moja Ameryka i inne kraje, okołofeminizmowo, osobiste, smutne

„Bo ważniejsze, z przeproszeniem mości pana, mamy dzieła niźli polowaczka”

Właściwie to miałam nie pisać o Komorowskim i o jego słowach podczas spotkania z Obamą. A dokładniej o niektórych słowach, tych bardziej eleganckich. Tym bardziej, że wszyscy już o tym pisali, no i tak naprawdę – co jeszcze można dodać? Że takie słowa pasują może w domu, na prywatnym spotkaniu, ale nie przystoi mówić tak przy okazji międzynarodowej wizyty na szczeblu? Że nieźle niestety wpasowują się one w uwagi o pięknych paniach, które nie powinny służyć w wojsku, bo umęczą swoje zgrabne nóżki? Że jest to z uporem kultywowany lekceważący patriarchalizm i seksizm, w Polsce chyba dość często mylony z kulturą, uprzejmością i szacunkiem względem kobiet? I że nawet jeśli ma się takie poglądy, to dyplomacja ma to do siebie, iż wymaga, żeby się dyplomatycznie z nimi nie ujawniać (ciekawa jestem, jak podobne słowa wyglądałyby, gdyby przed Komorowskim siedziała Clinton na przykład).

Interesujące, że tłumaczenie tego, co powiedział polski prezydent, wygląda różnie w różnych mediach (pomijając już to, że mówił po polsku, a był tłumaczony na miejscu). W Wyborczej stoi:

Jeśli mamy razem iść na dalekie polowanie, to najpierw musimy mieć gwarancje, że nasz dom, nasze kobiety, nasze dzieci będą bezpieczne – tłumaczył Barackowi Obamie, dlaczego Polska poparła na szczycie w Lizbonie doktrynę obronną NATO („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”).

A we Wprost 24:

– Ale jak się idzie na polowanie, daleko w głęboki las, to trzeba wiedzieć, że własny dom jest zabezpieczony, że własna kobieta, własne dzieci, własna chałupa są zabezpieczone – mówił.

Osobiście  nie mam wielkiego dyskomfortu słuchając mężczyzny, który mówi o „swojej kobiecie”. Może nie jest to najszczęśliwsze zestawienie, no i na pewno nie powinno być używane na tak oficjalnym spotkaniu. Ale niech tam. Prywatnie może być nawet miłe (sama nie przepadam, ale rozumiem, że niektórym odpowiada). Co innego jednak „nasze kobiety”. W liczbie mnogiej.

W liczbie mnogiej kojarzą mi się wyłącznie z mentalnością plemienną mężczyzn, wrogością wobec obcych, rasizmem i, jak najbardziej, seksizmem: „nie pozwolimy czarnym zbliżać się do naszych kobiet”, „nasze kobiety powinny się szanować”, „nasze kobiety powinny rodzić dzieci”, i tak dalej.  Część żywego inwentarza normalnie (w jednym domu). Cenna, owszem, ale nic ponadto.

I tak to poszło w (zainteresowany) świat, bo tak zostało przetłumaczone na początku:

I simply said that if we are to go hunting very far away from our house, we have to be absolutely sure that our house, our women and our children are well guarded.  And then you hunt better.

Mam jednak wrażenie – nie żebym się wstydziła za prezydenta, bo wstydzić to się można za siebie – że ten zainteresowany świat nie był znów tak bardzo duży. I zainteresowany. Nie mówiąc już nawet o Obamie, który ma mnóstwo ciężkich spraw na głowie, rozbawił mnie ten artykuł: sążnisty, wyczerpujący, właściwie ustawiający proporcje (no dobrze, wiem, że były i inne teksty w prasie).

Pominąwszy już jednak ten seksizm oraz fakt bezpieczeństwa kobiet zostawionych przez mężczyzn, którzy poszli na wojnę,

Monstra wiedzą, że wojownik w pochodzie nawet owcy nie przepuści. A jeśli babskie giezło na wierzbie powiesić, to bohaterom dość będzie i dziury po sęku.*

przyznam, że bardziej uderzyła mnie inna rzecz. Polowanie. Machnęłabym już ręką na te „nasze kobiety”, ale porównanie akcji zbrojnych z polowaniem? Polowanie NA LUDZI? To taka gra, zabawa ma być? Chłopcy muszą się rozerwać? A może rozerwać kogoś innego, granatem?

Brak słów.

Dlaczego więc to wszystko piszę, skoro miałam nie pisać, bo wszyscy już wszystko powiedzieli na ten temat (o polowaniu na ludzi też było, na blogu Joanny Senyszyn)?

Bo akurat tak się zdarzyło, że tego samego dnia, kiedy spotkali się dwaj prezydenci, oglądałam świetny film. Dokumentalny, o Joe Strummerze, jeśli dzisiejsza młodzież kojarzy, kto to był. Najlepszy dokument biograficzny, jaki kiedykolwiek widziałam w ogóle. Genialny warsztat, nietuzinkowe pokazanie całej historii, pomysłowe potraktowanie świadków, odpowiednia ilość muzyki. Inteligentnie nakręcony, szalenie interesujący, nie, jak to zwykle bywa, coś w rodzaju CV bohatera, a raczej próba wejrzenia w jego duszę i próba zrozumienia, co się w jego życiu i twórczości działo. Udana doskonale zresztą.

Z tą wzruszającą sceną, która tak mnie poruszyła i utkwiła głębiej. Jeden ze wspominających artystę opowiada, że Joe Strummer płakał, kiedy dowiedział się, że słowa Rock the Casbah wypisano na jednej z amerykańskich bomb, która miała zostać użyta w wojnie nad Zatoką. Płakał.

I kiedy obejrzałam ten film i tę scenę akurat tego samego dnia, co przeczytałam słowa Komorowskiego…

…ech, kontrast mi się po prostu spodobał.

Nie tylko polowaczki na kaszaloty są, były i będą na tym świecie (no co, Święta idą, to mam dobry humor :-P).

