coś dobrego, przyjemności

Piękna i dobra historia miłosna

Dzisiejsza notka miała być piękna. Ze względu na to, że różnie dzieje się w moim osobistym państwie duńskim, i w ogóle, potrzeba mi było troszkę piękna i dobra. Jak je znaleźć jednak, kiedy widzi się to, no jak? Ale nie, miałam być dzisiaj grzeczna i zen, więc nie będę się przecież czepiać, że to znowu będzie mordowanie Holmesa na moich oczach z użyciem bezmyślnej twarzy i głupkowatych oczu Downeya Jra, że jak można zrobić tak denny film z tak fajnych książek, że adaptować trzeba umieć, że zmiany trzeba umieć wprowadzać, że Jude Law jest miłym chłopcem, ale na Watsona pasuje jak kwiatek do karety, a Downey znowu … nie, nie będę tego wszystkiego pisała, bo miało być piękno, i dobro, i doskonałość (a poza tym wyszło tl;dr).

A taki ideał i doskonałość istnieją wszakże. I żeby Ritchie razem z Downeyem zjedli nawzajem własne uszy, (plus kwiatek z karetą Watsona), to i tak nie doskoczą. Tak, tak, jasne, nie powinno się porównywać, bo w jednym miejscu mowa jest o serialu, a w drugim o filmie. Ale co tam. I tak sobie porównam odrobinkę. Oraz spojlerów pewnie nie będzie (Znacie? Znamy. To posłuchajcie), bo premiera odbyła się już jakiś czas temu. Z drugiej strony, o radości, kolejne części sie zbliżają, i powinny się objawić światu przed filmem Ritchiego. Jest więc na co czekać.

Serial telewizyjny Sherlock, bo o nim mowa, jest niedościgniony w swojej rewelacyjności i genialności. I już. Bezdyskusyjnie. Wszystko jest w nim doskonałe. I piękne zdjęcia Londynu, i mnóstwo najprześliczniejszych na świecie taksówek, i interesująca muzyka, stylizowana na niezbyt nową, orientalną nieco, jakoś bliska duchowi prozy. Znakomicie, bo nie bez sensu i na hurra, udało się unowocześnić i uwspółcześnić postaci. Jest uroczo brzmiące mówienie sobie przez bohaterów po imieniu. Jest intensywne użytkowanie komórek, internetu, smsów, a John Watson jest blogerem piszącym swe blogonotki jednym paluszkiem. Słodko. Jednocześnie Sherlock Holmes pozostaje absolutnie sobą, ze swoim rozumowaniem, specyficznymi metodami stymulacji umysłu (smaczki w postaci nawiązywania do opowiadań nieustająco, mniam mniam), ze swoim znudzeniem, chęcią imponowania (bo co z bycia geniuszem, skoro tego nikt nie docenia), a także samotnością wśród ludzi znacznie mniej inteligentnych od niego. Są Watson i Lestrade demonstrujący podziw i zaufanie, plus lekką irytację, wobec głównego bohatera. Są wreszcie zajmujące zagadki, znacznie czasem lepiej pokazane, niż w książkach – to, co zostało zrobione z nudnawego w sumie Studium w szkarłacie (w postaci A Study in Pink), jest zupełnym majstersztykiem. Wystarczy posłuchać dialogów Sherlocka z taksówkarzem (ze szczególnym uwzględnieniem metody zabijania), obejrzeć scenę z uśmiechającym się Mikem Stamfordem, czy zachwycić się odpowiedzią Holmesa na temat pełnej gniewu informacji, którą na podłodze wydrapała umierająca kobieta. Znakomicie ukazane jest też – to jest to, czego brakowało mi w wielu ekranizacjach Holmesa, że nie wspomnę już o tej katastrofie Ritchiego – rozwiązywanie tychże zagadek przez Sherlocka, cała umysłowa, i nie tylko, praca w to wszystko włożona oraz niezwykle logiczne tłumaczenia. Ciekawe jest również to, że pewne kwestie, które oryginalnie padają w pierwszym opowiadaniu, w serialu występują w części późniejszej – bardzo zgrabnie i z sensem (jak kłótnia Watsona z Holmesem na temat nadzwyczajnej ignorancji tego ostatniego). Jakiż trzeba mieć talent – jestem pełna podziwu dla twórców serialu – żeby tak ładnie to wszystko pomieszać, połączyć, podzielić, pomnożyć, ułożyć, żeby oddawało ducha oryginału, a jednocześnie żeby było świeże i interesujące? I milutkie? Duży, jak widać, więc gratulacje dla panów Gatissa i Moffata.

