czytanki, okołonaukowo

Marburg

Notka dzisiejsza to szczyt lenistwa. Ale ponieważ dużo się mówi o wirusie Ebola i o eboli (tutaj i tutaj chociażby), a przy okazji co i rusz wychodzi, że wcale wszystkiego nie wiadomo (tutaj i tutaj), a wprost przeciwnie, to dzisiaj dla odmiany kuzyn. Kuzyn, o którym to właśnie wirus Ebola powiedziałby, że to my brother from another mother. Kuzyn przedstawiony na kartach książki, dzięki czemu, jak wspomniałam, leniwa notka. Kuzyn słowami kogoś, kto go macał na żywo. Kuzyn, czyli wirus należący podobnie jak Ebola do rodziny Filoviridae. Kuzyn powodujący chorobę o objawach klinicznych wielce zbliżonych do eboli. Czyli wirus Marburg.

Zamieszczone niżej fragmenty pochodzą z pasjonującej książki Kena Alibeka Biohazard. Pasjonującej nie tylko ze względu na opisy broni biologicznej czy temu podobnych bakterii, ale także kwestii pozanaukowych. Kto go tam wie, tego Alibeka, ile sobie dofantazjował, ale do opisów, jak przy okazji wizytacji Amerykanów w radzieckich instytutach badania broni biologicznej Rosjanie udają, że jeden jedyny klucz do drzwi (bo resztę pogubili) zabrał cieć i gdzieś z nim przepadł, w związku z czym nie mogą pokazać szanownym amerykańskim kolegom laboratoriów, doprawdy warto zajrzeć. A przy okazji przeczytać całość.

Zatem fragmenty tylko. Tak właśnie się umiera na zakażenie spowodowane filowirusami.

IMG_0654

IMG_0665

IMG_0662

IMG_0663

IMG_0659

czytanki, okołonaukowo, osobiste

Szczepienia we Wszechświecie

Wszystkim wiernie zaglądającym tutaj – a szalenie przyjemne, jak wielu Was jest mimo mojej przedłużającej się blogowej nieobecności * – chciałam polecić najnowszy numer czasopisma Wszechświat ** z moim skromnym artykułem o szczepieniach i szczepionkach. Artykuł, w (mam nadzieję) dość klarowny sposób i bez nadmiaru szczegółów, opowiada o tym, czym są szczepionki, jak działają, czy są skuteczne i bezpieczne, oraz dlaczego w ogóle uważam, że stanowią wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny. See jednakowoż for yourself, jak mawiał Morfeusz. Od razu dodam, że dla czytelników tego bloga informacje zawarte w artykule nie będą pewnie jakąś specjalną nowością. Ale wydaje mi się, że taki właśnie prosty raczej, popularnonaukowy tekst, zbierający odrobinę wiedzy o szczepieniach w jednym miejscu, może się czasem przydać.

* Tu wtręt osobisty: nieobecność spowodowana jest przedłużającą się chorobą, trochę cięższą i trochę bardziej dającą w kość, niż się spodziewałam. Serdecznie dziękuję wszystkim kochanym, znajomym oraz mniej znajomym Czytelniczkom i Czytelnikom, którzy wspierają mnie nieustannie :-*. A czasem dopytują o nowe notki. Notki będą… jak sądzę. Kiedyś, może nawet niedługo.

** Mam nadzieję, że będzie/jest do dostania gdzieś.

czytanki, okołoreligijnie

Promieniować akceptacją

Dominikanin Richard Woods mówi (wywiad opublikowany w 2005 roku) o homoseksualistach w Kościele katolickim i nie tylko.

Troszkę o przyczynach:

Ciągle nie jest w pełni wyjaśnione, jak to się dzieje, że u niektórych ludzi rozwijają się preferencje w stosunku do osób ich własnej płci, a nie płci przeciwnej. Myślę tu o wyłącznych preferencjach. W psychologii i psychiatrii od dawna wiadomo, że ludzie nie są od urodzenia wyłącznie homo– lub heteroseksualni. Jest gama zachowań seksualnych, przejawiających się w różnym wieku, mieszczących się w granicach normy. Tajemnica homoseksualizmu nie ogranicza się do ludzi. Wiemy już, że również u zwierząt pojawiają się homoseksualne zachowania i preferencje. Niektóre łączą się w pary, mimo że należą do tej samej płci. Na przykład łabędzie mogą na całe lata łączyć się w parę z osobnikiem tej samej płci.

Czy jest możliwa modyfikacja ich zachowania? Nie wydaje mi się. Jest kilka powodów, aby tak sądzić. Prawie wszystkie programy terapeutyczne, które zmierzały do zmiany orientacji seksualnej uczestników, się nie powiodły. Zmiana orientacji seksualnej osób homoseksualnych wydaje się tak samo niemożliwa, jak osób heteroseksualnych.

Wszystkie dane naukowe pokazują, że istnieje nieredukowalne minimum młodych ludzi, którzy są odmienni pod względem płciowości. Nie chodzi tylko o homoseksualizm, ale biseksualizm, aseksualizm czy jakkolwiek by to nazwać. Jest wiele odcieni seksualności, które same w sobie nie są patologiczne.

O postrzeganiu:

Homoseksualizm zaczęto piętnować w dwunastym i trzynastym wieku. Przedtem nie przykładano do niego większej wagi i potępiano tylko pewne zachowanie seksualne. Na Zachodzie wraz z rozwojem teorii prawa naturalnego opartej na kategoriach arystotelesowskich, opisanej przez św. Alberta Wielkiego i św. Tomasza z Akwinu, homoseksualizm zaczęto uważać za grzech przeciw naturze, podobnie jak lichwę. Przedtem nie postrzegano go w taki sposób. Jak wiadomo, w długiej historii teologii moralności pewne kwestie były traktowane na różne sposoby. Musimy więc być bardzo ostrożni, chcąc przenosić idee historycznie i kulturalnie zakorzenione w średniowieczu do naszych czasów, podobnie jak nie stosujemy już obecnie ani medycyny, ani psychologii wieków średnich.

W Kościele różnie się dzieje:

Myślą, na przykład, że pójdą do piekła z powodu swojej homoseksualnej orientacji. Jest to sprzeczne z doktryną chrześcijańską, ponieważ nie wierzymy w predestynację czy determinizm biologiczny. Tendencja do zrównywania biologii z przeznaczeniem, co jest zupełnie błędne, ogromnie utrudnia zrozumienie tego zjawiska.

Nie ma powodu, aby ktokolwiek czuł się mniej kochany przez Boga. Jezus stawia tę sprawę bardzo jasno. Bóg kocha wszystkich, Bóg chce zbawić cały świat i nikt nie jest z tego planu wykluczony z powodu tego, kim jest.

Bóg kocha różnorodność i myślę, że kocha też homoseksualistów. Ktoś powiedział, że w przeciwnym razie nie stworzyłby ich tylu. Jeśli tak jest naprawdę, to nie ma powodu, aby ktokolwiek nie czuł się w pełni kochany przez Boga i nie był pełnoprawnym członkiem wspólnoty chrześcijańskiej. Jedyną rzeczą, która może mu w tym przeszkodzić, jest jego własna decyzja o odejściu.

Niektórzy uważają, że powszechna nauka Kościoła, szczególnie w ciągu ostatnich 25 lat, ma tendencje do demonizowania problemu homoseksualizmu. […] Kościół, mówiąc o homoseksualizmie, stara się unikać języka medycznego, ponieważ w wyniku badań psychiatrów i psychologów stwierdzono, że homoseksualizm nie może być postrzegany jako patologia; homoseksualiści są pod każdym względem zdrowi. To, że ktoś ma taką czy inną orientację seksualną, nie oznacza, że jest dotknięty psychiczną lub fizyczną chorobą. Dlatego w nauczaniu Kościoła delikatnie przesunięto wagę tego problemu z obszaru medycznego w metafizyczny, w którym to zaburzenie ontologiczne wyrażało się poprzez inklinację homoseksualną.

Zaburzenie ontologiczne, chociaż jest uważane za złe, nie jest grzeszne. Trudno jest zrozumieć, że może być złe, choć nie grzeszne. Oznacza to, że każde działanie polegające na uleganiu takiemu zaburzeniu ontologicznemu byłoby ipso facto grzeszne. 

Wydaje mi się, że oskarżenia wobec ludzi o orientacji homoseksualnej nie były sprawiedliwe, lecz krzywdzące. Poczuli oni, że ich postępowanie jest bardziej naganne i obarczone winą niż jakiekolwiek inne. Najdziwniejsze jest to, że nie stawiamy takich samych barier ludziom o orientacji heteroseksualnej. O dziwo, Kościół jest bardziej tolerancyjny, jeśli chodzi o nierząd, cudzołóstwo i różne inne zjawiska.

Zmiany?

Problem nie leży w prawie kanonicznym czy w dokumentach, które zostały stworzone przez Kongregację Nauki Wiary. Wydaje mi się — i jest to moja prywatna opinia, a nie stanowisko teologiczne — że powinniśmy mieć moratorium na każde oświadczenie w każdej sprawie takiej natury przez przynajmniej dziesięć lat. Po prostu dlatego, że w ciągu ostatnich 25 lat prawie każde oświadczenie w tej sprawie było błędne. Magisterium Kościoła można poprawiać, gdy popełnia błędy.

Jest coś w filozofii Ratzingera na temat osoby ludzkiej, co nie pasuje do katolickiej tradycji. To może wydawać się dziwne, ale im dłużej czytam takie dokumenty, tym bardziej odnajduję w nich echo kalwinizmu i filozofii predestynacji. Odnajduję tam dziwne skłonności do determinizmu biologicznego, w tym znaczeniu, że biologia wyznacza nasze przeznaczenie, co nie jest prawdą. Istoty ludzkie są podatne na ukształtowanie i są także z natury dobre, ponieważ zostały stworzone na obraz i podobieństwo Boże. Żadna część istoty ludzkiej nie może być obiektywnie zła.

Miłość bliźniego:

Jeden z moich przyjaciół napisał kilka lat temu książkę Loving Someone Gay (Kochać geja). To była wspaniała pozycja poruszająca ważną kwestię teologiczną: jak kochać kogoś, kto jest odmienny od nas. Przede wszystkim trzeba mu dobrze życzyć, czynić dla niego dobro, nie ranić, nie czynić zła.

„Czy kochałbyś mnie nadal, gdybyś wiedział, kim naprawdę jestem?”. Uważam, że powinniśmy promieniować odpowiedzią na to pytanie, zanim jeszcze je usłyszymy, i powinna to być odpowiedź: „Tak, akceptuję cię, kimkolwiek jesteś”.

Jest jeszcze o związkach osób homoseksualnych, życiu w czystości i życiu w celibacie, problemach przy spowiedzi, oraz o tym, co Kościół, a co państwo na kwestie małżeństwa na przykład. Wszystkie te rozważania przypominają mi nieco myśli innego księdza. Lubiłabym, gdyby takich rzeczy można było posłuchać na kazaniach w polskich kościołach.

