moja Ameryka, okołonaukowo

Zakurzone zwoje

„Kiedy myślał o archiwach, wyobrażał sobie zakurzone półki ze stosami podniszczonych książek, księży katalogujących zbiory przy świetle świec i blasku wpadającym przez witrażowe okna, mnichów studiujących zwoje…
[…] stare księgi i dokumenty musiały być przechowywane w hermetycznych warunkach. Te szklane kabiny chroniły je przed wilgocią i naturalnymi kwasami obecnymi w powietrzu.
[…] wyjął parę białych bawełnianych rękawiczek.
– Kwas, który mamy na skórze palców. Bez rękawiczek nie możemy dotykać dokumentów.[…] Na tacy z narzędziami, jakimi posługują się archiwiści, wyszperał wykładane filcem szczypczyki – wyjątkowo dużych rozmiarów pęsetę z płaskimi krążkami na końcu.
[…] – Proszę, podaj mi łopatkę.
Wskazał na znajdującą się koło dziewczyny tacę z wykonanymi ze stali nierdzewnej narzędziami używanymi przez archiwistów. Przesunął palcami w rękawiczce po twarzy, żeby usunąć z nich ładunki elektrostatyczne, a potem niezwykle ostrożnie wsunął narzędzie pod okładkę. Następnie, unosząc łopatkę, odwrócił ją.
[…] Zauważył, że kartka na wierzchu jest stroną tytułową – bogato zdobioną ornamentami wykonanymi piórem i atramentem, z tytułem, datą i nazwiskiem autora wypisanymi jego ręką.
[…] Patrzył tylko z zachwytem. Bliskie zetknięcie z historią zawsze wprawiało go w niemy podziw…”
Tak to opisuje literatura naukowa w dziedzinie bibliotekoznawstwa (Dan Brown, Anioły i Demony).

Tymczasem u nas we fabryce przynieśli z drugiego budynku, rzucili luzem na stoły w małej salce wykładowej, ludzie w kurtkach gołymi paluchami macali i pstrykali fotki. Ale e tam, pewnie dlatego, że to tacy mało znani autorzy, jak Kepler (De Stella Nova in Pede Serpentarii, 1606, 1. wydanie), Euklides (Elementa geometriae, 1482, 1. wydanie), bliski memu sercu ojciec embriologii (Fabrycjusz, Opera omnia anatomica et physiologica, 1687), czy inny Galileusz (Discorsi e Dimostrazioni Matematiche Intorno a Due Nuove Scienze, 1638, wydanie 1.), i nie szkoda. No i fakt, Principia Newtona to akurat raczej nówka z XIX wieku, więc luzik.

A tak serio, to owszem – zachwyt i podziw, i wzruszenie (na zdjęcia poniżej trzeba klikać, żeby lepiej obejrzeć detale). Oraz strach, że zaraz nie pozwolą, nakrzyczą oraz wygonią.

 Johannes Kepler, De Stella Nova in Pede Serpentarii, 1606 (wydanie 1)
Francis Bacon, Sylva Sylvarum, 1651

John Browne, Myographia Nova, 1687 (wydanie 2).
Jak jednak podaje Wikipedia: It was, however, plagiarised, as was pointed out by James Yonge: it put together text from the Muskotomia of William Molins with illustrations from the Tabula anatomicae of Giulio Casserius.
Euklides, Elementa geometriae, 1482 (wydanie 1)
Hieronymus Fabricius, Opera omnia anatomica et physiologica, 1687

Galileo Galilei, Discorsi e Dimostrazioni Matematiche Intorno a Due Nuove Scienze, 1638 (wydanie 1)
Isaac Newton, Philosophiæ Naturalis Principia Mathematica, 1822
Mark Catesby, Natural History of Carolina, Florida and the Bahama Islands (pierwsze wydania w XVIII w, prawdopodobnie to któreś z nich)
I raz jeszcze Mark Catesby, Natural History of Carolina, Florida and the Bahama Islands, z klasycznym „aligator jaki jest, każdy widzi”.

William Cowper, The Anatomy of Humane Bodies, 1698 (wydanie 1).
Za Wikipedią: Some have called Cowper’s Anatomy of the Humane Bodies one of the greatest acts of plagiarism in all of medical publishing, though others have not been as harsh. In 1685, Govard Bidloo (1649–1713) published his Anatomia Humani Corporis in Amsterdam using 105 beautiful plates drawn by Gérard de Lairesse (1640–1711) and engraved by Abraham Blooteling (1640–1690). A Dutch version was later printed in 1690, entitled Ontleding des Menschelyken Lichaams, but when sales went poorly, Bidloo’s publishers sold 300 copies of the unbound plates to William Cowper (or his publishers). Cowper proceeded to write a new English text to accompany the plates, many of them showing a great deal of original research and fresh new insights.
Isbrand van Diemerbroeck, Opera omnia anatomica et medica, 1688
Athanasius Kircher, Mundus subterraneus, 1665 (wydanie 1)
John Parkinson, Theatrum botanicum, 1640 (wydanie 1)

