okołonaukowo, osobiste

Ludzie, coście tacy smutni? Przecie jedziecie do pracy.

Jakiś czas temu, przy okazji pisania którejś notki, a potem czytania komentarzy, zauważyłam ze zdumieniem, że parę czytelniczek i paru czytelników zaciekawiła praca naukowca (czy też praca naukowczyni). Nie wielkie odkrycia, nie coś, co podsumowuje się publikacją, nie finalizacja szeregu badań, ale taki zwykły, normalny dzień pracy. Jak to wygląda, co się robi? Tym szanownym osobom notkę niniejszą dedykuję zatem, mając nadzieję, że może będzie choć trochę interesująca.

Rano

Jedziemy do pracy. Oczywiście korek. Mam ochotę zakrzyknąć tak jak Smoleń (patrz tytuł) do ludzi stojących w sąsiednich samochodach. Moja ugruntowana teoria głosi jednak, że otóż Amerykanie lubią stać w korkach rano, bo chcą jak najdalej odsunąć moment wkroczenia do fabryki. I w sumie wcale im się nie dziwię. Obserwuję więc panią malującą sobie rzęsy, młodzieńca śpiewającego i tańczącego (tak, wykonuje całkiem skoordynowane taneczne ruchy siedząc na siedzeniu kierowcy) oraz całe mnóstwo ludzi gadających przez komórki.

Wczłapuję do ukochanego miejsca pracy. Od progu dowiaduję się, że szef zarządził niespodziewane spotkanie. Nie ma sprawy. Każdy przedstawia zwięźle swoje ostatnie dokonania, pokazuje wyniki, szef opowiada, co ciekawego mówiono na konferencji, gdzie bawił ostatnio. Po czym prosi, żebyśmy pomogli zaprzyjaźnionemu laboratorium rozwiązać zagadkę, z którą walczą od zeszłego tygodnia – jakie naprawdę mają komórki w swoich hodowlach, ludzkie czy mysie? Ponieważ wiedziałam o ich problemie wcześniej, informuję szefa, że komórki wrzuciłam już na szkiełka i, jeśli tylko ładnie urosły, zrobimy testy. Szef zadowolony.

Lecę do drugiego labu (ostatnio bowiem jestem głównie w przelotach między labem pierwszym, tym głównym, a drugim – nowym) obiecując sobie po raz setny, że od dzisiaj chodzę wolno i dostojnie. Tradycyjnie nie wychodzi.

Migrena, która nieco przycichła po śniadaniu (i prochach), zaczyna znowu swoje. Boli mnie cała jedna strona głowy, ze szczególnym uwzględnieniem kości szczęki i oczodołu. Szykuje się fajny dzień.

Jakoś tak 11. przed południem

Komórki urosły, mogę zaczynać immunofluorescencję oraz przynajmniej część z nich odłożyć celem przeprowadzenia analizy DNA… No prawie mogę zaczynać. Padma, techniczka, ma wątpliwości co do innych komórek – tych, na których mamy testować pożywkę. Oglądam. Komórki piękne, fakt, co oznacza, że coś z nimi trzeba zrobić, bo jutro już tak piękne nie będą. Potwierdzam więc, że robimy doświadczenie dzisiaj. Padma pyta, czy na pewno. Ona tak ma (i kiedyś ją ugryzę), że pyta o coś, ja odpowiadam, po czym ona zadaje pytanie czy na pewno i zaczyna pytać od początku, opisując po raz kolejny całą historię. I tak cztery razy. Ratunku.

Nic to, mówię do siebie jak pan Michał, w końcu jestem niewzruszonym lotosem na tafli spokojnego jeziora. Czy jakoś tak. Dzwonię do Hope, która ma robić ten sam test równocześnie z Padmą, dzięki czemu mamy porównanie pracy dwu różnych par rąk. Hope przyjmuje do wiadomości, że dzisiaj robimy doświadczenie.

Po chwili znowu telefon. Xiaqn. Pyta, czy mogłabym znaleźć w banku trzy linie komórkowe raka piersi dla Sunity, dwie prostaty dla Nellie, ale żeby były sparowane: nowotwór i komórki normalne od tego samego pacjenta, oraz dwie normalne prostaty dla Alex. Żaden problem, szukam w naszej super-ekstra komputerowej bazie danych.

W tym samym momencie odpowiadam na kolejne pytania Padmy (przyszły dwie tkanki, trzeba się zastanowić, jak je obrobić, czy starą metodą, czy coś zmieniamy), odpisuję też na emaile wysyłane przez: faceta z Anglii – chce kupić od nas komórki, Narkisa (który robi dla nas komputerową bazę danych, a ja zwykle zawracam mu głowę znajdując w niej błędy) – czy mogłabym rzucić okiem na krótką listę próbek tkanek, którą mi przysyła, bo coś mu się nie zgadza w systemie, oraz od Ahmeda – ten jak zwykle chce zwołać jakieś zebranie i pyta, kiedy mam czas.