Wiem, na przykład, że wiele par homoseksualnych żyje w wierności wobec siebie. Obojętnie, jak Kościół postrzega ich pożycie seksualne, są sobie wierni tak samo, a nawet bardziej aniżeli wiele par heteroseksualnych. Na tym właśnie polega życie w czystości, jeśli ujmiemy rzecz w kategoriach arystotelesowskich. Zachowują oni swoje dary płciowości dla siebie nawzajem, umacniają swoją wzajemną miłość, nie szukają innych partnerów. Oczywiście, nie wszyscy tak postępują, jest z nimi tak samo jak z wszystkimi innymi parami. Ideałem czystości w nauczaniu Kościoła wobec homoseksualistów jest życie w całkowitej cnocie. Jest to bardzo trudne.

Uważam, że osoby homoseksualne potrzebują ochrony prawnej. Z wielu powodów. Jednym z nich jest prawo własności. Jest wiele niuansów prawnych dotyczących wspólnej własności. Czasami osoby homoseksualne mają dzieci ze związków małżeńskich. Je także trzeba chronić. Myślę, że państwo ma prawo uznać legalny związek, który istnieje między dwojgiem ludzi. Problem pojawia się, kiedy nazwiemy go małżeństwem.

Sprzeciw Kościoła opiera się na gruncie teologicznym i sakramentalnym. Powody te są dość skomplikowane i do tej pory nie zostały gruntownie przemyślane. Z mojego punktu widzenia nie rozmawiamy tu o tych samych związkach.

Nasuwa mi się natomiast pytanie, czy jest możliwe, aby dwie osoby tej samej płci łączyła więź, która jest święta. Są dane historyczne, które sugerują, że w niektórych częściach Kościoła w przeszłości takie związki były błogosławione. Uważano je za święte. Jest to bardzo kontrowersyjne, ale wydaje się, że są na to dowody. Uważam, że w takich sytuacjach, wyłączając przypadki, kiedy chodzi o grzeszne prowadzenie się, czego Kościół nie może aprobować, dostrzeganie istniejącej więzi między ludźmi, którzy pragną obecności łaski i Boga w ich związku, jest podobne do postrzegania ludzi, którzy pragną zachować całkowity celibat w małżeństwie. Zgadzają się na małżeństwo, ale nie współżyją ze sobą. Pojawia się zatem pytanie, czy to jest prawdziwe małżeństwo?

Kościół może tolerować regulacje prawne, które popierają dobro społeczne, mimo że nie są całkowicie zgodne z tym, co Kościół rozumie poprzez idealny związek dwojga ludzi.

Warto przeczytać całość, a i może zajrzeć do wspomianej w wywiadzie książki autorstwa Richarda Woodsa – Another Kind of Love.

czepiam się, czytanki, okołofeminizmowo, przyjemności

Mężczyźni, którzy kochają kobiety

Znowu z wielkim opóźnieniem w rozwoju – własnym rzecz jasna – piszę tę notkę. O Millenium Larssona wypowiadano się już wielokrotnie, w różnych miejscach, a wszystko to było bardzo dawno albo tylko dawno temu. Ale ponieważ akurat udało mi się obejrzeć wreszcie trzecią część filmu, a książki drugą i ostatnią pożarłam pod choinką, to to i owo mi się nasunęło. Kto jednak nie ma ochoty na kolejne wałkowanie Millenium, niech spokojnie nie czyta, tym bardziej, że – jeśli ktoś z kolei dotąd nie czytał i nie oglądał, a ma ochotę samodzielnie – tutaj można nabawić się spojlerów.

… królu Herodzie, za twe zbytki, idź do piekła, boś ty brzydki…

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie, kiedy czytałam opinie o trylogii, było zdanie, że to dobre czytadło jest. Nie – dobra literatura, tylko czytadło właśnie.  Coś w tym jest jednak, jeśli tylko potraktujemy czytadło jako coś, co czyta się zachłannie, nie odrywając się od tej czynności, i kiedy człowiek koniecznie chce skończyć, żeby zobaczyć jak to się kończy. Bo Millenium literaturą jest raczej średnią. Język jest oschły, lakoniczny, informacyjny. Postaci są zarysowane słabo, ich psychika jest uboga, funkcjonują tak, jak bohaterowie notki prasowej. Początkowo myślałam, że winę ponosi przekład – w przekładzie tym zdarzało mi się czepiać niektórych sformułowań, czy niezgrabności – ale skoro każdy z trzech tomów tłumaczony jest przez kogoś innego, i w każdym z nich sytuacja z niezręcznościami wygląda podobnie – no to może tak to po prostu było w oryginale.

Czy więc coś takiego można nazwać dobrym czytadłem? Chyba tak, skoro przez tekst nie trzeba się specjalnie przedzierać. Owszem, autor wpada w dłużyzny, zwłaszcza w trzecim tomie, ale da się je przeżyć. Tak jak bowiem tom pierwszy może być zamkniętą całością, w której chodzi o rozwiązanie zagadki, tak tomy drugi i trzeci wyraźnie napisane są tak, żeby czytelnik mógł jak naszybciej – nie, nie rozwiązać zagadkę – tylko raczej przekonać się, że dobrzy są dobrzy, źli są źli i brzydcy, a oliwa jest sprawiedliwa. I wypływa.

Też tak czytałam. Czekając, aż wszyscy źli zostaną ukarani i kibicując naszym. Czekając, aż doktor Teleborian zostanie wreszcie zmieszany z błotem, prokurator Ekström z trudem zbierze szczękę z podłogi, policja dokopie gangowi Nieminena, banda dziadków zostanie przywołana do porządku, a Lisbeth będzie żyła długo i szczęśliwie. Ale…

…män som hatar kvinnor…

Najtrudniejsze było czytanie o tej przeogromnej i wszechobecnej nienawiści do kobiet ze strony mężczyzn. Pewnie, że powieść Larssona odczytywać można na różnych poziomach. I o rasizmie tam jest, i o kapitalizmie, i o państwie opiekuńczym, i o tym, jak to państwo potraktowało jedną ze swoich obywatelek, i o klasowości społeczeństwa szwedzkiego, i o mieszkaniu w Sztokholmie. Ale wszystko to znika w dużym stopniu pod warstwą zasadniczą – męską nienawiścią do kobiet. I nawet nie chodzi o to, jak traktowana była Harriet, czy jak Zala z kumplami opowiada o towarze, którym się zajmują. Bo to jest oczywiste. Nienawiść widoczna jest w drobiazgach, w opisywanej codzienności obywatelek szwedzkich, w każdej chwili ich życia, w tym, z czym kobiety spotykają się niemal nieustannie.

Mamy tu Dircha Frode, który zachowuje się chamsko w stosunku do Lisbeth, a kiedy przeprasza, opatrzone zostaje to zdziwieniem Mikaela, że przecież nie było za co. Mamy seksistowskich i homofobicznych policjantów. Mamy stosunek do Lisbeth, która nie wygląda i nie zachowuje się jak na kobiecą kobietę przystało. Mamy traktowanie Eriki w jej nowym miejscu pracy. Mamy ojca, który mówi o córce per kurwa, ale mamy i innego ojca, który swą córką w ogóle się nie interesuje, a to, że jej pewna określona wiedza pozwala mu rozwiązać zagadkę w pierwszym tomie, nie budzi w nim specjalnie refleksji, poza tym, że ona jednak głupio robi w życiu. Mamy molestowanie dziewczynek. Mamy inny stosunek do Eriki, która boi się, że jej seksualna przeszłość wyjdzie na jaw, a inny do Mikaela, który robi za pogotowie seksualne dla każdej pani, która tylko skinie na niego palcem – i nikt nie traktuje tego jak powód do wstydu (może z wyjątkiem jego siostry, ale tu też z innych powodów). I mamy wreszcie ten sam stosunek – czyli stygmatyzowanie życia seksualnego kobiet, jakiekowiek by było czy nie było – w całej tej potwornej, histerycznej nagonce na Lisbeth w drugim tomie. Ta nagonka, ten napad, potępienie, oburzenie prasy postawą moralną dziewczyny, to natychmastowe osądzenie jej – to właśnie sprawia, że nie jestem pewna, czy na sto procent określiłabym Millenium dobrym czytadłem, mimo że w ogóle czyta się je nieźle.

I chwała autorowi za to, że codzienność ową, która dotyczy nie tylko kobiet w Szwecji przecież, dostrzegł i opisał. Trylogia podobno spodobała się paru feministkom. Zupełnie mnie to nie dziwi. 

…cysorz to ma klawe życie…

Ten właśnie poziom odczytania książki jest – myślę – najbliższy intencji autora (a przynajmniej jest jednym z najważniejszych). Świadczą o tym statystyki przytaczane w pierwszym tomie, brak zgody na zmianę tytułu tegoż tomu, a być może nawet pokazanie paluchem w stronę męskiego czytelnika – ty też nienawidzisz kobiet. Dla mnie paluchem tym są nie tylko wszystkie te codzienne wyżej wspomniane szczegóły, ale i rozważania nad okrutnymi cytatami biblijnymi. Obrazującymi, owszem, że patriarchat nie jest tym, co tygrysice lubią najbardziej, ale jednocześnie, że ten patriarchat to mężczyźni. Ich władza i ich wykonanie przecież.

W dodatku okazuje się, że ten paluch Larssona słusznie wymierzony został w panów. Wystarczy zerknąć do kilku recenzji i omówień książek oraz filmów, żeby znaleźć tam przeurocze kwiatki. 

Dopiero kapitalizm kognitywny, zrodzony po upadku muru berlińskiego, wyzwala kobietę. Także w sferze seksu. 

Tja, a Erica i jej nagrania, a reakcja na Lisbeth i Miriam?

Mikael Blomkvist pozwala się brać. Odrzuca maczyzm, choć wcale nie staje się przez to lowelasem. Staje się idealnym kochankiem nowego typu. Uprawia seks i z kobietą starszą od siebie o pokolenie, i ze swoją rówieśnicą, i wreszcie z Salander, która mogłaby być jego córką. Z żadną się nie wiąże.

Jasne. Cysorz to ma klawe życie. Autor tej wypowiedzi nie zauważa jednak, że primo – Mikael jest jak najbardziej lowelasem (a kobietę w jego sytuacji określa się nieco surowszym słowem), a secundo – jego postawa (oraz to, że może nią wyrządzać krzywdę swoim kochankom) jest krytykowana tylko przez jedną osobę w powieści. À propos słów jednak, sam autor określa Mikaela brutalniej, ale panowie-dziennikarze bardzo zabawnie starają się zatrzeć to niemiłe wrażenie:

Sam autor napisał:[…] „Ogólnie rzecz biorąc, nie ma żadnych problemów i można powiedzieć, że zachowuje się jak dziwka”.
[Dziennikarz] To znaczy pozwala się uwodzić zarówno kobietom w wieku swej mamy, swej córki, jak i swoim rówieśnicom. Nie przeżywa wielkich miłości, nie ma takich rozterek. Korzysta z życia.
– To facet silny, zamożny, otoczony kochającymi go kobietami, zarazem świetny dziennikarz. Ktoś, kim Stieg chciał w życiu być – mówi Baksi.