* Cytat o dziurach po sęku oraz tytuł wzięte zostały z Sapkowskiego (Chrzest ognia, Pani Jeziora)

moja Ameryka i inne kraje, śmieszne

Prezenty świąteczne

Święta idą, nieprawdaż. Bo przecież jest już druga połowa listopada, a choinki, bombki, łańcuchy, grube mikołaje, jeszcze grubsze słodkie renifery, a także świeczki o zapachu piernikowym obficie pojawiły się w sklepach. I najnowszy Harry P.  jest znakomity (a też ma odrobinę wspólnego ze Świętami), w dodatku, jak każdy kawał świetnie wykonanej roboty, zachwyca: i fajnie groźna Hermiona ze swoją torebką, i Ksenio Lovegood w kalesonkach, i mizerny Lucjusz, i opowieść o trzech braciach, i sposób, w jaki Harry pociesza Hermionę, i…

Ekhm. Miało być o Świętach. I o prezentach, bo czas najwyższy pomyśleć i o nich.

Ponieważ siedzimy, biedni, w tych Stanach jak na wygnaniu i w odłączeniu od jedynie słusznej tradycji, w tym roku kupimy prezenty wyłącznie patriotyczne. I związane z krajem ojczystym, ukochanym i umiłowanym. Kupimy te prezenty sobie nawzajem, a także wszystkim znajomym i przyjaciołom, żeby mieli choć w ten sposób możliwość odczucia polskości, polskiej tradycji, jej piękna i podniosłości.

Oto propozycje tychże prezentów. Ze wspaniałego katalogu z, ekhm, sztuką polską. I tej podobnymi memorabiliami. Na początek – Kościuszko koniecznie. Szczególnie na eleganckim kryształowym wazonie. Z żółtawą ziemią pod kopytami Tadeusza. Absolutnie gorgeous dizajn!

 

Po drugie – z serii „Prezenty dla niego”: pikielhauba. Typowo polski prezent. Jedyna wada – szalenie przydatny, a przecież prezenty nie powinny być aż tak praktyczne. Poza tym w papierowym opisie katalogowym brakuje jednego uroczego zdania – od czegóż jednak internet: This is a decorative item, however, it may become a dangerous weapon if used incorrectly. Incorrectly? I dlaczego jest to prezent tylko DLA NIEGO?! (no, no, niech ONA już nie płacze, na pocieszenie dla niej jest to)

Po trzecie – koszulki. Są prześliczne i gustowne. Znowu niestety, papierowy katalog nie podpisuje ich jako Patriotic Adult Cotton Polish T-shirts. A przecież takie są, no przecież – patriotyzm aż się z nich wylewa.

A na koniec – naprawdę słodki niewysoki Jarek. Doskonały, pachnący pudrem dla dzieci, preze s nt dla każdego.

No, to chyba kwestię prezentów mam załatwioną. A w razie czego – zawsze mogę zajrzeć do katalogu i poszukać mnóstwa innych śliczności.

czepiam się, moja Ameryka i inne kraje

Marzenie ściętej amerykańskiej głowy

Na Zachodzie kefir to marzenie ściętej głowy, normy sanitarne nie dopuszczają takich produktów, nikt by ich nie kupował.

Wprawdzie nie wiem, czy dziki kraj amerykański należy do Zachodu, ale oczywiście. A to wszystko poniżej to fatamorgana ściętej głowy.

– W Ameryce ogórki pewnie w ogóle by nie skisły, a mleko by się nie zsiadło – podejrzewa dr Drywień. – Oni od 60 lat wszystko sterylizują, wybili całą mikroflorę – w powietrzu, na roślinach, na rękach, na zwierzętach.

Naturalnie. Te podejrzenia są jak najbardziej słuszne. W ogóle w Ameryce nie znajdzie się dobrego chleba (bo zły to jest), dobrego mleka (bo takie z wybitą mikroflorą to jest), dobrych warzyw (bo nikt nie wie, z czym to jeść), dobrych owoców (bo nic o nich nie wiadomo), dobrych jajek (czyli brązowych, bo białe to są), dobrego… W ogóle niczego  dobrego tu nie ma. Są tylko białe niedźwiedzie biegające po preriach, zapijające pornograficzną coca-colę (kopirajt: Siesicka) ze starymi śpiworami w paszczach (kopirajt: miś uszatek). A niedługo niczego w ogóle nie będzie (kopirajt: Kononowicz).

Poniżej – mleko pasteryzowane. Nie UHT, choć i takie można tu oczywiście kupić. Z obserwacji jednak poczynionych w mojej wsi wynika, że trudniej jednak niż w Polsce. No, ale przecież to w Stanach wszystko doszczętnie wybito, nawet w niewinnym mleku.


Więcej fajnych kwiatków tutaj.

moja Ameryka i inne kraje, okołofeminizmowo, osobiste

Wizy dajom, czyli pierwsze impresje z Warszawy

W nawiązaniu do notki Misekdomleka dodam trzy słowa.

Po pierwsze – telewizja z misją. Oprócz nieustannej obecności Macierewicza i całego tego panopcykum politycznego, mnie najbardziej podobał się pewien program rozrywkowy, pod hasłem Chore dzieci śpiewają. Inicjatywa jak najbardziej słuszna, występy nie tylko dzieci, ale i jakichś tam gwiazd i gwiazdeczek, rodziny się bawią – wtem wyskakuje na scenę przesympatyczna dziewczynka i zaczyna śpiewać piosenkę Renaty Przemyk. Tę, co to babę zesłał Bóg. Dociera do mnie oczywiście, że Przemyk śpiewała te słowa w określonym kontekście, że piosenka jak piosenka, i w ogóle – ale w ustach tego dzieciaka brzmiała szokująco. Zapewne dzieci nie należy chronić przed wszystkim, a i te niepełnosprawne z różnymi poglądami spotkają się w życiu, ale czy koniecznie trzeba je uczyć w ogóle – dziewczynki zwłaszcza – że Bóg też chłopem jest? To także jest misja? Pozytywne, rodzinne przesłanie?

Po drugie – jest gorąco.

Po drugie i pół – jak jeszcze raz wspomnę kiedyś, że nie lubię klimatyzacji, uprzejmie proszę kopnąć mnie w tyłek. Uwielbiam klimatyzację! Chłodna taksówka, którą jechaliśmy wczoraj do ambasady, chwilowo była najprzyjemniejszym miejscem w Warszawie. I uwielbiam też siatki na okno, względnie rozmaite moskitiery. Gdyż albowiem na razie jestem ogryziona przez komary tylko do kości. Jak będziemy wyjeżdżać stąd, to mnie już zupelnie nie będzie, i wszelakie problemy rozwiążą się automatycznie.

