. Innymi słowy – wyśmiewajmy, obnażajmy niewiedzę, nieśmy kaganek, informujmy, ale starajmy się przy tym nie robić błędów, nie dezinformujmy.
Miło by było, gdyby na przykład wziął to sobie do serca pan Minchin, w swoim milusio zrealizowanym, choć zawierającym nieprzyjemnie seksistowski wydźwięk filmiku Storm. Seksistowskie elementy nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia, ale najbardziej zaskoczyło mnie to, że ktoś, kto w założeniu ma ochotę popropagować racjonalizm i naukę w społeczeństwie, robi spore błędy (chodziło mi o fragment o aspirynie). Jeden mniej poważny, pal go licho, ale i te dwa poważniejsze, te które sugerują, że autor filmiku tak naprawdę nie ma bladego pojęcia o czym mówi (ten o efektach ubocznych i ten o podziale terapii na linii: pochodzenie leków). Ot, wygląda na to, że poczytał coś o altmedzie, ktoś mu powiedział o tym, jakież to bucowate są te ludzie, które stosują homełko, a więc zróbmy filmik, będzie trędi sklecić takie antybucowe dziełko. I wyszedł cyrk.
Bo czy kogoś taki filmik mógł przekonać? Eeee, no niby pewnie mógł, choć sądzę, że wątpię. A mógł i odepchnąć takich jak ja czepialskich, wyczulonych na chwyty poniżej pasa oraz czającą się podskórnie niewiedzę. Ponadto, moim zdaniem, mógł działać także na niekorzyść „racjonalizmu”, chyba teoretycznie popieranego przez Minchina. Bo jeśli ktoś zauważył błędy, to co sobie pomyślał – że skoro facet bredzi o aspirynie, to może bredzi o wszystkim innym? Czy można mu więc uwierzyć? A w dodatku była to tego rodzaju wypowiedź, której nie można poprawić. Która poszła w świat, i tyle. Mleko się rozlało. Ciekawa jestem, czy autor ma świadomość, że mógł narobić więcej szkód, niż pożytku? Zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie praktyczne (czyli efekty uboczne leku), a nie tylko o, jak ktoś mógłby powiedzieć, akademickie rozważania na temat: naturalne vs. sztuczne. (Na marginesie, najeżdżanie na „naturalne” w jednych kręgach wyraźnie wygląda mi na odbicie najeżdżania na „złowrogą chemię wszędzie” w innych kręgach. Bez sensu.)
No chyba, że ja się od początku myliłam w odbiorze filmiku Storm. Że nie chodziło tam o żadne propagowanie nauki i walkę z zabobonem. A tylko o przedłużenie sobie tego i owego, ustalenie hierarchii w stadzie oraz bycie trędi. Czyli po prostu po raz kolejny o zrobienie cyrku z nauki.
A może być jeszcze gorzej. Bo cyrkowe podejście do nauki skutkuje nie tylko mnóstwem nieścisłych informacji w necie, czasem mniej, czasem bardziej szkodliwych. Skutkiem jego może być także podejście – skoro jest to taki miły cyrk, to może pobawmy się sami. Na przykład „testując” jak wcinanie lucerny przez zakażonych HIV w Afryce będzie wpływało na ich samopoczucie. Bierze się maleńkie grupy pacjentów, którzy z jakichś powodów nie biorą leków antyretrowirusowych, trzy razy w tygodniu daje im się lucernę do wszamania oraz sprawdza parametry takie jak waga oraz apetyt (no dobra, CD4 także) – numbers! must be science, then. A pacjenci oceniają, czy są bardziej, czy mniej żywi. Najs. Czy autorom przemknęły przez głowy takie sprawy, jak komisje etyczne, próby kliniczne, statystyka, zasady testowania potencjalnych nowych preparatów na chorych na choroby zakaźne, i tym podobne drobiazgi? Czy może stwierdzili jedynie, że skoro to wszystko jest takim fajnym cyrkiem, to i oni się w to włączą? I owszem, widzę, że ostrożnie nie piszą oni o leczeniu jako takim. Tyle, że czytający spokojnie tak to mogą odbierać. I odczytywać ten „artykuł” jako jedną z prób racjonalnego badania nowych leków na jedną ze straszniejszych chorób zakaźnych ludzkości. A dodatkowo wyobrazić sobie łatwo można scenariusz następujący – jakiś przywódca afrykański dowiaduje się, że lucerna sprawia, że ludzie chorzy na AIDS czują się „bardziej żywi” na lucernowej diecie, i wuala – dlaczego nie wprowadzić tego jako oficjalnej terapii przeciw HIV w danym kraju? Zamiast uzależniać się od zachodniej bigfarmy i zachodnich lekarzy?
Podsumowując to przydługie marudzenie (i podkreślając, że uwagi zawarte w całej notce biorę najpierw do siebie, a potem ewentualnie kieruję do innych) – błyszczmy wiedzą i popularyzujmy naukę oraz piętnujmy i wyśmiewajmy pseudonaukę. Ale róbmy to jak najlepiej, możliwie bez błędów, nie szerzmy dezinformacji. Starajmy się po prostu nie robić cyrku z nauki.