Dzisiejsza notka to wspomnienia z Nowego Orleanu. Który może wyglądać porządnie,
a może także wyglądać mniej porządnie. W tych mniej porządnych miejscach oferuje za to lekarstwo na każdy problem, czyli laleczki voodoo.
Fotka wyżej zrobiona została na Bourbon Street. Ulica ta jest uroczym miejscem, jeśli oczekuje się dobrze i różnorodnie zaopatrzonych barów oraz klubów ze striptizem.
Znajdujący się pod wpływem różnych ciekawych substancji chemicznych panowie bez ustanku i od samego rana gestem i słowem zachęcają do zażywania rozmaitych i niewątpliwych rozkoszy. Wieczorami można podobno także doświadczyć piwnego prysznica, czyli niefrasobliwie wylewanych resztek z kufli, kiedy niebacznie przechodzi się pod takimi pięknymi balkonami.
Jeśli jednak kogoś podobne rozrywki nie cieszą, nowoorleański French Quarter oferuje i te innego kalibru.
Wszędzie widać zachęty do skosztowania lokalnych przysmaków.
Prym wiodą gumbo i jambalaya, które sprawiają silne wrażenie bycia zasadniczo tym samym. I są potwornie pikantne.
Mimo mamrotania pod nosem Moon over Bourbon Street Stinga nie oglądaliśmy Bourbon Street nocą. Za to role ewentualnych wampirów pełniły duchy, kościotrupy, pająki, dynie i tym podobne, czyli zbliżające się Halloween.
Ponadto w Nowym Orleanie wzruszająco wyglądają statki o swojskich nazwach (Mare Baltic), pływające raczej żwawo po Mississippi.
A także zachęcające do odpoczynku słoneczne apartamenty.
Jasnym punktem są muzea. Co prawda The National WWII Museum – zresztą co tu się dziwić – przekonuje, że II Wojna Światowa toczyła się w zasadzie na Pacyfiku plus D-Day, a Muzeum Wojny Secesyjnej pokazuje głównie kapciuchy na tytoń rozmaitych generałów Lee i coś ze dwadzieścia flag Konfederacji, ale do The Ogden Museum of Southern Art naprawdę warto zajrzeć.
Przy ładnej pogodzie przyjemnie siedzi się też w ogrodzie rzeźb w nowoorleańskim Museum of Art.
Natomiast na cmentarzu Lafayette, cichym i urokliwym,
z mnóstwem uciekających spod nóg takich maleńkich smoków,
dogoniła mnie w końcu wirusologia i trzeba było wracać do domu.
Dziwne, że przy skomplikowanej, pełnej szczegółów architekturze kolonialnej oko odpoczywa, a przy dzisiejszej prostej, jednolitych i jednobarwnych powierzchni – męczy się.
Zabawnie wygląda posąg otyłej kobiety stojącej na chuderlaku :)
Ale to miasto musi mieć świetny klimat :)
nie mam zbyt dobrych wspomnien z pieknego NO. po ostatniej wizycie (wesele moich hjustonskich sasiadow) NO bedzie juz mi sie tylko kojarzyl z wymiotami i tymi drugimi ‚wydatkami’ … bylismy na fantastycznym weselu w FQ, ale 60% gosci zostalo zarazonych jakims noro wirusem. nawet panna mloda wzielo.
Ach, obudziły się wspomnienia… Mieszkaliśmy przez pół roku przy St. Charles Avenue i do pracy na Uniwersytecie Loyola co dzień jeździłem tramwajem… Znajomi pisali, że po huraganie miasto się fundamentalnie zmieniło, ja miałem szczęście skosztować jeszcze oryginalnego „czarnego” NO z muzyką na żywo na Frenchmen Street.
Rewelacja i marzenie! :)