Blomkvist sypia z zamężną Eriką Berger, ma też inne kobiety.

Lecz Larsson ma jeszcze męskiego bohatera, który żyje w typowym męskim marzeniu, gdzie wszystkie kobiety mu ulegają i zakochują się właśnie w nim, podczas gdy on zachowuje swoją niezależność, życzliwy dystans i właściwie kocha jedynie swoją pracę.

Jak widać interpretacja kwestii, kto kogo ma, a kto komu ulega, zależy od punktu siedzenia, a raczej od tego, któremu głodnemu chleb na myśli. Wbrew wyraźnym założeniom autora.

Wbrew założeniom powieści jest też pisanie, że Millenium opowiada między innymi o handlu ludźmi. Miło, że autor biografii pisarza zauważa, iż kobiety są ludźmi, ale akurat w wypadku tego przestępstwa warto podkreślać, że to kobiety są ofiarami a mężczyźni sprawcami. I jest to również jeden z objawów nienawiści mężczyzn do kobiet, męskiej nienawiści do czegoś, czego człowieczeństwa nie chce się uznać.

No i jest jeszcze film.

…Dziobaty jeździ do Zalesia…

Film miewa nieliczne zalety, jak fajne krajobrazy chociażby, ale poza tym na pierwszy rzut oka charakteryzuje się straszliwie drewnianym aktorstwem. Możliwe, że jest to efekt zamierzony, jeśli weźmie się pod uwagę, jak mało życia psychicznego i emocjonalnego mają bohaterowie powieści. Jednak w filmie drewnianość tę wybaczyć można jedynie Noomi Rapace, no bo jej do grania Lisbeth w zasadzie wystarcza gadzia twarzyczka oraz chudość. Natomiast patrzenie na ten sam wyraz twarzy Michaela Nyqvista przez trzy części (!) jest doświadczeniem traumatycznym. Nie wspominając o innych bohaterach, matko jedyna. Sytuację ratują może aktorka grająca Annikę (zabawna jest, ale przynajmniej żywa), czy aktorzy odtwarzający Haralda Vangera i doktora Teleboriana. No i jasnym światełkiem dobrego przykładu świeci doktor Jonasson, ale to wszystko jest kropla w morzu potrzeb. Chyba, że całość ma być naturalnym dostosowaniem się do potrzeb kinematografii światowej, gdzie ostatnio nagradza się lub ceni filmy, w których aktorstwo absolutnie nie jest niezbędne (The Queen), życie psychiczne bohaterów nie jest niezbędne (The Hurt Locker), albo wręcz wszystko jest zbędne, poza efekciarsko efektownymi efektami (Inception).

Nie wiem, czy to dobrze, że ludzie w filmowym Millenium nie wyglądają po holiłódzku, skoro i tak nie umieją (nie chcą, nie muszą) grać. Fakt, że miło popatrzeć na normalnie wyglądające kobiety (Erika, Monika), bo przynajmniej jest to zgodne z duchem powieści. Natomiast Mikael? Który kojarzy się wyłącznie z Chmielewską (Dziobaty jeździ do Zalesia oraz ciumciany po tłustym, białym, porośniętym czarnym włosiem brzuszku Bobuś)? Czy on naprawdę nie mógłby mieć nieco więcej wdzięku? Żeby można było uwierzyć, że to jest Kalle Blomkvist opisywany w trylogii? Ech…

Możliwe jednak, że jest to świadomy zabieg twórców filmu. Europejskość? Jest. Nieamerykańsko nie uśmiechajacy się aktorzy? Są. Feministki marudzą? A rzućmy im parę niezbotoksowanych kobiet, sędziego zamieńmy na sędzię, a ciężko pracującej adwokatce dorzućmy bonus w postaci ciąży. Wtedy może nie będą drążyć i głupio – jak to feministki – dopatrywać się w filmie nie wiadomo czego.

…verba docent, exempla trahunt…

Się doczepię i podrążę jednak, gdyż film tak daleko odchodzi od ducha książki, że aż. A przecież nie ważne jest tylko to, o czym się mówi, ale również jak. I dlatego, jak rozumiem, w filmie wywalono na przykład niemal całą nagonkę na Lisbeth, dlatego też wywalono przejścia Eriki w nowej pracy, czy sporo niesympatycznego traktowania kobiet.

Jasne, że film nie pomieści wszystkiego, co zawarte jest w powieści. Ale zgodnie, jak sądzę, z życzeniem autora trylogii byłoby, gdyby wspomnieć co nieco o tej codziennej przemocy wobec kobiet, zamiast z lubością koncentrować się na obrazach rozebranej Salander. Albo z obleśnym upodobaniem powtarzać gwałt na niej (liczyłam sceny, ileż to razy reżyser każe nam podziwiać nagi tyłek aktorki, i troszku ich było). Akurat gdyby odrobinę wyciąć niektóre powtórzenia tej sceny, starczyłoby chyba miejsca na czwarty odcinek. Ale nie, bo przecież oglądać rozbierane kobiety jest tak fajnie, niezależnie od kontekstu. Razem zresztą ze scenami seksu lesbijskiego. Charakterystyczne, że związki Mikaela pokazane są bardzo dyskretnie, natomiast przy okazji stosunków Lisbeth widać sporo, ekhm, intymnych szczegółów (no bo dwie laski razem – marzenie). Poza tym: scena w więzieniu – fizyczność Lisbeth, scena w szpitalu – fizyczność Lisbeth (totalnie bez sensu), scena z Moniką – Monika prezentuje przede wszystkim swą atrakcyjną pupę, sceny z Eriką – Erika z dynamicznej i sensownej babki zamienia się w smętną firanę, która pozwala dwóm chłopa decydować o jej sprawach. I tak dalej, i tak dalej. Słychać, jak Larsson przewraca się w grobie. I na pewno nie chodzi mu wyłącznie o zmianę tytułu, której celem było zapewne dyskretne nienarażanie władców świata na niewygodne refleksje.

… fajna historia, tylko całkiem do dupy…

Dlatego też sądzę, że amerykański film nie będzie gorszy, niż produkcja szwedzka. Bo nie może. Myślę, że nawet miło będzie obejrzeć Mikaela, który umie ruszać twarzą (bo jaki Craig jest, taki jest, ale coś tam sobą reprezentuje), zawsze piękną Robin Wright, czy znakomicie (na oko) pasującego do roli Martina Stellana Skarsgårda, który w ogóle fajnym aktorem jest.

Żeby natomiast film odniósł sukces, reżyser powinien skorzystać z doświadczeń szwedzkich kolegów po fachu, tyle że co nieco z amerykańskim rozmachem uwypuklić. I tak, film powinien zacząć się od nagiej Lisbeth, której śni się detalicznie gwałt (w ścieżce dźwiękowej – Hit me baby one more time Britney). Wielokrotnie. Potem Lisbeth idzie do kuchni, gdzie czeka na nią Miriam, i obie uprawiają seks na kuchence. Wielokrotnie (podkład dźwiękowy – Touch me Samanthy Fox). Następnie zwięźle opowiedziana jest cała historia Harriet, superman rusza jej na pomoc, hakerka przynosi mu w zębach kapcie, tj. rozwiązanie zagadki, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie (a w ścieżce – Save me z soundtracku do Smallville). Ale to nie koniec, bo jeszcze Lisbeth chce dorwać ojca i brata (Chylińska śpiewa Rośnie we mnie gniew), wszyscy krzyczą, strzelają, ganiają się i wybuchają w zwolnionym tempie, bohaterka wpada w kłopoty, idzie do więzienia, a prasa używa sobie na niej do upojenia (Paparazzi – Lady Gaga). Następuje proces, do którego Salander pracowicie przygotowuje swój punkowy ymydż. W tym wypadku myślę, że najlepiej żeby zwyczajnie zrezygnowała z tych obcisłych ciuchów – I’m too sexy for my shirt śpiewają Right Said Fred – a zostawiła same tylko tatuaże i ewentualnie majtki (przebitki snów pokazujących seks z Miriam również mile widziane, na zmianę z gwałtem). Po czym wolna wychodzi z sądu, nucąc pod nosem Słodkiego, miłego życia Kombi.

Oskar murowany.

czepiam się, czytanki, okołoreligijnie

Zakonnik i seks, czyli kto tu kogo ośmiesza

Jan Turnau na swoim blogu opisał ostatnio dość zabawną historyjkę na temat pewnego zakonnika czy księdza, kończąc ją uwagą, iż zakonnik ten przysłał pewnego razu artykuł na temat antykoncepcji do Wyborczej. Artykułu nie wydrukowano jednak, żeby nie ośmieszać Kościoła.

Mam pewne wrażenie, że ten ostatni wywiad z dominikaninem Mirosławem Pilśniakiem w dużym stopniu tak akurat mógł zostać odebrany. Albo i wręcz został. Żeby było jasne – nie uważam, że jest w tym cokolwiek złego. Do roboty dziennikarskiej należy między innymi przedstawienie różnych poglądów czy postaw, a czytelnik może sobie zrobić z tym, co tylko chce. Jeśli więc dziennikarze Gazety mieli, mniej lub bardziej świadomie, ochotę poośmieszać poglądy dominikanina, to chyba im to częściowo wyszło – jak na moje oko. Ale przyznać muszę, że odbyło się to dzięki specyficznemu rozumowaniu (jeśli tak to można grzecznie ująć) Pilśniaka raczej, niż ich własnym dziennikarskim umiejętnościom.

I nie, nie mam tu na myśli religijnych poglądów dominikanina. Te są, jakie są. Świadomy katolik zdaje sobie z nich sprawę, a i dokumenty kościelne dostępne są dla wszystkich zainteresowanych. Dlatego też nie widzę niczego dziwnego w tym, że Pilśniak mówi, że to czy tamto jest grzechem. Że to czy tamto nie jest dobre. Że zadaje pytania etyczne. Z jego punktu widzenia, z punktu widzenia religii, którą reprezentuje, pewne rzeczy są uważane za grzechy. Absolutnie nie ma powodu, dla którego zakonnik katolicki nie miałby pod tym kątem oceniać zapłodnienia in vitro, onanizmu czy „czystości” rozumianej metaforycznie. W końcu, jak każdy obywatel, ma prawo wypowiadać się na dowolne tematy, ba – może nawet uczyć o tym tych, którzy się do niego po nauki zgłaszają.