A i tak najwspanialszy jest sam Sherlock. To znaczy Benedict Cumberbatch. Który jest boski, cudowny, najpiękniejszy na świecie, genialny, uroczy, wyśmienity, oszałamiająco seksowny, odlotowo seksowny, nadzwyczajnie, niezwykle, niewiarygodnie seksowny, niesamowity, zdumiewający, pociągający, fantastyczny, wstrząsająco piękny, olśniewający, atrakcyjny, doskonały w całości i w szczegółach, fascynujący, czarujący, zachwycający, zniewalający, urzekający, ekscytująco seksowny, słowem: nieziemski. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia, bo nie sposób oderwać od niego oczu i zauważyć cokolwiek innego (mam nadzieję, że autorzy serii raczą kreatywnie pomyśleć nad Psem Baskerville’ów, bo tam Sherlocka Holmesa stanowczo brakuje). Jest Holmesem idealnym, niedościgłym wzorem dla innych aktorów, ewentualnie ukoronowaniem tradycji ekranizacyjnych (ucz się, Downey, albo lepiej daruj sobie). Prezentuje też cały wachlarz przecudownych stereotypowo męskich zachowań, od których niektórym feministkom miękną kolanka: jest arogancki, bezczelny, pewny siebie, apodyktyczny, dominujący, władczy, stanowczy, podporządkowujący sobie wszystkich wokół (scena, kiedy Lestrade poznaje Watsona; scena, w której Holmes nazywa Watsona idiotą; oraz scena, kiedy to Holmes żąda od Dimmocka, żeby ten przyjmował jego słowa jak prawdy objawione – wszystkie mniam). Bywa niemiły i złośliwy, szczególnie dla nieszczęsnej wpatrzonej w niego jak w obrazek Molly. Oraz Sally, która także wpatrzona jest jak w obrazek, choć nigdy się do tego nie przyzna. Z tym obrazkiem to się paniom zupełnie nie dziwię (zresztą niektórzy panowie także wpatrują się w taki sposób; też nie dziwota), bo doprawdy to, z jakim wdziękiem ten człowiek się porusza, może doprowadzić obserwatora do zatrzymania oddychania. Z wrażenia i zachwytu (ja nastawiam sobie budzik podczas oglądania, żeby mi przypominał). No i ten cudowny płaszcz, i w ogóle cała reszta, ochhh. I głos – mawia się, że gdyby aksamit umiał mówić, mówiłby głosem Alana Rickmana. Well, Alan, możesz odejść. Ewentualnie pouczyć się od młodszego kolegi, jak to się robi.

Mogę tak dłużej, ekhm, więc. Cumberbatch jest w ogóle niezłym aktorem. Mam takie niewinne zboczenie, że lubię kiedy aktor jest inny w różnych filmach, a nie cały czas, wszędzie, gra wyłącznie jedną postać. Cumberbatch to potrafi, Holmesem jest urodzonym, owszem, ale potrafi wcielić się i w kogoś innego, i też jest wiarygodny. Swoją drogą, jeśli już porównywać podobne rzeczy, Morderstwo to nic trudnego według Agathy jest jedną z najgorszych ekranizacji czegokolwiek, jaką można sobie wyobrazić – idiotycznie obsadzoną, z wątkami bezsensownie powykręcanymi tak, że człowiek nie wie, co ogląda (nie każdy umie jak Moffat i Gatiss). No i za mało jest tam boskiego Luke’a Fitzwilliama, niestety. Niemniej Cumberbatch stara się jak może, i niewątpliwie jest jedynym jasnym punktem tego żałosnego przedsięwzięcia.