Po trzecie – jest upał.

Po czwarte – na razie Warszawa robi na mnie nienajgorsze wrażenie, poza koszmarem temperatury oczywiście. W ambasadzie udało nam się wszystko załatwić w 35 minut. Potem rozśmieszyła nas pewna pani, która – razem z nami wychodząc stamtąd – zapytała konspiracyjnym szeptem: wy też byliście po wizy? Kiedy przytaknęliśmy, nie mniej konspiracyjnie zapytała raz jeszcze: a dajom? Na tak skomplikowane pytanie nie byliśmy w stanie odpowiedzieć i zostawiliśmy panią z jej dylematem.

Po piąte – miłe wrażenie zrobił na nas pewien pan – pan typu jadę na Pragie, załatwię wszystko, a piwko pite w tramwaju najlepsze jest na upał – który sam zaproponował pewnemu tatusiowi, że pomoże mu wytaszczyć wózek z dzieckiem z tegoż tramwaju. Jeśli weźmie się pod uwagę, że tatuś był czarny, a mamusia obok biała, cóż, można było spodziewać się innej zgoła reakcji. Było natomiast tak ślicznie i sielsko, tatuś uśmiechał się pod wąsem do siebie, pan pomagający robił zabawne miny do dziecka, a w końcu wysiedli razem w doskonałęj komitywie.

A po któreś tam, bo nie umiem już liczyć i mózg mi wysiada od tej temperatury, poza tym jet-lag ciągle doskwiera – jest super. Biegamy, załatwiamy, a co bardzo ważne – spotykamy się na wspaniałych pogaduszkach ze znajomymi, przyjaciółmi i rodziną. I przed nami jeszcze mnóstwo takich spotkań. Kochani, nie mogę się doczekać :-)

czepiam się, kretynizmy, moja Ameryka i inne kraje

Dziewice są jak lasy. W upał.

A wszystko przez ten upał. Upał czuję, o upale czytam, o upałach mówi mi rodzina w Polsce. Człowiek przywykł do dobrego, więc jak za chwilę będziemy w Warszawie, to zaczniemy pewnie narzekać na brak klimatyzacji. Bo nie wiem, jak bez niej dalibyśmy sobie radę tutaj. Chociaż, drugiej strony, ma się w Polsce ochłodzić. Ale za to nie będzie trzęsień ziemi, takich jak to niespodziewane, które nawiedziło nas wczoraj w nocy. To znaczy, nie bardzo nas – ku naszemu rozczarowaniu niczego nie czuliśmy, śpiąc nad ranem snem sprawiedliwego. Za to koledzy mieszkający w Maryland owszem, czuli co nieco. Niektórych obudziło w nocy, niektórych obudziły wyjące psy, ale przynajmniej mieli, podekscytowani, coś do opowiadania – trzęsienie ziemi w tej okolicy nie zdarza się zbyt często. Czyli, krótko mówiąc, pogoda oszalała. 

Ale dlaczego ja o tej pogodzie i upałach? Bo trzeba się jakoś ubrać. Albo rozebrać, jak kto woli. W Stanach, mam wrażenie, kwestię tę traktuje się nieco swobodniej – czyli każdy z grubsza łazi w tym, w czym mu wygodnie. W Polsce natomiast, jak zdarza mi się czytać na forach znanego portalu, dość często można liczyć na kogoś, kto skrzywi się albo i skomentuje czyjeś skarpetki do sandałków, rajstopy do butów bez palców, białe coś tam, za duże coś tam, oponki wyłażące skądś tam, czy w ogóle brak gustu noszącego. Co ważniejsze jednak, można także liczyć na takich, którzy oceniają ludzki ubiór z zupełnie innego punktu widzenia (dodam tutaj uczciwie, że zapewne w wielu innych krajach takie przyjemne opinie się zdarzają). Zachwyciło mnie na przykład zdanie tego pana, niewątpliwie wybitnego znawcy mody damskiej, głęboko przekonanego o swojej racji tudzież słusznej przewadze moralnej (dziwnie tak jakoś jest, że często w roli takich arbitrów elegancji występują panowie konserwatywni oraz bogobojni, co nadaje ich opiniom dodatkowego fajnego smaczku). Szczęśliwie, będąc brzydką jak noc oraz wiekową feministką („a pamiętasz, jak w dwudziestym dziewiątym goliło się nogi brzytwą?”), nie muszę przejmować się tym, co mówi ów arbiter. Uczulam jednak młodsze dziewczątka, bo, co oczywiste, dziewczątkom powinno zależeć na zdaniu takiego mądrego pana.

Jeżeli zbyt wiele uwagi przywiązuje się do własnego ciała, to potem rzecz zrozumiała, że chce się je eksponować. Ja akurat nie przepadam za dziewczynami paradującymi po mieście z gołymi brzuchami , udami w przeźroczystych sukienkach, czy szortach, które do złudzenia przypominają – przepraszam za słowo – majtki. Zaraz dokładnie wyjaśnię dlaczego.

Mimo mojego podeszłego wieku, chciałabym dowiedzieć się, dlaczegóż to przepraszam-za-słowo-majtki przypominają szorty. Czytajmy dalej.

Zapytacie pewnie, jakie uczucia wzbudzają we mnie dziewczyny ubierające się zgodnie z najnowszą modą, czyli takie bardziej rozebrane niż ubrane? Nieskromne dziewczyny prowokują u mnie – nie będę tego ukrywał – nieskromne myśli i dlatego staram się trzymać od nich z daleka. Nie jestem ani z drewna, ani z kamienia (i dobrze), ale z krwi i kości, niestety skażonych grzechem pierwotnym. Na szczęście z Bożą pomocą nauczyłem się radzić sobie z tymi reakcjami. Oczywiście zawsze wymaga to większego czy mniejszego wysiłku, w zależności od tego, jak bardzo modna (czytaj: rozebrana) jest dziewczyna, którą widzę, wewnętrzne zamieszanie spowodowane tym bodźcem muszę uporządkować. A więc zajmuję się tym porządkowaniem, aby doprowadzić siebie do naturalnego stanu ducha. W sumie jest tak: zamiast podziwiać i cieszyć się obecnością dziewczyny, muszę walczyć z samym sobą. I kiedy idę ulicą i co 100 metrów spotykam takiego golasa, to zaczynam się denerwować. Nie można spokojnie przejść! Ta moda jest agresorem!