W dodatku – nie widzę tu żadnego powodu do wstydu czy nieśmiałości. Zakonnik opowiada o tym, co dyktuje mu jego religia, opowiada o normach i regułach w tej religii obowiązujących. Jasne, że nie wiadomo, jak to zostanie przyjęte przez innych. Może zostać wyśmiane, ale w sumie – co z tego? Wyśmiać można wszystko, dowolne poglądy czy gusta, i czy jest to powód, żeby się nimi nie dzielić z innymi? Nie mówiąc już o tym, że jeśli przedstawi się je klarownie i sensownie – i nie, nie mam tu na myśli ich naukowego czy paranaukowego udowadniania – jeśli powie się, że to jest to, w co ja wierzę, bez atakowania czy wyśmiewania tego, w co ty wierzysz – to nawet hipotetyczny walczący ateista (ewentualnie część tychże) stwierdzi: no dobra, ty wierzysz w to, ja się nie zgadzam, jesteśmy cool i peace między nami.

Pilśniak nie rozumie, że ludzi (przynajmniej niektórych) odrzuca od religii nie to, że są w niej określone zasady. Nawet nie to, że zasady te są ciężkie. Odrzuca natomiast pseudonaukowy bełkot, którym usiłuje się udowadniać sprawy gatunku religijnego, które tego udowadniania absolutnie nie potrzebują. W religii są bowiem kwestie, które przyjmuje się na wiarę, kwestie znaczące, ale i kwestie mniejszego kalibru. To jest w końcu wiara, na litość, a nie nauka. 

Tym bardziej, że niejednokrotnie wywody Kościoła katolickiego na temat seksualności człowieka wyglądają tak, że bez wódki ich nie rozbieriosz. Pseudonaukowe teorie na temat: antykoncepcja a sprawa wzajemnego szacunku małżonków do siebie na przykład są, delikatnie mówiąc… Szczerze – nie wiem, jak to delikatnie powiedzieć. Ale wiem, że większym szacunkiem obdarzony zostałby zakonnik, który stwierdziłby po prostu, że Kościół tak głosi, że coś tam uważamy za grzech, a co innego nie. A ty, jako katolik, powinieneś po prostu wsłuchać się w te słowa.

Nie rozumiem, dlaczego nie wypunktowali tego dziennikarze przeprowadzający wywiad. Nie pokazali, że przekonania religijne – ok, ale bełkotem jest to, w jaki sposób Pilśniak o nich mówi. Dlaczego nie wyciagnęli braku sensu w tym, że dominikanin ma pretensje do seksuologów mówiących, że coś tam jest dobre, a jego zdaniem nie powinni stawiać się w roli „nauczycieli życia”? A jednocześnie twierdzi, że nauczyciele powinni przekazywać uczniom, co jest dobre, a co złe – ale ocenę, co jest grzechem, powinni zostawiać samym zainteresowanym? I przy tym wszystkim atakuje Wyborczą, że dziennikarze tejże mają swoje poglądy i nie wahają się ich używać celem przekonania ludzi do czegoś? Przecież to wszystko razem aż prosi się o konkluzję, że dominikanin ma wyraźne problemy z dzisiejszym społeczeństwem, z ludźmi żyjącymi w otoczeniu innych ludzi o różnych poglądach, nagabywanymi z różnych stron o różne rzeczy. I że doprawdy jego marzenia o tym, żeby to tylko i wyłącznie Kościół katolicki miał monopol na „uczenie życia”, są, uprzejmie mówiąc, mocno przeterminowane, a Kopernik się w grobie przewraca.

I dlaczego dziennikarze nie punktują innych mocno dziwacznych kwestii, które głosi Pilśniak? Nie pokazują, że w gruncie rzeczy walczy on z jakimiś wyimaginowanymi zarzutami? Że sam sobie coś wymyśla, a potem z tym dyskutuje? Seksuolog, który radzi zaczynać współżycie seksualne jak najwcześniej? I głosi, że masturbacja to sposób na udane życie? I nie zdaje sobie sprawy z istnienia nerwic seksualnych? To ja nazwiska takich specjalistów poproszę. Kremy z ludzkim płodami? A nie pomyliło się coś komuś przypadkiem z placentą, roślinną w dodatku (jak wiadomo, firmy kosmetyczne robią cuda-wianki na kiju)? Polityka anty-HIV w Ugandzie – nie można się na ten temat przygotować przed wywiadem i wykazać, że dominikanin nie wie, o czym mówi? Seksuolodzy powołujący się na Kinseya i jakieś stare książki – nie można było przywołać tych wszystkich Starowiczów i Izdebskich, co to na okragło robią jakieś badania na temat a to seksualności Polek, a to czegoś tam innego? 

Czy nie można było wykazać rozmówcy po prostu, że większość z tego, co głosi, powołując się na naukowe czy racjonalne argumenty, opiera się na osobistych uprzedzeniach, a w dodatku jest niespójne?

Ze zdziwieniem zauważyłam twierdzenie, iż ktoś, kto mówi, że coś tam jest normalne, twierdzi również automatycznie, że to jest dobre, a przy tym naśmiewa się z uważających inaczej. Może Pilśniak ma złe doświadczenia – prawdopodobnie wynikające z faktu, iż za osobistą obrazę uważa fakt, że ktoś śmie się z nim nie zgadzać – ale wydaje mi się, że ludzie nie byliby w stanie normalnie funkcjonować, w wielu zawodach na przykład, gdyby nie zgadzając się ze sobą biliby się i dorabiali do tego jakąś ideologię. Czy chirurg mówiąc pacjentowi, że jedno leczenie jest dobre, ale jego kolega jest zwolennikiem innych metod – wyśmiewa się z tego kolegi? Czy protestant opisujący różnice między swoim Kościołem a Kościołem katolickim wyśmiewa się z tych różnic? Czy naukowcy różniący się poglądami wyśmiewają się z siebie nawzajem? Może i niejeden tak, ale nie jest to konieczne, naprawdę. Tak jak nie wynika z faktu, że jeśli ktoś mówi, że prezerwatywa zabezpiecza przed czymś tam, to od razu zachęca do jej używania. Oraz automatycznie wyśmiewa się z Kościoła, kiedy informuje, że Kościół jej nie aprobuje. To jest informacja li i jedynie. I tym bardziej można to było wytknąć Pilśniakowi, skoro jego argument to to, że „ja w to nie wierzę” (że można tylko informować informując) oraz manipulowanie informacjami. Raz twierdził, że seksuolodzy informują, że antykoncepcja jest ok, ale Kościół jej nie lubi, a chwilę później, że mówią oni, że Kościół prezerwatyw nie lubi, ale katolicy to olewają. Wnikliwy dziennikarz powinien zauważyć, że chyba jakoś zaczynamy rozmawiać o czymś zupełnie innym w tym momencie.

Podobnie można chyba było wykazać zakonnikowi, że jeśli ktoś używa słowa „normalny”, może używać go wyłącznie w znaczeniu „typowy” czy „najczęściej występujący” i nie musi to koniecznie oznaczać wartościowania – „dobry”. Z tym, zdaje się, Pilśniak ma spore kłopoty w całym wywiadzie. I przykład ten dość dobrze obrazuje, że walczy on ze wykombinowanymi przez siebie samego kwestiami i na nie odpowiada. A że, brutalnie mówiąc, nie wystarcza mu wiedzy czy argumentacji, próby tłumaczenia własnych wizji na gruncie racjonalnym wychodzą mu żałośnie i żenująco.

I naprawdę, naprawdę, jeszcze raz to podkreślę, nie mam na myśli jego przekonań religijnych czy wiary po prostu. Te szanuję, trudno żebym nie :-) . Osłabia mnie zwyczajnie to marne, na niskim poziomie pseudorozumowanie, ten dziwaczny język, w czym celują niektóre osoby duchowne. Bo nie sposób tego brać poważnie. Poważniej wygląda, kiedy ktoś, owszem, broni swoich poglądów, ale robi to normalnie, prosto o nich opowiadając. Przyznając czasem, że coś tam to właśnie wiara, a nie nauka. Ale nie wówczas, kiedy czyni to dorabiając do wszystkiego bezsensowne argumenty, przywołując niestworzone przykłady oraz polemizując z własnymi demonami.

O ileż świat byłby sympatyczniejszy, gdyby taki zakonnik przemyślał trochę swoje słowa. Raz – co on sam powinien zapewne docenić – nie ośmieszałby swoją osobą Kościoła. To prawdopodobnie nawet nie postało mu wcześniej w głowie, ale owszem, udało mu się to zrobić. Dwa – mogło to sprawić przykrość paru katolikom, na których powinno mu zależeć. Czyli miło byłoby, gdyby w ogóle nie urażał innych ludzi – to także dla kogoś tak strasznie przeświadczonego o swojej racji jest pewnie niewyobrażalne. Osoby takie myślą wówczas często: ludzie obrażają się, bo Kościół wymaga. Tymczasem to nie na tym polega – ludzie nie są urażeni tym, że Kościół wymaga. Kogoś, kto wymaga, traktuje się nawet z szacunkiem. Są urażeni tym, że traktuje się ich jak idiotów, którzy łykną wszystko.

A po trzecie – to miło by było wówczas na świecie i Mirosławowi Pilśniakowi. Żali on się, że ludzie traktują go pogardliwie i przezywają. Może nie robiliby tego, gdyby on sam nie wypowiadał się tak autorytatywnie, a jednocześnie lekko i bez empatii, na temat sytuacji dla siebie wyraźnie niepojętej, jaką jest kwestia HIV/AIDS w Afryce. Gdyby tak swobodnie nie perorował na temat heroizmu, miłości, prezerwatyw i ludzi zakażonych na tym kontynencie. Może jakby się zastanowił, czy na pewno te same podniosłe frazesy rzuciłby w twarz gwałconej dwunastoletniej Afrykance, albo na przykład zakonnicy-misjonarce – wówczas może nie obruszałby się tak, że ludzie wypowiadają się niechętnie na jego temat. Może.

A po czwarte – może i osoby niewierzące spojrzałyby wówczas trochę inaczej na Kościół? Nie zostałyby odepchnięte od niego sporym stężeniem absurdu, za to wywołałoby to w nich nawet  jeśli nie akceptację religii, to przynajmniej odrobinę zrozumienia.

Na koniec wracam do mojej początkowej tezy – miał ten wywiad z założenia ośmieszyć Kościół czy nie? Jeśli tak, to jak pisałam, udało mu się. Czy to źle? Skądże, choć oczywiście nie jest to przyjemne. Nie miewam wcale takich zdrożnych pragnień, żeby w przypadku kiedy Kościół sam sobie strzela w stopę, podawać mu naboje, absolutnie nie. Ale uważam, że każdemu dobrze robi odrobina krytyki a nawet krytykanctwa, nawet jeśli jest niesympatyczna. Bo skłania ona (albo przynajmniej powinna) do refleksji, do zrewidowania nawet jeśli nie poglądów, to własnego tych poglądów prezentowania.