Dobra, myślę sobie, odpowiem na wszystko w przerwach w immunofluorescencji, Padma da sobie radę, już wie, co i jak robić, i sama, i z Hope. Lecę do pierwszego labu, nie zapominając zabrać komórek. Emocjonalne i fizyczne przywiązanie migreny odczuwam coraz mocniej.

11:30

Porządkuję miejsce pracy, bo panuje na nim niewielki bałaganik, i zaczynam doświadczenie.

DSCF2291

Pierwszy etap – permeabilizacja błon saponiną. 10 minut inkubacji. Odpowiadam emailowo facetowi z Anglii oraz umawiam się na spotkanie z Ahmedem. Odpowiadam też na pytania Sunity (tak, komórki będą gotowe dzisiaj), Nellie (tak, komórki będą gotowe dzisiaj) oraz Alex (tak, komórki będą gotowe dzisiaj). Dziewczyny się cieszą, ja się spieszę.

11:40

Immunofluorescencja – blokowanie. Mam całe dwadzieścia minut. (Może wziąć jeszcze coś przeciwbólowego? A, poczekam chwilę.) Oglądam listę przysłaną przez Narkisa, sprawdzam w zapiskach (niestety, memoria jest fragilis, no i nie wszyscy rozumieją, że zapamiętanie paru setek tkanek i ponad tysiąca linii komórkowych jest jakby niemożliwe. Tzn. możliwe to jest, po czym ląduje się w jakimś miłym domu bez klamek. Coraz bardziej kusząca perspektywa…), znajduję błędy, wyjaśniam, odsyłam. Dostaję email od Ahmeda, że jednak musi odwołać nasze spotkanie. Lubię go.

12:00, południe

Wrzucam pierwsze przeciwciało na szkiełka. Mam całą godzinę inkubacji, co ja zrobię z taką ilością wolnego czasu? Lecę do drugiego labu.

Wyjmuję dziewczynom komórki z banku. Przyjemny chłodek. Nie ma jak ciekły azot.

DSCF5551

Wysyłam emaile, że komórki są do odebrania. Przychodzi Ahmed. Okazało się, że jednak ma ochotę na spotkanie, przylazł więc tak sobie i zaczyna gadać. Pyta, co mogę poradzić ludziom przysyłającym nam biopsje cienkoigłowe, żeby komórki z tego urosły. Bo wiesz, marudzi, to są ważne przypadki, cenny materiał, potrójnie negatywny rak sutka. Powtarzam mu to, co mówiłam tak ze sto razy: za mało materiału nam przysyłają. Nie ma wystaczającej liczby żywych komórek. Nic z tego nie urośnie, nie ma siły, nie ma mowy, nawet żebym stanęła na głowie. No tak, mówi Ahmed, ale może mam dla nich jednak radę, poza taką, że „przysyłajcie, do cholery, więcej materiału, bo z pustego to i Salomon!”. Uprzejmie informuję go, że inną radą niestety nie dysponuję. Kiwa głową i sobie idzie. Nieprzekonany oczywiście.

Wreszcie mogę usunąć te fiolki z komórkami, co to je przygotowałam dla dziewczyn, z systemu. Usuwam, porządek musi być.

DSCF5563

Mam chwilę, żeby zajrzeć do moich własnych komórek. Znaczy nie moich osobistych oczywiście, tylko tych, które hoduję do własnego projektu. Część z nich wymaga tylko zmiany podłoża (zmieniam), ale część urosła tak wspaniale (niech je szlag), że muszę je przepasażować. Głowa mnie boli, migrena pokochała mnie na dobre i na złe. Hope i Padma zabierają się za doświadczenie. Muszę lecieć do pierwszego labu, żeby kontynuować immunofluorescencję, obiecuję im jednak, że zaraz wrócę. Nie umieją używać urządzenia do liczenia komórek i ktoś im musi pokazać, jak to się robi.

13:00

Odpłukuję pierwsze przeciwciało i przygotowuję drugie. Wrzucam na szkiełka. Inkubuję w ciemności, bo fluorofor jest wrażliwy na światło. Zrobione. Powinnam coś może zjeść, może przepędziłoby to migrenę, ale wracam do drugiego labu, żeby dziewczynom pomóc w liczeniu.

13:10

Aaaaa! – w drzwiach wita mnie okrzyk. Jakby rozpaczy pomieszanej z nadzieją, co brzmi dziwnie, ale tak jest. Okazuje się, że Padma i Hope chciały przefiltrować tylko połowę podłoża do testowania, a drugą połowę zostawić niefiltrowaną. Tymczasem filtrowanie szło im tak szparko, że rach-ciach, przepuściły całość przez filtr. Spokojnie, mówię, w końcu jestem tym-wiecie-jakim kwiatem lotosu na powierzchni wiecie-jakiego jeziora, wcale nie testujemy niefiltrowanego podłoża, tylko rozcieńczone i nierozcieńczone. Ale filtrowane ma być zawsze. Dziewczyny oddychają z ulgą i uznają, że je uratowałam. Możliwe. Zabierają się do pracy, trypsynują, wirują, zawieszają w podłożu, liczymy. Nauka liczenia idzie dość sprawnie i kończy się sukcesem. Robimy zdjęcia co ładniejszym komórkom.