Biedak. Ciężkie ma życie. Przez przepraszam-za-słowo-majtki musi się bez przerwy porządkować i doprowadzać. A przypominam, że mamy upały. Ratunek jest wyłącznie dla mężów z bogobojnymi żonami. Nawet (a może zwłaszcza) w zaciszu domowego (gorącego) ogniska.

Zastanawiasz się może, jak to będzie w takim razie po ślubie. Przecież żona nie będzie chodziła stale po domu z zapiętym ostatnim guzikiem pod szyją. Słusznie! Mam nadzieję, że będzie wprost przeciwnie! Ale też sytuacja będzie zupełnie inna.

No pewnie, że sytuacja będzie inna. Żony (katolickie!) chodzą stale po domu wyłącznie w obrożach. Z odpiętym ostatnim guzikiem pod szyją. I bez przepraszam-za-słowo-majtek.

Mam wrażenie, że niektóre dziewczyny zagubiły niestety poczucie wstydu. Jakie są tego konsekwencje? Najpierw – między innymi – rozwiązłość, następnie zdrada… Uważaj, co teraz powiem! Moim ideałem żony jest dziewica. I nie tylko moim. Sądzę, że 95% mężczyzn chciałoby mieć za żony dziewice (te pozostałe 5% to – zapewniam cię – naprawdę mało ciekawi faceci).

Dziewica z obrożą? I bez przepraszam-za-słowo-majtek? Jasne, że to ideał. Z całą pewnością:

Za żonę chciałbym mieć dziewicę. Z całą pewnością. Dziewice są piękne! Mówi się: „dziewicza polana”, „dziewicze lasy”, „dziewiczy krajobraz” i ten właśnie epitet oznacza: naturalność, piękno, harmonię, spokój, ciszę. „Dziewicza przyroda” to znaczy: nietknięta, czysta. Skąd wiem, że dziewczyna jest dziewicą? – zapytasz. Rozróżniam je dosyć łatwo, tak jak rozróżniam dziewiczy las od lasu zaśmieconego, połamanego, pełnego krzyku.

Są jeszcze dziewice na prostej drodze do utraty dziewictwa (dobrze, że z tej drogi można jeszcze zawrócić). Tylko fizycznie dziewice, ale w głębi serca już nie. Ich sposób zachowania, myślenia, poglądy mówią, że oddadzą się byle komu za miesiąc, za pięć, za rok np. po to tylko by dorównać koleżankom.

Nie pisałam, że arbiter? I do tego – jakiż specjalista! Tak rozpoznawać na oko dziewicę od niedziewicy, że nie wspomnę o dziewicy fizycznej od dziewicy psychicznej. A wszystko dzięki zaśmieconym lasom. Genialne. Tyle, że nie wyjaśnił niestety, dlaczego przepraszam-za-słowo-majtki przypominają mu szorty. Czy może odwrotnie. Trudno. To pewnie przez te letnie upały.

moja Ameryka i inne kraje

Montreal w szczególe i w ogóle

Okolice portu i starego miasta

Stare miasto i niezaczarowana dorożka (koń tym bardziej)

Bazylika Notre Dame

Tu też bazylika

Czyjś balkon

Znowu stare miasto

Targ pod kopułą od strony portu

Centrum kongresowe

Pink forest w centrum kongresowym

Na placu królowej Wiktorii

Janko Muzykant na imprezie dla uczestników konferencji

Église du Gesù…

…razem z bykiem ewangelisty Łukasza

Downtown

Montreal Biosphère (trochę pozostałości po Expo 67 plus muzeum ekologiczne)

moja Ameryka i inne kraje, okołonaukowo, osobiste

Wirusy i nowotwory w gorącym Montrealu

Z Montrealem kojarzyć mi się odtąd będzie: okropny i wilgotny upał (a myślałam, że kiedy wyjedziemy z DC, będzie trochę lepiej; w domu mamy podobno 38°C, tutaj dochodzi zaledwie do 33 stopni w cieniu), niezbyt wylewni tubylcy (w odróżnieniu od – przeciętnie – Amerykanów spotykanych na co dzień) oraz przyjemne restauracje ze znakomitym jedzeniem.

A także wirusy, rak szyjki macicy, nowotwory w ogóle, szczepionki, nowe leki, mechanizmy zakażenia i takie tam. Czyli konferencja. Jak powiedział Enrico Fermi (i zacytowała jedna z uczestniczek): Before I came here I was confused about this subject. Having listened to your lecture I am still confused. But on a higher level. I coś w tym jest, zwłaszcza po kilku dniach słuchania różnych wykładów, prezentacji, dyskusji oraz oglądania plakatów.  Zgoda wprawdzie panuje, z grubsza, między biorącymi udział w zjeździe, ale głównie na temat tego, że właściwie to wiemy, że nic nie wiemy. Albo przynajmniej niewiele.

Sporo zainteresowania (oraz jednak trochę niezgody) wzbudziła sesja poświęcona szczepieniom przeciw wirusom brodawczaka u mężczyzn. Z badań wynikało wyraźnie, że mężczyźni średnio orientują się, o co w tych szczepieniach chodzi. Niektórzy z nich słyszeli, że istnieje szczepionka przeciwko rakowi szyjki macicy, no ale to przecież dotyczy kobiet. Wydaje się, że może zrobiono błąd w projektowaniu kampanii reklamowych dotyczących tych szczepionek. Nie tylko mocno wydłubano z  nich informacje, że papillomawirusy przenoszą się drogą płciową (zapewne dlatego, żeby dodatkowo nie drażnić rodziców, podrażnionych już dostatecznie sugestiami z pewnych stron, że jest to zachęcanie ich córek do rozwiązłości), ale i skupiono się wyłącznie na „babskich sprawach”.