Ale uważam też, że dziennikarze nie postarali się nadmiernie. Wszystko załatwił za nich rozmówca. I nawet jeśli oni mieli niezły ubaw, to czytelnik (niżej podpisana) też chciałby troszeczkę ;-). Wiem, że przysłowie „nie ucz ojca dzieci robić” jest bardzo słuszne, ale… jakoś tak niedługi czas później przeczytałam inny wywiad, z innym księdzem, w innej gazecie. Nigdy nie sądziłam, że napiszę coś takiego, ale radziłabym dziennikarzom Gazety zajrzeć do Rzeczpospolitej. Tak robi się wywiady z ludźmi, zwłaszcza z takimi, od których chcemy wyciągnąć coś konkretnego, a nie pogłaskać ich po główce i poślizgać się po temacie.

coś dobrego, czytanki, moja Ameryka, okołoreligijnie

Homoseksualizm w katolicyzmie – enemy territory czy błogosławieństwo?

Z okazji wyjazdu do Austin nie mogłam niestety wysłuchać kolejnego wykładu z serii The Sacred and the Sexual, o których to wykładach wspominałam jakiś czas temu. Na stronie jednak prelegenta, Jamesa Alisona, znalazłam parę jego wypowiedzi – i myślę, że przynajmniej częściowo o tym samym właśnie mówił u nas na uniwersytecie. Wydały mi się interesujące, bo jest to  spojrzenie katolika, niewątpliwie bardzo entuzjastycznego, na kwestię homoseksualizmu. Spojrzenie spokojne i przemyślane, acz nie pozbawione wątpliwości i, nieraz, bólu.

Bycie homoseksualistą w Kościele katolickim nie jest sprawą prostą, pisze autor. Z różnych względów – homofobii przedstawicieli Kościoła, ich niezrozumienia biologii osobników homo sapiens, plus kwestii nawarstwienia się pewnych poglądów, które właściwie należałoby w trybie pilnym zweryfikować. Zweryfikować w dodatku nie w duchu podejrzanego wg Kościoła relatywizmu, ale raczej posłuszeństwa Bogu. I Kościołowi też.

Karkołomne zadanie? Nie. Nie może być karkołomne coś, co wynika z podstawowej i naczelnej zasady chrześcijaństwa, czyli miłości do ludzi i Boga.

Ale zadanie jest trudne. Trudne – na razie, trudne – w dzisiejszych czasach. Bo autor wyprzedza nieco nasze czasy i pisze sporo o przyszłości w teraźniejszości, jeśli można to tak określić. A w wielu sprawach, które porusza, nie ma niczego specjalnie odkrywczego. Teoretycznie. Bo teoretycznie to wszystko powinno być normalne i naturalne, zwłaszcza w Kościele religii miłości. Jak widać jednak gołym okiem – szczególnie w niektórych krajach – normalne nie jest; jest za to nowe i szokujące.

W tekstach Jamesa Alisona wyraźnie widać zachwyt nad miłością Boga do ludzi, miłością, która wszystko zwycięży – uprzedzenia wobec osób homoseksualnych też. Bo są oni kochani przez Boga dokładnie tak samo, jak heteroseksualiści, nie mniej. Wiadomo oczywiście, że wielu gejów i lesbijek ma w nosie to, co zwykł mówić na ich temat Kościół, szczególnie, że rzeczy te bywają zwyczajnie podłe. Ale warto zauważyć, co czasem negują niewierzący homoseksualiści – geje i lesbijki są w Kościele. Zmagają się oni często z okropnymi rzeczami. Każde z nich prowadzi ciężki bój, jeśli serio traktują swoją wiarę. I oczywistym jest, że w tym boju cały Kościół powinien ich mocno wspierać.

No, I don’t want to pretend that being an openly gay Catholic is something easy or obvious. It isn’t. For a start, merely the fact of your wanting to read a letter like this at all is a sign of how many obstacles you must have overcome already. You may have faced hatred and discrimination in your own country, from family members, at school, at the hands of legislators eager for cheap votes, through shrieking newspaper headlines that sear your soul, and in the glare of which you are speechless in your own defence. And you’ve probably noticed that at the very best, the Church which calls itself, and is, your Holy Mother has kept silent about the hatred and the fear. While all too often its spokesmen will have lowered themselves to the level of second-rate politicians, lending voice to hate while claiming that they are standing up for love. The very fact that, through and in the midst of, and despite, all these hateful voices, you should have heard the voice of the Shepherd calling you into being of his flock is already a miracle far greater than you know, preparing you for a work more subtle and delicate than those voices could conceive.

Oczywiście – każdy przechodzi podobną drogę, nie tylko osoby homoseksualne. Trudno wypowiadać mi się, jakie dokładnie uczucia czy odczucia mają wierzący o tej orientacji. Ale dzięki byciu przedstawicielką płci uważanej w Kościele przez wieki za gorszą i dyskryminowanej, mogę to i owo jakoś sobie wyobrazić.

And yes, you will have to interpret it, you will have to decide whether I who am addressing you as “you” am able to do so only because of some slip-up, some crack in the system, or whether there is something of the Shepherd in this unauthorised voice which is speaking to you, something of the Shepherd, whose voice you know, and of which you are not afraid. I can lay no claim to being a channel of that voice myself. None of us can. We can hope to be used, or to be in preparation for being used. However only those who each of us addresses can perceive who it is, what mixture of voices it is, that comes singing through our airwaves.

But the God who is revealed to us in Jesus could not possibly treat that small portion of humanity which is gay and lesbian to a double-bind in the way the Church has come to do. Could not possibly say “I love you, but only if you become something else”; or “Love your neighbour, but in your case, not as yourself, but as if you were someone else”; or “Your love is too dangerous and destructive, find something else to do””.

Trudno się nie zgodzić.

Bo głęboko wierzę, że jeśli protestuję przeciwko homofobii w Kościele, jeśli uważam ją za grzech (a nie jestem w tym osamotniona), to wynika to z mojej wiary w miłość Boga do ludzi tudzież w sens miłości bliźniego.

Neither do I know, nor do you know, whether my refusal to believe that God could possibly treat gay and lesbian people in the way that the village elders and the local court say he does, is a refusal born of faith in a love which will turn out to be true, or is simply a sign of my delusional flight into unreality.

James Alison ma swoją teorię na temat – dlaczego homoseksualizm i homoseksualiści są tak, a nie inaczej, traktowani przez wielu przedstawicieli Kościoła.

So, to my first point. In the last fifty years or so we have undergone a genuine human discovery of the sort that we, the human race, don’t make all that often. A genuine anthropological discovery: one that is not a matter of fashion, or wishful thinking; not the result of a decline in morals or a collapse of family values. We now know something objectively true about humans that we didn’t know before: that there is a regularly occurring, non-pathological minority variant in the human condition, independent of culture, habitat, religion, education, or customs, which we currently call “being gay”. This minority variant is not, of course, lived in a way that is independent of culture, habitat, religion, education and customs. It is lived, as is every other human reality, in an entirely culture-laden way, which is one of the reasons why it has in the past been so easy to mistake it as merely a function of culture, psychology, religion or morality: something to get worked up about rather than something that is just there.

However, if we are faithful to the Church’s teaching and reject relativism, then we must interpret the definition as really depending on something being true, as evoking an underlying truth claim that is being defended here. After all, the claim that something is objectively disordered suggests that there is something objectively ordered behind it, as it were, starting from which we can detect the disorder. The truth claim behind this definition is that all humans, by the mere fact of being human, are intrinsically heterosexual and that there exists an unique proper expression of sexual love for humans, that within marriage which is open to the possibility of procreation. It is from this presupposition of the intrinsic heterosexuality of all humans and the corresponding goodness of marital sexual love that it can properly be deduced that those with a homosexual inclination are objectively disordered, that they are in fact defective heterosexuals, and that any sexual relations between such people must be judged lacking according to the degree to which they fall short of those between married heterosexuals.

Well, what has emerged with ever-greater clarity over the last twenty or so years is that the claim underlying the teaching of the Roman Congregations in this sphere is not true. It is not true that all humans are intrinsically heterosexual, and that those who appear not to be heterosexual are in fact defective heterosexuals. There is no longer any reputable scientific evidence of any sort: psychological, biological, genetic, medical, neurological – to back up the claim. The discovery that I talked about earlier, backed with abundant evidence, is that there is a small but regular proportion of human beings – somewhere between three and four percent – across all cultures who are hardwired to be principally attracted to members of their own sex. Furthermore there is no pathology of any psychological or physiological sort that is invariably associated with this sort of hardwiring. It is not a vice or a sickness. It is simply a regularly occurring minority variant in the human species.

Powinien zostać ekskomunikowany za takie teksty? A przynajmniej spalony przez powieszenie na stosie? :-P

Alison uważa, że wszystko to jest dobrą wiadomością dla osób homoseksualnych (tych oczywiście, którym na tym zależy, jak sądzę).

I won’t go on too long here about the rather obvious reasons why it is good news for gay and lesbian people. Suffice it to say, that it makes an enormous difference to someone’s personal sanity and all round healthiness if you discover that you aren’t a mistake, a cruel joke. If you are used to being told that your feelings are all wrong, sick, distorted, and your attempts to tell the truth about your life are so many delusions and lies, then the relief that is felt when you find the truth is very well brought out in the famous Hans Christian Andsersen story The Ugly Duckling. Anyone who has undergone this relief will resonate with these words of Pope Benedict from his most recent Encyclical Caritas in Veritate: „Each person finds their good by adherence to God’s plan for them, in order to realise it fully: in this plan, each one finds their truth, and through adherence to this truth, becomes free (cf John 8,22). To defend the truth, to articulate it with humility and conviction, and to bear witness to it in life are therefore exacting and indispensable forms of charity.”

Ale twierdzi także, że cała kwestia homoseksualizmu, dyskusje nad nią w łonie Kościoła są prawdziwym błogosławieństwem dla wszystkich. Ogrom nowej (raczej nowo akceptowanej) wiedzy o człowieku, jego życiu, kondycji, zmaganiach, dojrzewaniu, różnych aspektach człowieczeństwa – to nie jest coś, obok czego można przejść obojętnie. I może to również heteroseksualistom pomóc stać się pełniejszymi, bogatszymi duchowo i mądrzejszymi ludźmi.

However, what I would like to do here is stand back a little from our tendency to opportunism, and try to sketch out part of the shape of this discovery about the human condition in such a way that we can see that, like all such discoveries of things that are true about being human, this is good news for all of us as humans. Later on I’d also like to show why it is a piece of good news for us as humans that is going to be particularly good news for us as Catholics.

Just so, we are only now beginning to be able to tell what are some of the knock-on effects of having discovered that what we call being “straight” or “heterosexual” is not the normative human condition, but a majority human condition. This means that while it is true that human reproduction is intrinsically a two-sex matter, and that the vast majority of humans are heterosexual in orientation, it is not true that humans are intrinsically heterosexual. If there are some humans in whom, as a normal and non-pathological minority variant, the emotional and the sexual elements of their lives are not linked to any possible reproductive element, then the link between the possible reproductive element and the emotional and sexual element in those in whom these elements are linked is of a somewhat different sort than was previously imagined.