kom

Sprawdzam emaile. Sunita i Nellie pytają, czy mogą odebrać komórki jutro. Dzwonię do nich i mówię, że wolę dzisiaj, bo wyjęłam je już z banku i nie chce mi się ich chować z powrotem. Zachwycone nie są (nikt nie jest jakoś zachwycony, kiedy informuję, że jego/jej komórki urosły nadzwyczajnie, wyglądają cudownie i nic tylko je hodować i się nimi cieszyć), ale obiecują, że przyjdą i odbiorą. W tym czasie wpada Alex z jakąś publikacją w ręce i zaczyna mi opowiadać, jaki to fajny artykuł, jak super hodują komórki w 3D, i że ona też by tak chciała, tylko nigdy tego nie robiła, więc czy bym mogła jej pokazać… Słucham jej jednym uchem i przytakuję jedną głową, drugą odbierając jednocześnie telefon od Geamy, która akurat teraz zamawia dla siebie taki sam fikuśny inkubator, jaki mam ja, więc czy wiem może, ile kosztuje butla azotu na tydzień. Wiem może, informuję ją, że coś koło 17 dolarów, a przy okazji zgadzam się pomóc Alex w hodowlach 3D. Wychodzi zadowolona. Zatrzymuję ją w drzwiach i wciskam jej fiolki z komórkami, które na nią czekały. Zabiera je bez entuzjazmu, ale i bez marudzenia.

14:00

Muszę odpłukać drugie przeciwciało, bo jak inkubację pierwszego można przedłużyć, tak drugiego lepiej nie. Lecę do pierwszego labu.

Przeciwciało odpłukane, znakuję DNA Hoechstem, zatapiam szkiełka. Przynajmniej immunofluorescencję mam z głowy. Zwykle nie zaglądam do takich szkiełek tego samego dnia, ale w tym wypadku chcę to zrobić – ciekawe, co się okaże: ludzkie czy jednak mysie? Obejrzę je pod koniec dnia.

14:30

Jem wreszcie lunch. Sprawdzam cóż tam ciekawego na fejsie, czytam gazety, gadam na czacie. Co zaskakujące, migrena jakby ucichła. Może taką trzeba lekko przegłodzić?

Dzwoni szef. Czy mogłabym wpaść do niego, bo rozmawia właśnie z innym profesorem i chce, żebym poopowiadała, co tam aktualnie robimy w labie. Nie ma sprawy, przyjdę za parę minut. W tym czasie dostaję email od Ahmeda, że koniecznie musi mieć raport o wszystkich próbkach raka piersi, które przeszły przez moje ręce. Ze szczegółami – co z nich wyrosło i co o nich wiemy. Szczęśliwie mam dostęp do systemu, generuję raport (mówiąc czysto po polsku) i wysyłam mu go. Idę do szefa.

 15:30

Zebranie u szefa. Jak to zebranie: dużo ględzenia o niczym (no bo trzeba przecież obgadać pogodę, samochody, tudzież to, co jeden pan powiedział drugiej pani). Przechodzimy jednak do rzeczy. Omawiamy całkiem sensownie to, co robimy, oraz plany na przyszłość.

16:00

Komórecki na mnie czekają. Idę do labu, Padma i Hope skończyły już na szczęście, więc mam wolny laminar. Ufff, trochę spokoju – butle, butelki, buteleczki, podłoża, enzymy, komórki, usypiający i uspokajający szum maszyn. Można nawet udawać, że nie słyszysz, co do ciebie mówią. Telefon? Niech dzwoni. A nie, Padma odbiera. Nowa tkanka na nas czeka.

DSCF5480

17:00

Skończyłam z moimi komórkami, przy okazji przygotowując do dodatkowej analizy jeszcze probówkę tych wątpliwych. Padma przyniosła tkankę. Jelito. Powstrzymuję się od zapytania, czy to jelito Inki, bo skoro mamy jesień, to sprawa jest oczywista. Tkanki będą do obrobienia jutro, tymczasem wpisuję je do systemu, drukuję raport oraz naklejki identyfikacyjne na probówki. Dzięki temu Padma będzie mogła zacząć obróbkę rano, nawet zanim ja przyjdę.

Ahmed dziękuje mi za raport, wszystko jest bardzo pięknie, ale czy mogłabym dodać do każdej próbki liczbę zamrożonych probówek oraz nazwisko głównego badacza projektu? Mogłabym, ale mam to w nosie i ignoruję email. Jestem wprawdzie kwiatem lotosu, ale co za dużo, to niezdrowo.

17:30

Oglądam wreszcie szkiełka z immunofluorescencją.

Clipboard-4

Komórki są niewątpliwie ludzkie (późniejsza analiza to potwierdza). Robię zdjęcia. Wysyłam email do szefa i do zaprzyjaźnionego labu. Zbieram się do wyjścia.

18:00

Com ja taka smutna? Przecie jutro znowu będzie dzień pracy.