Uncategorized

Promosaurus, poradnik promocji nauki

Jak widać chociażby w kolumnie po prawej stronie tej notki (jeśli czytacie to na stronie blogaska) – parę miesięcy temu miał swoją premierę Promosaurus. I ponieważ blog niniejszy jest jednym z patronów tego przedsięwzięcia, to spróbuję czytających te słowa przekonać do zajrzenia do tegoż poradnika, jeśli dotąd tego nie zrobili.

Promosaurus jest bowiem poradnikiem promocji nauki, a pewnie większość, jeśli nie wszyscy P.T. Czytelnicy mojego bloga zgodzą się, ze naukę i wiedzę promować warto i trzeba. Tylko jak to robić?

Uczciwie zauważyć należy, że redakcja Promosaurusa (w osobie Piotra Żabickiego) zastrzega na samym początku, iż określenie „poradnik” jest może lekko nietrafione, a lepszym byłoby „przewodnik”. I to jest racja, gdyż porad jako takich jak promować naukę w Polsce w Promosaurusie nie ma zbyt wielu. Użyteczne uwagi czytelnik znaleźć może w słowie wstępnym (sensowne rozróżnienie między popularyzacją wiedzy a promocją badań naukowych), a także w tekstach Krzysztofa Ciesielskiego „Garść refleksji o popularyzacji matematyki”, Ilony Iłowieckiej-Tańskiej „Strona internetowa: którędy do badań” oraz Emanuela Kulczyckiego „Blog naukowy oraz inne narzędzia promocji nauki i naukowca w sieci”. Dla kogoś, kto już prowadzi bloga bądź w jakiś inny sposób działa na popularyzatorskim polu, informacje zawarte w tych tekstach są zapewne truizmami (i to przerażającymi), ale początkującemu blogerowi mogą się przydać. Dlaczego przerażającymi? Bo, jak mawiało się u mnie na studiach: człowiek jak elektron, po osiągnięciu najkorzystniejszego stanu najchętniej by leżał i nic nie robił – tak i ja najchętniej nie wyrabiałabym sobie własnego tempa pisania oraz bez entuzjazmu myślę o pisaniu regularnym. Z przyjemnością pozostawiłabym sobie hołdowanie wewnętrznemu elektronowi, a do spijania mądrości z ust mych korali oraz do przenoszenia ich na papier zatrudniłabym sekretarkę płci męskiej, wyglądającą jak… ekhm, nieważne. Początkujących blogerów namawiam jednak do niebrania przykładu ze mnie.

Istotna kwestią poruszaną przez prawie wszyskich autorów Promosaurusa jest to, kto powinien promować te naukę. Zgodnie z założeniami, poradnik skierowany jest do naukowców i studentów, i rzeczywiście, głównie o naukowcach jest mowa. Mam wrażenie, że autorzy poradnika zgadzają się tu z myślą Lecha Mankiewicza („Dlaczego popularyzacja nauki jest dla mnie tak ważna?”), iż tylko osoba bezpośrednio zaangażowana w naukę, związana z tym zawodem emocjonalnie, może naprawdę promować i popularyzować. Ja akurat polemizowalabym tutaj z wybitnym autorem, nie tylko dlatego, że twierdzi on, iż zrozumienie czegoś ciekawego jest lepsze od seksu, ale też dlatego, że istnieją wspaniali popularyzatorzy nauki w osobach chociażby dziennikarzy naukowych czy blogerów niebędących naukowcami (oczywiste i znakomite przykłady to Bart czy Marcin Rotkiewicz).

Na przykładzie tej kwestii można zaobserwować także istotność rozróżnienia, o którym wspomniałam na początku. Naukowcy najprawdopodobniej lepiej dadzą sobie radę opisując i promując wyniki własnych badań naukowych, ale do popularyzacji wiedzy niekoniecznie trzeba siedzieć w laboratorium, wystarczy tylko zrobić porządny risercz, a potem to opisać. Jednakowoż, istotną umiejętnością będzie tutaj zastosowanie zrozumiałego dla laika języka, uproszczonego, ale bez błędów, z tym jednak musi i powinien poradzić sobie każdy popularyzator nauki, niezależnie od uprawianego zawodu. W tym miejscu zresztą żywiołowo nie zgadzam się z Agatą Jurkowską („Aktywna edukacja: trudna sztuka przyciągania?”), z tekstu której wynika, że błędy są nieuniknione, jeśli chcemy coś klarownie przekazać. Moim zdaniem: prostemu językowi – tak, błędom – zdecydowane nie.

Wracając do naukowców, którzy powinni promować naukę. Mój wewnętrzny elektron, tym razem może nie ten leniwy, co raczej ten przekorny, buntuje się czytając o tym, że naukowcy są winni popularyzację społeczeństwu, że muszą się nauczyć mowić, że muszą pokazać. Nie muszą. Naukowcy powinni dobrze pracować, poszerzając granice wiedzy i owszem, dzieląc się tą wiedzą, ale w sposób jaki uznają za stosowny. Doskonale rozumiem tych, którzy nie chcą promować ani popularyzować i uważam, że nie należy im tego mieć za złe.