Dlaczego więc jest tak źle, skoro jest tak dobrze ? Alison twierdzi, że to dlatego, że Kościół, chrześcijaństwo w ogóle, jest tak naprawdę w powijakach. I dużo się jeszcze musi nauczyć.

[…] we may well still be in the early stages of the Church’s history, and Christianity still a young religion. And we have discovered an area of genuine human anthropology about which Church teaching is a complete vacuum.

No, instead we find ourselves facing up to the fact that we have discovered something objectively true about being human which is going to re-write our maps.

Given that all Church teaching in this sphere has depended on, been a deduction from, the Church’s teaching about marriage, and has depended on the presupposition of the intrinsic heterosexuality of all humans, it is fair to say that the Church has nothing at all to say about a reality of which its teachers were entirely ignorant. It is properly speaking true to say that, appearances aside, the Catholic Church has no teaching at all about homosexuality.

Co mają więc robić zainteresowani wierzący homoseksualiści?

This seems to me to be the challenge for us now, and as I say continually, it seems to me to be a fun challenge: are we going to dare to be Catholics, not in rivalry with our office holders, grateful that they’re there, aware that they’re pretty stuck, but delighted to be beginning to take on board the contours of the new discovery about being human that goes with the term “gay”? Are we going to allow ourselves to be empowered to discover ways in which God is much more for us than we had imagined, that God really does want us to be free and to be happy, and to rejoice in what is true as we are stretched toward and stand alongside the weakest and most vulnerable of our sisters and brothers wherever we may find them? Are we going to allow ourselves to discover the potential for Catholicity that is opening up alongside the discovery of the new richness in Creation that shimmers within the little word “gay”?

Pięknie. Tylko skoro Kościół tak naprawdę nie dysponuje  w  t e j  c h w i l i  żadnym nauczaniem na temat homoseksualizmu, sporo musi sie nauczyć, a jego liderzy są nieco konserwatywni, to co ma zrobić wierzący/wierząca gej/lesbijka  w  t e j  c h w i l i? Młyny Boże mielą powoli podobno. A życie człowiek ma jedno. James Alison odpowiada:

One way or another, let me tell you what I have discovered in my years underground in enemy territory: you are not alone, and His promises are true.

Hmmm…

No, ale skoro jest i księdzem katolickim i gejem, to chyba wie, co mówi.

(Cytowane fragmenty pochodzą z artykułów Jamesa Alisona: The Fulcrum of Discovery or: how the “gay thing” is good news for the Catholic Church oraz Letter to a young gay Catholic)

coś dobrego, czytanki, okołofeminizmowo, okołoreligijnie

„Wiara nie pozwala człowiekowi traktować siebie w taki sposób…”

Zakonnik, jezuita. I mówi z sensem :-) . Z paroma rzeczami nie zgodziłabym się, parę rzeczy sformułowałabym inaczej – na przykład to, że niekoniecznie pragnieniem każdej kobiety jest macierzyństwo – ale generalnie nie jest źle.

[…] Bywa że kobieta wchodząc w relację z mężczyzną zatraca się, przestaje już być sobą, a staje się wyłącznie żoną lub wyłącznie matką. Gdy taka kobieta zostanie kiedyś sama, wpadnie w rozpacz. […] Doradzam im wtedy: zadbaj o siebie, zatroszcz się o swoje życie duchowe, wypoczynek, dokształcenie intelektualne. Dla wielu jest to trudne. Całe ich dotychczasowe życie było nastawione na jedno: na zaspokojenie potrzeb męża i dzieci. Tylko kobieta, która czuje się wolna i samodzielna, może być dobrą żoną i dobrą matką. […]

[…] Dlatego też studia, zainteresowania intelektualne, zaangażowanie społeczne, a nade wszystko głębokie życie duchowe i moralne są tak istotne dla tożsamości kobiety. Wiele kobiet poświęca się w życiu małżeńskim i rodzinnym, są bardzo ofiarne, oddane mężowi i dzieciom i nie czują się  sfrustrowane, ale dlatego, że rodzina nie jest ich jedynym i ostatecznym sensem życia. Człowiek nie może tak oddać się drugiemu, choćby mężowi i dzieciom, jak oddaje się Bogu.

W duszpasterstwie rodzin brakuje nam biblijnej antropologii. Jezus nie daje własnej koncepcji relacji kobiety i mężczyzny, ale każe wrócić „do początku”. A tam jest napisane, że Adam i Ewa są sobie równi i są wobec siebie wolni. Ewa nie jest niewolnicą Adama. Gdyby była, jak mogłaby realizować przykazanie: Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił (Pwt 6, 5). Ono i do niej się odnosi.[…]

[…] Kobieta winna sobie powiedzieć: „On odejdzie, ono odejdzie, ja będę żyła”. Taka postawa daje jej wewnętrzną moc. Gdy mąż usiłuje stosować wobec niej przemoc, powie mu wprost: „Nie jesteś moim bogiem. Nie pozwolę krzywdzić siebie, dzieci”. Jeżeli ksiądz ma niedojrzały stosunek do kobiet, to wmawia im, że powinny ulegać, „przebaczyć”, poddać się itp., podczas gdy powinien je zachęcić, by domagały się szacunku dla siebie i dzieci, zatroszczyły się o swoją kobiecość, zbudowały głębokie życie duchowe. To winno być jasno powiedziane.

Skrajne feministki mówią, że celem życia kobiety nie mogą być „gary”. I mają rację. Popełniają jednak błąd, bo w miejsce „garów kuchennych” proponują inne „gary” – robienie kariery zawodowej. I to jest nieludzkie. Kobieta pragnie mieć dom, być żoną i matką. Jest to jej głębokie pragnienie. Widzę nieraz, jak cierpią kobiety po trzydziestce, które nie wierzą już w możliwość zawarcia małżeństwa. Lansowanie jednak tezy, że kobieta bez mężczyzny w życiu sobie nie poradzi, jest przejawem męskiego szowinizmu, któremu ulegają niekiedy i księża.[…]

Kobiety […] Za odrobinę uczucia, „przygarnięcia” emocjonalnego, gotowe są sprzedać swoją duszę, wyrzec się swojej godności, szacunku do siebie, przyjąć postawę niewolnicy. Grzech przeciwko prawdziwej miłości siebie jest równie ciężki jak grzech przeciwko miłości bliźniego. Pewne kobiety pozwalają się poniżać ojcom, mężom, synom, kochankom, łudząc się, że w ten sposób zyskają ich uczucie. To błąd. Wiara nie pozwala człowiekowi traktować siebie w taki sposób.[…]

Całość tutaj.

czytanki, okołoreligijnie, śmieszne

A taniec to jeszcze gorsze ZUO

Jakiś czas temu, niektórzy poczuli się zaniepokojeni informacjami o nowej świętej Kościoła katolickiego, znanej szerzej z innych powodów, niż bycie „świętą tanecznicą„.

[…]”Atrakcyjna, lubiła dobrze się ubierać, katalogi mody zamawiała w Paryżu. Nie stroniła od gustownego makijażu, malowała paznokcie. Miała karnet do La Scali, odwiedzała teatry i kina, chętnie bywała na przyjęciach i sama je organizowała, kochała taniec. – powyższy urywek jest cytatem z artykułu opublikowanego w jednym z kościelnych pism, a poświęconego św. Joannie Berettcie Molli.”[…]

Skąd to zaniepokojenie?

[…]Tańcząca Joanna Molla, jakby nie patrzeć musi w świetle tradycyjnie antytanecznej postawy Kościoła św. budzić pewne pytania i kontrowersje. Po bliższym przyjrzeniu się miłości, jaką do tańca, miała pałać ta Święta, dostrzegamy jednak, iż sprawa ta nie jest tak prosta, jak chcieliby ją widzieć współcześni obrońcy damsko-męskich pląsów.[…]

Czyli nie taki ten taniec bezgrzeszny, jakby się wydawał – zwłaszcza w opozycji do szatańskiego metalu ;-) .

[…]Podsumowując więc, tradycyjna teologia moralna, poczynając już od samych początków chrześcijaństwa, aż do poł. 20 wieku względem tańców towarzyskich zajmowała postawę oscylującą pomiędzy absolutnym potępieniem, a bardzo niechętną tolerancją.[…]

… a niektórzy chcieliby się tradycyjnej teologii trzymać. No i fajnie. Tylko dlaczego trzeba od razu twierdzić, że święta świętą, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie?

[…]Również w czasach św. Joanny Molli nie wszyscy księża mieli na tyle hartu ducha (albo na tyle znajomości katolickiej doktryny moralnej) by odkrywać przed swymi owieczkami niebezpieczeństwo tańców towarzyskich. Św. Joanna Beretta nie była ani księdzem, ani nawet zakonnicą. Ona była zwykłą, świecką katoliczką, która w sposób naturalny ufała księżom, którzy ją prowadzili. Jeśli trafiła w swym życiu na księży, którzy nie przedstawili jej tradycyjnej nauki katolickiej w omawianym tu temacie, to trudno się dziwić, iż ona sama mogła nie widzieć niebezpieczeństwa w tańcach towarzyskich.[…]

[…]Ta nieznajomość byłaby tu potęgowana jeszcze tym, iż św. Joanna była kobietą. Popęd seksualny niewiasty różni się zaś w pewnym stopniu od męskiego pociągu płciowego. Niewiasta często może np. nie widzieć niebezpieczeństwa w tym jak się ubiera, albowiem kobiety w znacznie mniejszym stopniu niż mężczyźni zwracają uwagę na cielesne walory przedstawiciela płci przeciwnej. Analogicznie sprawa może wyglądać z tańcem.[…]

Bo przecież to mężczyźni zwracają uwagę na ubiór. I doradzają swoim żonom, czy cyklamen pasuje do łososiowego, a najnowsza torebka do butów na koturnach. Poza tym, zawsze zastanawia mnie, skąd to przekonanie u pewnej grupy mężczyzn zwłaszcza, że kobiety nie zwracają uwagi na „walory cielesne mężczyzn”? Czują się bezpiecznie z takim przekonaniem, czy jak? I wygodnie w dodatku, bo zawsze można na te baby zrzucić winę, że to one prowokują. Zwłaszcza kiedy same nie wiedzą, w co się ubierają.