A bardzo niewielu mężczyzn zdaje sobie sprawę z takich zagrożeń, jak nowotwór odbytu, nowotwór części ustnej gardła czy brodawki płciowe – schorzenia te jak najbardziej mogą występować u nich (na przykład w tej chwili obserwuje się – i u kobiet i u mężczyzn zresztą – powolne zwiększanie liczby przypadków rzadkiego na razie raka odbytu). Większą wiedzą wykazują się mężczyźni homo/biseksualni (troszkę poniżej 30% z nich wiedziało cokolwiek o brodawkach – to jest, okazuje się, znakomita wiedza), niż heteroseksualni (około 10% z nich wiedziało cokolwiek o tych, powodowanych przez papillomawirusy zakażeniach). Tylko 7% hetero (i 21% homo/bi) zdawało sobie sprawę, że szczepionka działa i u mężczyzn (została ona zaakceptowana do stosowania u panów w Stanach w październiku 2009, a w Kanadzie w lutym 2010 roku). Ciekawe, że na pytanie, czy zaszczepiłbyś się przeciw wirusom, które powodują te choroby, i dzięki temu zabezpieczyłbyś się sam (a nie na przykład tylko twoją potencjalną partnerkę przed nowotworem szyjki macicy, na co zwracano uwagę we wcześniejszych badaniach u mężczyzn hetero), pozytywnie odpowiedziało około 75% panów homo/bi i poniżej 40% panów hetero. Czy wynika to z wypierania przez heteroseksualistów faktu, że nowotwór odbytu czy części ustnej gardła ich również może dotyczyć? Z drugiej strony, jeśli mężczyzn w ogóle, niezależnie od orientacji, „nastraszy” się słowem „rak” , bez skupiania się na brodawkach płciowych (mimo, że są jedną z najczęstszych chorób przenoszonych drogą płciową), chęć zaszczepienia się wzrasta u nich znacząco.

Może więc szwankuje edukacja w ogóle. Wydaje się, że należy mówić znacznie więcej o chorobotwórczości paplilomawirusów u mężczyzn. Informować  o zależnych od tych wirusów chorobach, takich jak nowotwory odbytu, penisa i części ustnej gardła czy być może także w części wywoływanych przez papillomawirusy nowotworach krtani czy skóry (innych niż czerniak). Albo może należy częściej pokazywać takie obrazki:

(Zdjęcie pochodzi z case study „HPV and penile cancer” autorstwa K. D’Hauwers i W. Tjalma, opublikowanego w HPV Today, No.21 June 2010. A informacje o badaniach z 26th International Papillomavirus Conference)

Tak na marginesie, to sama miałam możliwość przeprowadzenia zupełnie niestatystycznego i nic nie wartego badania na temat wiedzy mężczyzn na temat wirusów brodawczaka. Urzędnik na montrealskim lotnisku był nieco nacjonalistyczny i z uporem próbował gadać do nas po francusku (choć my po angielsku owszem, ale z francuskim to dużo gorzej). Kiedy wreszcie postanowił zaszczycić nas swoją angielszczyzną, poinformowałam go, że jadę na konferencję poświęconą papillomawirusom. Nie umiał biedak nawet powtórzyć nazwy, skonfundowany zapytał tylko, co one robią. Dowiedział się, że robią na przykład raka szyjki macicy, i przestał mieć jakiekolwiek inne pytania. Machnął tylko ręką, żebyśmy jak najszybciej zeszli mu z oczu :-)

moja Ameryka i inne kraje, smutne

Dzień po

Tak to wyglądało dzisiaj w i pod Ambasadą RP w Waszyngtonie.

Były nawet dwie księgi kondolencyjne; chętnych do wpisania chyba całkiem sporo.

Wieniec od prezydenta Obamy i jego małżonki.

Na zewnątrz informacja o tym, co się stało (po angielsku), fotografia prezydenta Kaczyńskiego z Marią Kaczyńską oraz kwiaty, świece, znicze – czasem z bardzo wzruszającymi dopiskami.

Niektórzy zatrzymywali się, czytali, przyglądali się…

Czasem chyba przyglądali się aż za bardzo – niemal przed budynkiem Ambasady miała miejsce dość poważna stłuczka.

moja Ameryka i inne kraje, okołofeminizmowo, wkurza mnie

Afryka – część druga

Dowcip o inteligencji niezły. Natomiast to, co potem – już trochę mniej. Przeczytałam ten artykuł w Wyborczej już jakiś czas temu, zajrzałam też do polecanego w nim entuzjastycznie nowego czasopisma katolickiego „Kontakt„.

I ponieważ zaczęłam ostatnio o Afryce, to odrobinę pociągnę ten temat. Podczas czytania niemiło uderzył mnie ten głos specjalisty do spraw afrykańskich na temat wielożeństwa: 
„W rzeczywistości afrykańskiej bardzo trudnym i wciąż nierozwiązanym problemem jest wielożeństwo. Pełniło ono szalenie ważną funkcję społeczną. Afryka była kontynentem bez wdów i sierot. Gdy mężczyzna umierał, jego brat lub ktoś inny musiał pojąć żonę zmarłego za swoją żonę. Czy z nią żył, czy nie żył, czy miał dzieci, czy ich nie miał – musiał ją pojąć i miał względem niej obowiązki. Zamiast sierocińców i rent wdowich istniał więc świetnie zorganizowany system społeczny, w którym zawsze był ktoś, kto przejmował społeczną rolę zmarłego mężczyzny. My zaś przychodzimy ze swoją strasznie doktrynalną praktyką katolicką i sprawiamy, że to wszystko się załamuje…”

No rzeczywiście – jest się nad czym użalać. Myślę, że spokojnie znalazłoby się sporo innych tradycji czy interesujących zwyczajów regionalnych,  które warto by było kultywować i chronić, a nie ewentualnie niszczyć czy gubić z pomocą praktyki katolickiej. Ale akurat poligamia? Nie wiem, czy to trzeba być facetem, czy raczej niezależnie od płci po prostu człowiekiem małej wrażliwości, żeby tak lekko o tym mówić. Czy z nią żył, czy nie żył, czy miał dzieci, czy ich nie miał?  Ja wolałabym usłyszeć kobiety. To, co one same mają do powiedzenia na ten temat. Czy poligamia rzeczywiście taka fajna dla nich jest i była? Nawet jeśli dana kobieta traciła męża i nie miała nagle gdzie się podziać i co do garnka włożyć, to czy koniecznie taką radością napawał ją fakt, że kolejny facet pojmie ją za kolejną żonę? Czy z nią żył, czy nie żył, czy miał dzieci, czy ich nie miał – irytuje mnie ten fragment, przyznam. A co z jej zdaniem w tej kwestii? Czy ona chciała z nim żyć? Lub nie żyć? Czy jeśli było to takie wymuszone małżeństwo, to czy ten mąż odnosił się do niej dobrze, przyzwoicie? A co z jego stosunkiem do pozostałych żon? Oraz dzieci z różnych matek?