Ale, tu kopię się w kostkę, notka miała być o pięknie. Wracam więc do Sherlocka i dodaję, że poza tym wszystkim, co powyżej (wspominałam może, że jest seksowny?), ma też najpiękniejsze na świecie oczy, w których, o cudzie, dodatkowo widać inteligencję. To moje drugie niewinne zboczenie: lubię aktorów, w oczach których widać intelekt i rozum (ucz się, Downey, albo idź sobie), a nie tylko mikroskopijne dwie szare komórki na postumenciku, jak u Johnny’ego Bravo. A jeszcze lepiej, żeby oprócz intelektu było coś ponadto. Dusza może (rzadki element, którego przestałam doszukiwać się w mężczyźnie, jak pisała Chmielewska)? Czy też można o tym powiedzieć: osobowość? Tak naprawdę, to dotychczas udało mi się te pociągające elementy, w stopniu doskonałym połączone, dostrzec tylko u dwu aktorów. Benedict Cumberbatch jest trzeci.

Poza tym ręce. Mam takie niewinne zboczenie…, dobra, wystarczy już o tych zboczeniach, bo budzik mi się popsuł i nie chce przypominać o regularnym oddychaniu. Z rękoma Sherlocka jest tak, że autorzy serialu postanowili jakoś z sensem podejść do niezborności Conan Doyle’a, który jak wiadomo raz twierdził, że Holmes miewał brudne łapy, a innym razem, że szalenie dbał o czystość, co ponoć miało być jego cechą charakterystyczną. No więc w serialu Holmes ma czyściutkie przepiękne delikatne dłonie (chyba muszę naprawić ten budzik). Ponadto fizycznie odpowiada Holmesowi z oryginału, jest wysoki i bardzo szczupły, ale sprawny fizycznie; nic nie je zresztą, za to lubi dogryzać innym na temat diet i przybierania na wadze.

Szczęśliwie za to nie wyraża się jak oryginałowy Holmes. Znacznie fajniej brzmi, bo pasuje do całości, kiedy pyta Watsona: Afghanistan or Iraq? zamiast klasycznego: You have been in Afghanistan, I perceive. The game is on sprawdza się świetnie zamiast The game is afoot. A czasem tylko rzuci znienacka jakimś meretricious, i to wystarcza. Skrzypce też oczywiście muszą się gdzieś zaplątać. Że nie wspomnę o biciu trupa w kostnicy, tyle że nie jak w oryginale kijem, tylko palcatem (à propos niewinnych zboczeń: gdzie jest mój budzik do przypominania o oddychaniu…?). Sam robi doświadczenia (lab wygląda nawet w miarę normalnie, a jak na film to w ogóle ideał; House, ucz się albo wyjdź), manipuluje ludźmi kiedy to potrzebne, miewa rozmaitych pomocników w całym Londynie, bywa cyniczny (z elementami osobowości socjopatycznej koniecznie), jest chłodny (choć nie zawsze – scena przy basenie), nieubłaganie logiczny, mówi szybko, myśli jeszcze szybciej – wszystko jak na prawidłowego Holmesa przystało.

Naturalnie, powinien być aseksualny. I jeśli potraktujemy termin ten jako obojętność na sprawy płci, to owszem, Sherlock Holmes jest aseksualny. Jak wiadomo, interesuje go wyłącznie praca (I consider myself married to my work), a jej brak robi mu źle na umysł. Jednak jeśli potraktujemy to jako coś w rodzaju niepodkreślania cech płciowych, to dzięki mu doprawdy za to, bo gdyby jeszcze podkreślał, to u niektórych widzów mogłoby to skończyć się śmiercią przez uduszenie się na widok tegoż podkreślania. To wszystko prowadzi jednak nieuchronnie do powszechnie zadawanego obecnie pytania, czy Sherlock jest gejem, i co z Watsonem w związku z tym? Należy oddać tu sprawiedliwość i filmowi Ritchiego, że kwestia ta została poruszona uprzednio. Serial jednak jeszcze mocniej zagłębia się w nią, pytanie tylko, czy daje odpowiedź. Niby sam Holmes deklaruje, że związki z kobietami nie leżą w sferze jego zainteresowań, a o ewentualnym zaangażowaniu mówi tylko w kontekście związku z mężczyzną. Podkreślając jednocześnie, że o żadnych związkach nie ma mowy w ogóle. Nie zmienia to faktu, że za geja uważają go chyba wszyscy, którzy znają go odrobinę. Aluzje rzuca i Mycroft, i pani Hudson ze dwa razy, i Angelo, właściciel knajpki, i Sally Donovan, i Watson, no i oczywiście Jim Moriarty wielokrotnie.