[…] Pierwszym pytaniem, jakie należałoby tu postawić jest to, jakiemu rodzajowi tańca oddawała się ta Święta? Czy był to taniec towarzyski, czy też może ta bogobojna niewiasta lubiła potańczyć, ale sama, bez udziału przedstawicieli płci przeciwnej? Gdyby jednak okazało się, iż św. Joanna Molla istotnie oddawała się tańcom towarzyskim trzeba się jeszcze zapytać: z kim tańczyła i w jakim okresie swego życia to czyniła? Czy tańczyła jeszcze jako panna z innymi kawalerami, czy też dopiero po ślubie i tylko z własnym mężem? Próbowałem szukać więcej informacji na temat domniemanej miłości św. Joanny Molla do tańca. Niestety w setkach doniesień o „tańczącej świętej” niezwykle trudno jest dotrzeć do informacji, które pozwoliły by mi odpowiedzieć na postawione wyżej pytania. Tym nie mniej udało mi się dotrzeć do wieści z których wynika, iż św. Joanna Molla istotnie uczęszczała na bale, ale jedynie z własnym mężem. Nie udało mi się dotrzeć do jakichkolwiek informacji z których wynikałoby, iż miłość do tańca skłaniałaby tę że Świętą do oddawania się pląsom z kimkolwiek innym niż ze swym prawowitym małżonkiem. Takie postawienie sprawy budzi na pewno znacznie mniej kontrowersji, niż gdyby miało okazać się, iż św. Joanna tańczyła jeszcze jako panna. Jeżeli bowiem małżonkowie mają prawo odbywać ze sobą stosunki płciowe, to trudno kwestionować ich prawo do tańczenia ze sobą. Jasnym jest, iż w wypadku prawowitego małżeństwa taniec nie może być uważany za bliską okazję do grzechu, albowiem osoby pozostające w takim związku mogą wzbudzać względem siebie zainteresowanie seksualne. Jedyną kwestią dyskusyjną, która wiąże się z omawianym tu wypadkiem, jest to czy dozwolone jest małżonkom tańczyć ze sobą w obecności innych osób? Ze względu na brak miejsca i czasu, nie podejmę się jednak teraz próby odpowiedzi na to konkretne pytanie.[…]

No tak, tu już analogia – taniec a seks – bije po oczach. A niektórzy to mają chyba obsesję na punkcie „bezwstydnego stroju niewiast” i „sugestywnych ruchów tancerek„. Za to pocieszające jest, jak widać, że babka tańczyła tylko z „prawowitym małżonkiem”. Ojejku jej. Skoro jednak taniec to tak samo jak seks, to co z tym tańczeniem w obecności innych? Autor sprytnie nie odpowiada na to pytanie. Za to w końcu przyznaje, że ewentualnie można łaskawie usprawiedliwić świętą, która lubiła takie niepobożne rozrywki. Bo chodziła w workowatych sukienkach. No ideał kobiety po prostu.

[…] Analogicznie rzecz biorąc dzisiejsze kobiety uważające za rzecz normalną odsłanianie kolan, ramion, pleców, brzuchów i części klatki piersiowej mogą zapomnieć o przyjęciu za swą patronkę św. Joanny Molli. To, że św. Joanna zamawiała katalogi mody z samego Paryża, nie znaczy wcale, iż bezkrytycznie podążała za wszystkimi ówczesnymi kierunkami mody (duża część z nich już wtedy ubliżała tradycyjnie chrześcijańskim kanonom skromności i wstydliwości). Dane mi było widzieć fotografie św. Joanny Molli i najbardziej „krótkim” strojem, w który była ona odziana była długa, workowata suknia sięgająca dużo poniżej kolan, oraz bluzka w rękawem sięgającym połowy ramienia. Ta fotografia została zresztą najprawdopodobniej uczyniona w ścisłym gronie rodzinnym. Wskazuje na to jej kontekst. Na wszystkich innych zdjęciach jej strój był jeszcze skromniejszy: długa, workowata (to znaczy o kroju absolutnie nie podkreślającym linii ciała) suknia sięgająca połowy łydki (a nie uda!), bluzy zakrywające łokcie, etc.[…]

Obsesji ciąg dalszy, łącznie z kazirodztwem, przy okazji programu „Taniec z gwiazdami”:

[…] telewizyjnego widowiska, w którym lwia część prezentowanych tańców ma charakter skrajnie wyuzdany, obsceniczny i przypominający seksualną kopulację. […]  Jak bowiem nazwać: ocieranie się, przytulanie, ściskanie, dotykanie w takich miejscach jak klatka piersiowa, uda, brzuch, a nawet łono czy pośladki, które są przecież codziennymi gestami zdecydowanej większości tańców prezentowanych w tym programie? Jakim mianem można określić sugestywne ruchy tancerek wykonywane takimi częściami ciała jak biodra, piersi czy brzuch?[…]

[…] Proszę jednak zastanowić się nad tym dlaczego nie zamierza Pan przenieść naturalnego szacunku dla własnej siostry na relację względem niewiasty, która będzie Pana partnerką taneczną? Dlaczego, zgodnie z jasnym nakazem Pisma św., nie potraktuje Pan tejże niewiasty niczym własnej siostry, ale będzie Pan się zachowywał względem niej, w sposób, w który, gdyby miał miejsce pomiędzy rodzeństwem, zostałby niechybnie uznany za przejaw kazirodztwa?[…]

[…] Ogromna większość z prezentowanych w tym show tańców jest bowiem skrajnie nieskromna i nieprzyzwoita ze swej natury. Kroki, ruchy, gesty, będące ich kanonem po prostu są ewidentnie niemoralne, albowiem w wyraźny i bezpośredni sposób imitują uwodzenie i czynności natury seksualnej. Tańce, które będzie Pan wykonywał nie są już nawet, czymś, co tradycyjna teologia moralna, nazywa „bliską okazją do grzechu”, one są grzechem ze swej natury. Ruchy, jakie wykonywane są w tych tańcach przystoją jedynie intymności świętego łoża małżeńskiego i z całą pewnością nie mogą być wystawiane na publiczny pokaz. Dodam jeszcze tylko, iż większość z tych tańców została oficjalnie potępiona i zakazana rzymskim katolikom przez władze kościelne.[…]

[…] Czy wie Pan zresztą, iż zawodowe tancerki i takowi tancerze mają opinię jednej z najbardziej rozpasanych seksualnie grup społecznych? Tłumaczy się to tym, iż owe osoby przyzwyczajone są do intensywnego dotyku ze strony płci przeciwnej, co sprawia, że nie mają one większych problemów z nawiązywaniem przygodnych znajomości seksualnych. […] 

czytanki, okołoreligijnie, śmieszne

Metal to ZUO

Znacie? Znamy. Więc posłuchajcie.

[…] Za złą, deprawującą muzykę uchodzi przede wszystkim tzw. metal. Każda odmiana muzyki metalowej w większym lub mniejszym stopniu wpływa negatywnie na człowieka. Muzyka „heavy” metalowa jest tylko pozornie lekka, natomiast muzyka „death” metalowa, to prawdziwe sidła diabelskie. […]

Oczywiście, muzyka „heavy” jest lekka. A chlebak, jak sama nazwa wskazuje, służy do noszenia granatów.

[…] Niestety, w społeczeństwie przesiąkniętym obojętnością nie zwraca się uwagi na powagę problemu, jaki stanowi muzyka heavy-metalowa. […] ta muzyka stała się nośnikiem dla najbardziej niebezpiecznych ideologii.[…] A środki techniczne  w niej zastosowane […] naruszają wolność i środki obrony u człowieka, powodując szkody umysłowe, moralne i duchowe. […]

[…] Efekty te można dostrzec, obserwując proste reakcje organizmu na pewne dźwięki, które dokonują zmiany w pracy mózgu lub przyśpieszają tętno. […] Na to nakłada się technika wprowadzania bodźców podprogowych, czyli takie preparowanie ścieżki dźwiękowej, by ucho słyszało tylko część dźwięków, a do mózgu docierały głosy pozostające poza świadomością. Bodziec zaprezentowany z reguły przez bardzo krótki czas, nie jest rejestrowany świadomie przez słuchacza. Zostaje jednak wpisany w podświadomość i układ nerwowy poniżej progu słyszenia. […] Jest to sposób na otwarcie drzwi serca, przez które mogą doń docierać najróżniejsze treści, np. satanistyczne. […]

Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest, że ta brzydka muzyka metalowa zadaje sobie tyle trudu z przekazem podprogowym. Nie prościej byłoby śpiewać wprost o szatanie, seksie i tym podobnych? Ale, zaraz, zaraz, przecież: […] Muzyka heavy-metalowa sprowadza się do 5 zasadniczych tematów: bunt, narkotyki, seks, fałszywa religia i elementy demoniczne.[…] W takim razie trzeba przyznać, że muzycy metalowi są okropnie pracowitymi ludźmi. Stosują przekaz podprogowy, nadprogowy i w ogóle czego tam nie ma. Przynajmniej tyle dobrego, bo poza tym: […] Czasem zdarza się, że muzycy metalowi nie mają ukończonych żadnych szkół muzycznych, nie mają poczucia estetyki muzycznej, a tylko wymyślają dzikie rytmy i muzykę.[…] Straszne, przerażające – nie mają szkół muzycznych, a wymyślają muzykę i dzikie rytmy. Rozumiem, że zakładanie kapeli metalowej dozwolone powinno być tylko dla osób, które ostatnio obroniły pracę doktorską na przykład na temat „Harmonic Cross-Reference and the Dialectic of Articulation and Continuity in Sonata Expositions of Schubert and Brahms”. Albo jeszcze lepiej: „Re-casting Metal: Rhythm and Meter in the Music of Meshuggah” :-) . I co to w ogóle jest fałszywa religia?

Oraz – na czym polega przekaz podprogowy?

[…] Najczęściej wykorzystywaną techniką jest nagrywanie wspak. Polega ono na nagraniu dowolnego dźwięku na jednej ze ścieżek magnetofonu wielośladowego. Nagranie to jest jednak w odwrotnym kierunku do normalnego. W efekcie, przy odsłuchiwaniu danego utworu, słuchać pewien potok nieznanych słów, w nieokreślonym języku.[…]

Pewien potok, nieznane słowa, nieokreślony język – aż dziwne, że to jest tak skuteczne. I skąd w związku z tym wiadomo, do czego te słowa nawołują? A pewnie z badań (pewnie amerykańskich naukowców, które w dodatku umieją interpretować wyłącznie księża), dowodzących: […] że podświadomość może uchwycić przekazywany wspak tekst, a następnie go przyswoić, nawet, gdy jest on podany w nieznanym dla słuchacza języku. […] Ekstra.

[…] Inną formą kamuflażu jest zapis w bardzo niskim przedziale częstotliwości, tj. 14-20 Hz. Zapis ten nie jest zauważalny przy normalnym odsłuchiwaniu utworów. […]

Niezauważalny, ale zauważalny. Ale czy słyszalny? Musi to być potęga nowoczesnej techniki. Tylko dlaczego używają do tego magnetofonów wielośladowych?

Pal licho jednak działanie na podświadomość. Znacznie gorzej, że muzyka metalowa działa na cały organizm, łącznie z mózgiem.

[…] Badania prowadzone nad wpływem muzyki wrzaskliwej wskazują na: zmianę pulsu i oddechu człowieka, modyfikację wydzielania gruczołów dokrewnych, przemianę materii i zwiększenie poziomu cukru we krwi. Taka muzyka przyśpiesza bicie serca nawet do 130 uderzeń na minutę.  Wtedy człowiek traci kontrolę nad własnym organizmem, czego objawem może być histeryczny śmiech lub nieopanowanie seksualne.[…]

No. I czkawka. Albo kichanie czy jeszcze jakieś inne diabelstwo. Swoją drogą, myślałam, że 3-30-130 jest rzeczą jak najbardziej pożądaną dla zdrowia.