Nawet jeśli prawdą jest, że przyświecały temu zwyczajowi dobre intencje – w niektórych wypadkach może i tak było – to uważam, że akurat poligamia nie jest tym zwyczajem, tą tradycją, którą należałoby chronić. I jeśli to akurat chrześcijaństwo wtrąciło w tę sytuację swoje trzy grosze i wpłynęło na zaprzestanie lub przynajmniej zmniejszyło popularność poligamii, to chwała mu za to. Bo w moim kobiecym odczuciu poligamia jest czymś odrzucającym, wstrętnym, czymś co upadla kobiety, czyni z nich przedmioty albo raczej przydatne rozpłodowe zwierzęta domowe. Szczególnie nawet, jeśli wynikała z trudności ekonomicznych. A i mężczyźni, jeśli zmuszani byli tradycją do poślubiania kolejnych, być może obcych i niechętnych sobie kobiet, też nie byli tutaj traktowani fair.

Przydałby mi się głos kobiet tutaj. (Przypomina mi się „Spowiedź Chinki” Pearl Buck, która opowiada między innymi o poligamii w Chinach – i o tym, jak koszmarnym i niszczącym dla pokoleń kobiet była doświadczeniem. Może pan ekspert nie czytał, bo to nie o Afryce, ale polecałabym). Odrazą i niechęcią napawa mnie fakt, że o takich sprawach, i w taki sposób mówi ten pan. Nie dlatego, że jest mężczyzną. Raczej dlatego, że słyszę głos wyłącznie mężczyzny, bez głosu kobiety, bez kobiecej perspektywy, bez choćby zastanowienia się, że taka perspektywa może istnieć. A w dodatku nie podoba mi się to, jak ten facet mówi – niesmacznie, z okrutną obojętnością, bez odrobiny refleksji, że warto może byłoby spróbować choć wczuć się w reakcje tej drugiej strony. Zapewne przekonany jest, że przedstawia normalny, czyli ludzki, punkt widzenia. Tymczasem ten ludzki punkt widzenia jest punktem wyłącznie męskim, niestety. 

Jeśli takich mamy specjalistów od spraw afrykańskich, to ja dziękuję. Wolę raczej posłuchać Michaela (tego samego, który wystąpił w poprzednim odcinku o Afryce), który mówi – poligamia dlatego, że chcieli wziąć kobiety w opiekę? Nie żartuj. Głównie chodzi i chodziło o dużo dzieci. Napłodzić dużo, dużo dzieci i dzięki temu rosnąć w siłę. To oznaka bogactwa, siły i dążenia do władzy. Dlatego też poligamia jest w chwili obecnej praktykowana przede wszystkim (choć nie tylko) w społecznościach muzułmańskich wielu afrykańskich krajów. (Bo oni są nienormalni, mówi Michael, zupełnie bez dbałości o jakąkolwiek poprawność polityczną. Myślę jednak, że chodzi mu w tym wypadku wyłącznie o tę nieszczęsną tradycję).

In a culture where infant mortality is outrageously high and the average woman has fifteen children, most of whom do not survive, polygamy has been practiced to not only show a mans wealth, but also to assure the continuation of the mans family. It is also considered a strong indicator of a mans virility and need for sexual satisfaction. Men can also accumulate wives as a result of inheritance. If a mans brother dies, he would take over the family of his brother, including his wives. These women would be distributed among the surviving brothers, based on the preferences of the men and the widows of their brother. It is also common for a man to take the youngest wife of his father upon his death, and a father will take the wife of his son upon the death of his.

Najs. W istocie coś, co należy chronić przed drapieżnym chrześcijaństwem. A szczególnie nieprzyjemne, że do użalania się nawołuje ktoś, kogo przedstawia się jako znawcę. Oraz seniora KIKu, co nieuchronnie nasuwa skojarzenia ze wspomnianym na początku dowcipem :-P

Nie każda tradycja jest dobra. I nie każdą należy traktować jak świętość.  A już szczególnie nie zasługują na to te, w których dziwnym trafem dręczy się czy upokarza ludzi. Płci żeńskiej również.

(Rysunek stąd)

Zawsze, kiedy czytam podobne teksty o poligamii, czy też w ogóle teksty przedstawiające wyłącznie męski punkt widzenia, przypomina mi się film „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się bać i pokochałem bombę„. Czy ktoś może jeszcze pamięta to genialne dzieło? I ostatnie sceny, kiedy to doktora Strangelove ogarnia już całkowite szaleństwo, kiedy ręka sama skacze mu do hitlerowskiego pozdrowienia, a do prezydenta Stanów Zjednoczonych zwraca się per mein Führer? Kiedy doktorowi udało już się przestraszyć cały sztab, genarałów i doradców prezydenta bombą, wszyscy siedzą nieco zgaszeni, a on informuje ich, że nie będzie tak źle, bo jest znakomity pomysł na przetrwanie katastrofy. Otóż można będzie schować się w w bunkrach i przeczekać, a potem odbudować cywilizację. W tym celu na jednego pana bedzie przypadało dziesięć pań. I wówczas cały sztab nagle się ożywia. Panowie się uśmiechają, błyszczą im oczy – szalenie entuzjastycznie przyjmują ten pomysł.

Mam wrażenie, że gdyby w tym sztabie były jakieś panie, a szczególnie gdyby ich było sporo, nie tylko w charakterze sekretarek – ta scena wyglądałaby zupełnie inaczej. Nawet jeśli szaleniec wyskoczyłby ze swoimi pomysłami, to zostałyby one zlekceważone lub skrytykowane, a panowie nie mieliby ochoty na okazywanie zachwytu, nawet gdyby ten zachwyt w głębi ducha któryś z nich czuł. A możliwe także, że wspólnie z kobietami wymyśliliby coś innego – sensownego, a jednocześnie nie dyskryminującego nikogo.