Najpiękniej skomentował to Martin Freeman. W jednym z wywiadów (zatytułowanym zresztą Sherlock is the ‚gayest story in the history of television’) stwierdził, że uczuciem, które łączy Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, jest miłość. Miłość może nie zwyczajna, może trudna, ale niewątpliwa. I trudno się z nim nie zgodzić, bo faktycznie miłość tę widać wyraźnie w całym serialu. To, z jakim oddaniem i zauroczeniem patrzy Watson na Holmesa; to, kiedy ratuje mu życie; kiedy mu ufa i wierzy – jest wzruszające. To, z jaką czułością patrzy Sherlock na niego – w stosunku do nikogo innego nie zachowuje się w ten sposób – jest przeurocze i szczere. Nawet kiedy mają do siebie nawzajem pretensje, kiedy Holmes podporządkowuje sobie Watsona, a Watson złości się na niego czy zaprzyjaźnia się z Sarah, wówczas i tak obaj cały czas lgną do siebie, dążą do bliskości, biegną sobie na pomoc. A wzajemne nawrzucanie sobie od idiotów jest fajerwerkiem czułości, otwartości i sympatii. Aż miło popatrzeć.

No i na koniec powinnam wreszcie napisać też odrobinę o innych postaciach. Udało mi się bowiem, bardzo się starałam, oderwać wzrok od głównego bohatera, mimo że było to niezwykle trudne, i skupić się na czymś innym. W sumie, to cała obsada jest znakomita. Doskonały jest Martin Freeman w roli Watsona – całkowicie zwyczajny i normalny, ostoja zdrowego rozsądku, odważny, ale z elementami szaleństwa – taki jaki Watson powinien być. Lojalny, wierny, pełen podziwu, ale jednocześnie niegłupi. Zaletą serialu jest to właśnie, że Watson nie jest głupkiem, mimo że różni się od Holmesa. Co więcej, zdaje sobie z tego sprawę i ma silne poczucie własnej wartości. Niezły jest Lestrade (Rupert Graves), nie przypomina wprawdzie łasicy, ale to może i lepiej. Jego stosunek do Sherlocka jest pełen szacunku, zabarwionego oczywistą nutką irytacji, i bardzo sympatyczny (a scena z nalotem w mieszkaniu Holmesa doskonała). Fajna jest pani Hudson, policjanci nielubiący Holmesa, sympatyczna Molly ze szpitala, piękna Soo Lin Yao. Doskonały jest brat Sherlocka, Mycroft (Mark Gatiss) – kłótnie braci, a przy okazji ich wybitne podobieństwo, są pokazane bezbłędnie.

No i Moriarty. O ile wiem, nie wszystkim podobało się ujawnienie Moriarty’ego, wyciągnięcie go z cienia (jeśli to naprawdę on…). Cóż, w cieniu jednak (oraz płomieniu), to najlepiej może było Balrogowi, natomiast to, że geniusz zbrodni raczył objawić się w całej okazałości, okazało się strzałem w dziesiatkę. Andrew Scott jest genialny w tej roli, odpowiednio psychopatyczny i groźny, uwodzicielski i czarujący, potworny i fascynujący (tudzież wspaniale ubrany). Spotkanie z Holmesem, to oficjalne przy basenie, rozpoczyna klasyczną, acz zmodyfikowaną, śliczną powitalną kwestią Mae West (Is that a British Army Browning L9A1 in your pocket, or are you just pleased to see me?), a potem jest jeszcze lepiej. W tym momencie ci dwaj, którzy zwarli się ze sobą w śmiertelnej walce, podziwiali się wzajemnie, jakby każdy z nich działał po to tylko, by uzyskać poklask drugiego, jak napisałby Umberto. I tak po prostu było, i to było dobre (plus te emocje, ochhh…). A walka trwa.