[…] Z punktu widzenia medycznego ten rodzaj muzyki powoduje zmiany pulsu, oddechu, podniesione wydzielanie gruczołów endokrynalnych, w szczególności gruczołu śluzowego, który kieruje procesami witalnymi w organizmie. […]

Ileż to się człowiek dowie z takich przyjemnych stron katolickich. Nie wiedziałam, że jestem posiadaczką jednego potężnego gruczołu śluzowego, który kieruje procesami witalnymi (wszystkimi? O matko).

[…] Podnoszenie się melodii powoduje ściśnięcie się krtani, a w szczególnym natężeniu może prowadzić nawet do uduszenia. W trakcie słuchania modyfikacjom podlega przemiana materii i poziom cukru we krwi. Pozwala to na manipulowanie organizmem ludzkim poprzez muzykę, dokonując spięć różnych warstw mózgowych, na co pozwalają sobie jej twórcy. Zwiększona intensywność tej muzyki wpływa na całe ciało człowieka, stymulując pewne funkcje hormonalne układu endokrynaolnego. Przy dźwiękach powyżej 80 decybeli efekt jest nieprzyjemny, a powyżej 90 szkodliwy. Na koncertach dźwięk dochodzi do 106-108 decybeli, a przy samej orkiestrze nawet do 120. Takie natężenie dźwięku powoduje poważne problemy słuchowe u młodych ludzi, jak również zwiększenie liczby zachorowań na choroby wieńcowe i błędnika. Podobnie ma się sprawa z chorobami oczu u osób uczestniczących w koncertach. Używane mocne oświetlenie stroboskopowe oraz coraz częściej pojawiające się światło laserowe powoduje nieodwracalne szkody dla oczu. Promienie laserowe mogą spowodować wypalenie siatkówki i utworzyć nieodwracalną plamę ślepoty. Nadmierne błyski światła na takich koncertach mogą również wywoływać zawroty głowy, mdłości i zjawiska halucynacyjne.[…]

U mnie czytanie tego fragmentu spowodowało wypalenie koszykówki i powstanie plamy głupoty, która w tempie przyspieszonej przemiany materii rozprzestrzeniła się na różne warstwy mózgowe i spowodowała ich spięcia. Na co sobie pozwoliłam, słuchając ze ściśniętą krtanią i ogłuszonym gruczołem śluzowym Slayera. Przy orkiestrze.

[…] Znany muzykoterapeuta stwierdza, że „Zasadniczym problemem tej muzyki jest intensywność hałasu, który powoduje wrogość, wyczerpanie, narcyzm, panikę, niestrawność, wysokie ciśnienie i dziwną narkozę. Muzyka ta jest bardziej śmiertelnym narkotykiem niż heroina i zatruwa życie młodzieży”.[…]

Znaczy, ściszamy głośniki i przestajemy mieć niestrawność. Yay. Ale za to wówczas nie możemy stosować metalu do uśmierzania bólu: […] Taki sygnał ultrasoniczny powoduje reakcje biochemiczne, podobne do działania morfiny.[…] Pewnie dlatego, że to dziwna narkoza.

[…] Kiedy melodia podnosi się ściąga się krtań. Wrzaskliwa muzyka przyśpiesza bicie serca, powoduje szereg innych zmian w organizmie, co na koncertach prowadzi do stanu utraty kontroli. Doprowadzony do stanu transu i epileptycznych drgawek, histerycznego płaczu i śmiechu, gryzie, moczy się, traci kontrolę seksualną, rozrywa odzienie- i to nazywa stanem szczęścia i przyjemności. […]

:-D Cóż, każdemu jego porno. Również księdzu z takimi fantazjami.

Niezależnie od szkód cielesnych, […] Przez dłuższy czas słuchania tej muzyki ulega się głębokim psychicznym urazom. Do nich należy zaliczyć: […] stan hipnotyczny lub kataleptyczny czyniący z osoby robota […] oraz […] nieodparte impulsy destrukcji, wandalizmu i zamieszek jako wynik koncertów i festiwali rockowych. […] […] Muzyką można nawet zahipnotyzować człowieka, a kiedy dojdzie do najbardziej podatnego punktu, można rozkazać podświadomości, co się rzewnie podoba. Zła muzyka, która często zmienia swoje nazwy, doprowadza do upadku duchowego człowieka.[…] […] Nawet osoby o głębokim poczuciu moralnym nie są w stanie oprzeć się, przy dłuższym słuchaniu wpływom tej muzyki. […]

Rzewnymi łzami zapłakałam nad moim upadkiem duchowym, podczas słuchania metalu, rzecz jasna. Że nie jestem w stanie oprzeć się wpływom tej muzyki, która działając na moją podświadomość, jak jej się tylko rzewnie podoba, nakazuje mi rozwalić jakiś przystanek autobusowy. Ewentualnie dokonać innego aktu destrukcji czy wandalizmu.

Istnieje jednak ratunek. […] Wskażę tu także dobrą muzykę, której warto słuchać. Należy do niej zaliczyć: muzykę poważną, religijną, ludową oraz taneczną. […] Mamy też coraz więcej pięknych piosenek religijnych [np.: ks. Stefan, ks. Paweł, O . Bogusław] – słuchajmy ich, gdyż taka muzyka na pewno głęboko pouczy i wyciszy niepokój serca.[…]

A słuchajcie sobie. Ks. Stefan czy ks. Paweł są na pewno ślicznymi i pouczającymi piosenkami religijnymi.

(Ratunek ten oraz powyższe naukowe rozważania znalazłam na tych stronach:
http://www.apostol.pl/czytelnia/gluszek/nie-ka%C5%BCda-muzyka-%C5%82agodzi-obyczaje
http://www.parafialubochnia.com.pl/index.php?Itemid=21&id=41&option=com_content&task=view
http://duszpasterstwo.org/index.php?id=608&id2=56
Tematy potencjalnych prac doktorskich :-) są tytułami artykułów opublikowanych w Journal of Music Theory i Music Theory Spectrum.)

czytanki, okołofeminizmowo, okołoreligijnie

Religia źródłem dyskryminacji kobiet

„Religia i tradycja są motorami postępu i pokoju na świecie.
Uważamy jednak, że usprawiedliwianie dyskryminacji kobiet religią i tradycją, tak jakby stanowiła ona wolę Siły Wyższej, jest nie do zaakceptowania.
Dziewczęta i kobiety mają te same prawa, co chłopcy i mężczyźni, we wszystkich aspektach życia.
Wzywamy wszystkich przywódców – religijnych, politycznych – do ochrony i promowania równouprawnienia kobiet.
Apelujemy szczególnie do przywódców religijnych, aby dawali dobry przykład i starali się likwidować wszelkie formy dyskryminacji w obrębie ich własnych wyznań.”

Takie wezwanie pojawiło się miesiąc temu na stronie The Elders, grupy znanych postaci świata polityki, do której należą m.in. Desmond Tutu, Gro Brundtland, Kofi Annan, Mary Robinson, Nelson Mandela, Aung San Suu Kyi i Jimmy Carter. Jimmy Carter, były prezydent USA, a także przez wiele lat osoba silnie związana z jednym z konserwatywnych Kościołów baptystycznych, opublikował zresztą swój własny apel. Napisał w nim, że opuścił swój Kościół, nie mogąc zakceptować tego, że głoszono w nim niższość i poddaństwo kobiet wobec mężczyzn. Napisał także, że niewątpliwym jest fakt, iż dyskryminowanie kobiet obecne jest wielu religiach i tradycjach. Że wyciąga się wyrwane z kontekstu zdania z dowolnej świętej księgi, przedstawia jako wolę dowolnego bóstwa i w ten sposób udowadnia się, że nie wszyscy jesteśmy wobec tego bóstwa równi. Co więcej, taka opinia nie ogranicza się wówczas do pojedynczego kościoła, synagogi, świątyni czy meczetu. Ponieważ jest to słowo boże, stanowi ono, i stanowiło przez wieki, podstawę do ograniczania praw kobiet, do usprawiedliwiania przemocy wobec nich, niewolnictwa, okaleczania narządów płciowych oraz lekceważenia gwałtów. Męska interpretacja tekstów religijnych ma też wpływ na odbieranie kobietom kontroli nad swoim własnym życiem i ciałem, na odbieranie im możliwości edukacji, dostępu do służby zdrowia czy pracy.

The Elders są zgodni: tradycja i praktyki religijne dyskryminują kobiety, i jest to zjawisko powszechne.

I tak czytam te ich wezwania, ich komentarze, czasem ogólne, czasem bardziej osobiste, i widzę, że jest jakiś odzew, że ludzie dyskutują. Czasem się zgadzają, czasem nie, ale dyskusja jest. Tyle, że nie w Polsce. W Polsce, kiedy jakiś czas temu Magdalena Środa powiedziała coś podobnego o chrześcijaństwie, o mało jej nie zjedzono żywcem. Dyskusji merytorycznej nie było, raczej histeryczne wołanie, że to niemożliwe i jak ona śmie. Też miałam nieprzyjemność prowadzić „dyskusję” na tym poziomie. A potem wszystko ucichło.

Myślę też sobie – czy to coś zmieni? Coś, cokolwiek…? 

E, pewnie nie. Dyskusje akademickie będą, nawoływania, i tak dalej. Może ewentualnie politycy zwęszą jakieś wyborcze korzyści i jeden na kilku(dziesięciu) odważy się podpisać pod takim apelem, jak powyższy. Ale przywódcy religijni? Męscy przywódcy religijni? Nie mam złudzeń. Nie sądzę, że dobrowolnie zrezygnują z przywilejów, które daje im religia. Które wyegzekwować można tak łatwo, przedstawiając swoje uprzedzenia jako wolę jakiegoś boga, oraz strasząc kobiety dowolnym piekłem, jeśli nie będą posłuszne. W końcu, jak powiedziała kiedyś Mary Daly, jeśli Bóg jest mężczyzną, to mężczyzna jest Bogiem.

Przyznam jednak, że miło mi było przeczytać o tej inicjatywie. Nawet jeśli ona nic nie zmieni, co jest bardzo prawdopodobne, to przyjemnie jest poczytać, że kogoś jeszcze oburza to, co słyszy czasem w kościele. Który powinien być miejscem pełnym radości i pokoju, a nie pułapką, klatką i nieszczęściem. Tak pięknie  b y w a, owszem, ale nie jest.

Swoją drogą jednak, nie bardzo chce mi się wierzyć w pierwsze zdanie odezwy The Elders. Może i w idealnym świecie religia i tradycja są pełne pokoju i zachęcają do postępu. Dzieje ludzkości uczą natomiast, że jest akurat odwrotnie.