W związku z tym wszystkim – że tak dokonam teraz dużego skoku myślowego :-P – pożyteczne są parytety, gender studies, szukanie kobiecych perspektyw w bajkach dla dzieci i w różnych innych miejscach. Bo dzięki nim mamy to inne spojrzenie. Nie dlatego, że kobiece znaczy lepsze, ale dlatego, że jest inne. I dlatego, że nie było go dotąd słychać.

moja Ameryka i inne kraje, smutne

Afryka dzika?

Nie umiem zrozumieć tego, co dzieje się (albo będzie się działo) w Ugandzie. Przeraża mnie i nie rozumiem. Nie rozumiem, skąd biorą sie pomysły takie, jak uprawomocnienie niszczenia ludzi tylko dlatego, że są odrobinę inni. Przyjmuję do wiadomości, że są tacy, którzy nie lubią homoseksualistów, boją się, sami się ukrywają i dlatego nienawidzą – ale prawo państwowe? Prawo, które mówi, że człowiek ma być ukarany nie dlatego, że coś tam złego zrobił, ale za to jaki jest? I te kary – w tak potwornej wysokości? Za coś, co nie robi nikomu krzywdy?

Czy to politycy są winni? Oni podburzają ludzi przeciw innym ludziom? Po to, żeby zarobić parę punktów w sondażach? Moje niezbyt pochlebne zdanie o polityce w ogóle skłania mnie, żeby przyjąć tę hipotezę. Ale co wówczas ze społeczeństwem? Nie walczy? O swoich braci, synów, córki, siostry, przyjaciół? Przecież ludzie muszą wiedzieć, że ci nieco inni istnieją pośród nich. Czy nie? Nie widać tych innych? A może jednak społeczeństwo nie protestuje, bo zgadza się z politykami? Samo na takich polityków głosuje w końcu. Chyba.

Afryka jest mi obca. I to nie pomaga w zrozumieniu problemu. Pewnie, można czytać gazety, książki, ale czy pozna się w ten sposób myślenie ludzi tam żyjących? Tak sobie. A trudno mi się zgodzić z opinią, że Afryka jest piekłem dla swoich mieszkańców, więc i oni sobie nawzajem gotują piekło. Jak i nie umiem zgodzić się ze sposobem (bardzo częstym) pisania o Afryce – jako o jednorodnym kontynencie, całości jakiejś. Afryka to coś tam, Afrykanie coś tam, obrażamy Afrykanów, bo coś tam, nie rozumiemy Afrykanów, bo coś tam. A przecież każdy kraj jest inny, każdy naród, plemię, klan.

I zdaję sobie sprawę, że nigdy tego kontynentu nie zrozumiem. Bo jest taki różnorodny, ale i – bo po prostu nie. Bo nie wystarczy mi czasu, nie będę mogła spędzić tam całego życia. Choć i pewnie spędzenie całego życia by nie pomogło, bo nie dałoby się być wszędzie.

Mogę za to jedno – pomolestować przyjaciół o tę kwestię gejów i homoseksualizmu w ich krajach. Chris jest Kenijczykiem, Michael Etiopczykiem. Wprawdzie obaj są częściowo zamerykanizowani, Chris bardziej, Michael nieco mniej; no i żadna z nich próba statystyczna, ale przynajmniej niech oni mi powiedzą, jak to widzą. Jak to jest w ich krajach, w  kulturach, z których się wywodzą. Może oni pomogą mi co nieco zrozumieć.

Kenia jest podobno krajem dość otwartym i liberalnym, jak na Afrykę oczywiście. (Co prawda, źródła twierdzą, że przemoc wobec homoseksualistów w tym kraju jest powszechna. Hmm…). W porównaniu z Ugandą także. Chris mówi, że mocne tu panują wpływy chrześcijaństwa, które zresztą mieszają się tradycyjnymi dla tego obszaru zwyczajami. Ale szczególnie chrześcijaństwo jest bardzo silne. Właściwie większość szkół, zwłaszcza podstawowych, jest prowadzona przez instytucje religijne (sporo jest katolickich), a do szkół takich chodzi ogromna większość dzieci. Wartościami przekazywanymi w szkole się nasiąka, nasiąkają dzieci, które nawet nie muszą być chrześcijanami. A obie tradycje – kenijska-rdzenna i kenijska-chrześcijańska zgadzają się w kwestii homoseksualizmu. Że praktyki homoseksualne są grzechem, wykroczeniem przeciw naturze. Że małżeństwo to tylko między kobietą a mężczyzną.

Ale to nie wszystko. Bo politycy to podkręcają. Tak, owszem, liczą na głosy w wyborach. Ale muszą pamiętać również, że jeśli do Kenii przestaną spływać pieniądze z bogatszych krajów – a może się tak stać: kraje zachodnie zagroziły przecież Ugandzie sankcjami finansowymi – ludzie odwrócą się od nich. Zaczną ich winić za kryzys i zagłosują na kogoś z innymi pomysłami.

Pytam jednak Chrisa o samych tzw. zwykłych ludzi. Bo chyba nie są aż tak zmanipulowani przez polityków, że robią to, co tamci im powiedzą? Nie, twierdzi Chris. Ludzie mają po prostu takie samo zdanie, jak politycy. Inaczej mówiąc – politycy głoszą to, co ich wyborcy. Nie wszyscy wprawdzie. Chris mówi, że jakaś połowa. Połowa ludzi skazałaby na śmierć geja, bo jest gejem.

Ludzie nie znają homoseksualistów. Zmowa milczenia jest ogromna. Nikt nie wychodzi z szafy, bo wszyscy się boją. Owszem, jest (czy są) organizacje gejowskie (wyżej cytowane źródło nie zgadza się z tym), które próbują działać, głównie zachęcając do coming outów, ale zwykle nie  na wiele to się zdaje. Przeciętny kenijski gej/lesbijka nie mówi o swoim homoseksualizmie nikomu, w odpowiednim czasie żeni się/wychodzi za mąż, ma dzieci, rodzinę i jest nieszczęśliwy/a.