Jeśli chodzi bowiem o popularyzację wiedzy – zajmuje to czas, którego często naukowcom brakuje, to raz. Na przykład kiedy piszę tekst o szczepionkach, siłą rzeczy nie piszę o tym, czym konkretnie się zajmuję w pracy zawodowej, bo tekst o szczepionkach jest znacznie obszerniejszy. Czytam więc nie tę literaturę, którą powinnam. Dwa – odzew. Znam fantastycznego naukowca-blogera, który twierdził, że odechcialo mu się blogowania, kiedy wpis z jakimś zabawnym rysunkiem miał wielokrotnie większą popularność, niż wypieszczone i dopracowane notki popularnonaukowe. Nie był to być może jedyny powód, żeby przestać pisać, ale to samo obserwujemy na chociażby fejsbukowych stronach Nauka, głupcze czy Tak dla Szczepień. Ludzie owszem, sa zainteresowani nauką, Polacy kochają naukę i ciekawostki naukowe (jak pisze L. Mankiewicz), ale ich wewnętrzne elektrony też nie lubią się wysilać. Jest to całkowicie zrozumiałe, ale zrozumiała jest i w tej sytuacji niechęć naukowców do spędzania pięciu wieczorów nad jednym tekstem blogowym. A trzy – o czym również warto pamiętać, kiedy pisze się o jakichś „kontrowersyjnych” sprawach, typu szczepionki czy GMO. W komentarzach pojawiają się wówczas wypowiedzi ludzi zgoła niezrównoważonych, obraźliwe czy obliczone na trolling. Jasne, że nie jest to żadna tragedia (ale nie zachęcałabym do propagowania nauki stawiając koniecznie za przykład Archimedesa, co czyni Bożena Podgórni („Nauki (od) zawsze stosowane”) :P), niemniej nie jest przyjemne czytać o sobie tekstów z wulgarnymi epitetami tudzież insynuacji o sprzedawaniu się. I specjalnie piszę „kontrowersyjne” z cudzysłowem, bo treści te zwykle nie są wcale kontrowersyjne. One się takim stają przez między postulowany szacunek do poglądów innych (L. Mankiewicz). Gdyż albowiem szanować można ludzi, nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, poglądów jednak, jeśli błędne, albo co gorsza szkodliwe, szanować nie wolno. Prowadzi to nie do popularyzacji nauki i wiedzy, a prosto do prawdopośrodkizmu.

Popularyzacja wiedzy przez naukowców to jedno. Drugą sprawą jest pisanie przez tychże naukowców o wynikach własnych badań, czyli promocja badań. Tu mam wrażenie, że autorzy Promosaurusa nie do końca zdają sobie sprawę, jak wygląda praca naukowca w naukach, powiedzmy, medyczno-biologicznych. Raz, nie sądze, żeby większość osób interesowało, jak wygląda prowadzenie doświadczeń dzień w dzień. Dla naukowca to może być fascynujące, na ile sposobów coś może się zepsuć i iloma kwiecistymi obelgami można, wzorem Rutherforda, obrzucić model badawczy, ale powtarzanie tego samego jest zwyczajnie nudne dla osoby postronnej. A dwa, kiedy już coś wreszcie wyjdzie, chcesz to opublikować. Ale opublikować w czasopiśmie naukowym, a nie popularnonaukowym. Jeśli pracujesz w laboratorium, które ma dużą konkurencję, opisanie czegoś przed publikacją naukową byłoby strzeleniem sobie w stopę, do tego niezbyt etycznym (jeśli np. opowiesz w prasie codziennej o czymś, czego jeszcze nie ocenili recenzenci). Możliwe, że w naukach humanistycznych jest inaczej, ale w mojej działce nie odważyłabym się namawiać żadnego naukowca do blogowania o wynikach własnych badań w trakcie ich prowadzenia.

Podsumowując: widzę zalety Promosaurusa w postaci konkretnych wskazówek dotyczących prowadzenia blogów naukowych czy przygotowania stron internetowych poświęconych nauce. Widzę jednak także pewne oderwanie od rzeczywistości, jak wyżej, ale też szczególnie silne w tekstach o powiązaniu nauki z biznesem (Edyta Giżycka „Science market. Czy komercyjny marketing może inspirować promocję nauki?” i Radosław Rudź „Wyjść z szuflady… czyli rzecz o związkach komercjalizacji i promocji nauki”) – tu mam jedną dużą wspólną uwagę do autorów, ze powinni może zaznajomić się z takim terminem, jak badania podstawowe i z czym to się je. Widzę też szczerą chęć autorów przedsięwzięcia, aby namówić tych leniwych naukowców do popularyzacji, promocji i propagowania, chęć objawiająca się tu lekkim szturchnięciem, tam małym graniem na emocjach. Wszystko w zbożnym celu.

Problem w tym, że to nie zadziała. Moim zdaniem sposób na promocję nauki jest tylko jeden – chęć danego naukowca. Jeśli ma chęć, będzie to robił/a, bez względu na czas i inne sprawy. Jeśli zaś nie, to końmi się go/jej to tego nie zaciągnie. Cytując Bożenę Podgórni: „Wzbogacanie czyjejś wiedzy na temat świata powinno być przecież źródłem naszej satysfakcji.” Z naciskiem na naszej. Elektron, pamiętajmy.

Całość tutaj.

Panorama