Strach homoseksualistów jest strachem przede wszystkim przed wykluczeniem. Wyoutowanemu gejowi grozi wydziedziczenie oraz to, że zarówno rodzina, jak i przyjaciele odwrócą się od niego. Przestaną się odzywać, rozmawiać, spotykać. Ale grozi mu także przemoc bezpośrednia. Chris mówi, że to dlatego, że w Kenii jest dużo ludzi bezrobotnych, sfrustrowanych, którzy szukają wroga. Kogoś, komu można bezkarnie przylać. Jeśli zobaczą na ulicy faceta, który wyda im się gejem, jeden z nich zawoła: popatrzcie, trzeba mu dołożyć. Dołączy się drugi, trzeci, a potem w ruch pójdą kamienie. Z nudów. Bo nie ma pracy, nie ma co robić, a tu mamy rozrywkę. Nikt nie będzie wzywał policji, ludzie wezmą sprawy w swoje ręce, nie będą sobie żałować.

A jak sytuacja wygląda w Etiopii? Podobnie, choć są różnice, mówi tym razem Michael. Istnieją kluby gejowskie, ale strach do nich chodzić, bo można także dostać lanie. Tzw. zwykli ludzie twierdzą, że nie znają homoseksualistów. Nikt nie ma ochoty się ujawniać. Niechęć i przemoc dotyczy obu płci, w odróżnieniu od Kenii, gdzie piętnowani przez opinię publiczną są niemal wyłącznie mężczyźni – lesbijki „nie istnieją” po prostu. Czy opinia ludzi ma wpływ na polityków? Zdaniem Michaela mniejszy, niż powinna (albo nie powinna – w zależności od sensowności tego, co akurat opinia publiczna głosi), bo obecny rząd etiopski jest skorumpowany, ma pogromadzone majątki na zagranicznych kontach bankowych i właściwie interesuje go tylko jedno – żeby ludzie za bardzo mu nie podskakiwali. Jeśli nie są opozycją, mogą teoretycznie robić wszystko. Rząd będzie miał to gdzieś, dopóki jemu samemu nic nie grozi. Co nie zmienia faktu, że „problemu homoseksualistów” nie ma gdzieś tradycyjno-religijna etiopska opinia publiczna.

Czy te rozmowy mi coś dały? Czy zrozumiałam coś więcej? Może i tak. Troszeczkę. Może mam pełniejszy obraz. Może pozbyłam się niektórych odruchowych stereotypowych wyobrażeń (Kiedy Chris zaczął zdanie od: no, jeśli dwie lesbijki poszłyby do kliniki zapłodnienia in vitro…,  zawahałam się na sekundę – czy Afryka kojarzy mi się z in vitro? Czy raczej ze słoniami, pięknymi krajobrazami lub hałaśliwymi miastami? Ech, człowiek głupi jest, ale uczy się przynajmniej). Jednak wnioski mam niewesołe. Obaj panowie mówią, że jest absolutnie prawdopodobne, że to, co dzieje się w Ugandzie, może mieć miejsce w ich krajach. Zabijanie homoseksualistów? Kary śmierci? Długoletniego więzienia? Jak najbardziej. Może działanie światowych rządów, a zwłaszcza wycofanie funduszy coś zmieni. Ale nie będzie to zmiana wynikająca z przemyślenia i refleksji. Będzie wynikała wyłącznie z faktu, że ludzie nie polubią kryzysu i odwrócą się od tych, których winić za ten kryzys będą. Jeśli jakakolwiek zmiana będzie, co jest raczej wątpliwe.

Mało to optymistyczne.

Chyba miałam nadzieję, że nie jest ta Afryka aż tak nowu dzika. Oczywiście, znam opinie tylko dwóch chłopaków. Żaden nie jest gejem. Jeden jest protestantem, drugi bardzo religijnym prawosławnym. Obaj od pewnego czasu mieszkają w Stanach. Ich perspektywa może być więc nieco inna, niż chociażby ich bliskich, którzy zostali w rodzinych krajach. Chris wspominał, że dla niego szokiem było zobaczenie dwóch facetów na ulicy, którzy spokojnie szli trzymając się za ręce. Bo nie widział tego przedtem nigdy, dopiero tu, w Stanach. I myślę o tym, co powiedział mi zaraz potem, że kiedy już otrząsnął się z tego szoku, to oczywiście nie miał i nie ma nic przeciwko temu. Czyli przekonanie się na własne oczy, że homoseksualiści są i że ich istnienie nikomu nie zagraża, ma jednak znaczenie. Z drugiej strony -łatwo zrozumieć tych, którzy nie chcą się ujawniać.

Nadal jednak mam smętne wrażenia z naszych rozmów. Bo patrzę na tych dwu miłych, sympatycznych, niegłupich facetów, słucham tego, co mi opowiadają, słucham ich własnego, niechętnego komentarza pod adresem Ugandy (oraz ich własnych krajów) i myślę sobie – czy dlatego tak mówią, bo są tutaj? A co mówią ich rodziny, przyjaciele? Czy także mają podobne zdanie? Czy dużo jest ludzi przyzwoitych w Kenii czy Etiopii? Czy Ugandzie? A jeśli tak, to dlaczego jest tak źle, skoro mogłoby być całkiem nieźle?

Przydałoby mi się więcej osób do wypytania. Bo to tak, jakby zapytać jednego Polaka, jak jest w Polsce, i na tej podstawie zbudować sobie obraz całego kraju. Przydałby mi się także kobiecy punkt widzenia. Niestety, chwilowo nie mam więcej kandydatów do molestowania. Może kiedyś.

Ale i tak dowiedziałam się czegoś. Niestety, dzięki temu bardziej pesymistycznie patrzę na to, co dzieje się w Ugandzie (jeśli większy pesymizm jest jeszcze możliwy). Bo widzę teraz dokładniej, że najgorsze scenariusze są jak najbardziej możliwe, i w tym kraju, i w innych afrykańskich krajach. Nie dlatego jednak, że to Afryka jest dzika, czy że Afryka jest piekłem. Dlatego jedynie, że ludzie tworzą to piekło sobie nawzajem.