Andrea Vesalius, De humani corporis fabrica libri septem, 1568

Guillaume de l’Isle (Delisle), Atlas nouveau, contenant toutes les parties du monde, najprawdopodobniej z 1774
moja Ameryka, okołonaukowo

Siedemnaście mgnień cykady

Wschodnie części USA nawiedzają właśnie staruszki. Staruszki jak na owady, naturalnie. Cykady wieloletnie – czyli Magicicada, nazwa skądinąd kojarzy się adekwatnie, bo zjawisko jest zupełnie magiczne – żyją sobie 13 albo 17 lat. Siedem różnych gatunków, poklasyfikowanych w trzy grupy, mieszka w postaci młodocianej pod ziemią. Substancje odżywcze czerpią z tego, co transportuje drewno (ksylem) korzeni drzew lasów liściastych.

Ich cykl życiowy jest zsynchronizowany. Jako się rzekło, co 13 albo 17 lat larwy cykad (nimfy) wychodzą z ziemi. Nie jedna, nie dwie, ale całe ich ogromne masy. Wszystkie nimfy (jeśli tylko pogoda jest odpowiednia) pojawiają się w ciągu kilku dni. W tym czasie mamy do czynienia więc z miliardami owadów, milionami na hektar.

Takiego czegoś jeszcze na razie nie widać, choć tegoroczny wyrój II (brood II) siedemnastoletnich cykad zaczął się na wschodnim wybrzeżu Stanów. Może się doczekamy.

W tej chwili natomiast widzimy w trawie i na drzewach mnóstwo porzuconych szkieletów zewnętrznych (egzoszkieletów) larw, które wyszły spod ziemi.

DSCF5950

Larwy te wspinają się na wyższe pędy traw, czy nawet na drzewa,

DSCF5974

i tam przechodzą ostatnie linienie.

DSCF5911

Z poprzedniego egzoszkieletu pozostaje smętna skorupka,

DSCF5952

za to nowa, świeża postać dorosła jest piękną, subtelnej bladości cykadą,

DSCF5897

która czeka tylko, aż jej obecny szkielet stwardnieje. Młoda cykada nie pozostaje długo biała, w ciągu godziny zmieniając kolor na ciemny. Owady te są mniejsze nieco, niż cykady występujące tu co roku, ale mają piękne, duże skrzydła, a zwłaszcza fascynujące oczy.

DSCF5970

DSCF5959

DSCF5965

Cykady są zupełnie niegroźne. Nie gryzą, nie przenoszą chorób. Jedyne, z czym może być problem, to fakt, że po okresie aktywności godowej – kiedy to w ciągu kilku tygodni obie płci gromadzą się w romantycznych orgiach celem przekazania sobie materiału genetycznego – samice składają jaja w gałęziach drzew. Gałęzie te powinny być nie grubsze, niż zwykły ołówek. Nacięcie ich i złożenie w nich jaj może gałązki te nieco uszkodzić, jednak niektórzy specjaliści uważają, że informacje o szkodach są zwykle przesadzone.

Nie dość, że cykady nie są groźne, to są też raczej nieruchawe i ogólnie bezbronne. Stanowią zatem wspaniały łup dla każdego łakomczucha. Jedzą je ptaki, ssaki, węże, jak również bezkręgowce. W prasie pojawiają się także przepisy kulinarne na dania z cykad. Owady te są znakomitym źródłem białka, a żeby je złapać niepotrzebne są żadne specjalne zabiegi. Wystarczy sięgnąć dziobem czy łapą.

DSCF5936

Cykady nie uciekają ani nie bronią się. A raczej – ich bronią jest ich liczba. Ewentualny drapieżca, choćby nie wiem, jak się natężał, to nie udźwignie i nie pożre wszystkiego. Taka to masa.

Charakterystyczną cechą cykad w okresie godowym jest nieprzytomne wydzieranie się. Wydzierają się – a raczej „śpiewają” – samce wabiące ku sobie partnerki do rozmnażania. Samce cykad wytwarzają dźwięki dzięki posiadaniu superszybkich mięśni i wyspecjalizowanego narządu – żebrowanych błon znajdujących się po bokach ciała. Śpiew cykad jest niezwykle głośnym śpiewem chóralnym, samce stymulują się nawzajem, aby bez wytchnienia wabić samiczki. Poszczególne gatunki wyroju różnią się nieco rodzajem wydawanych dźwięków, jak i ich odbiorem. Dzięki temu osobniki odpowiednich gatunków rozpoznają się bez problemu.

DSCF5921

Kopulacja trwa około godziny. Po kilku dniach samice składają zapłodnione jaja, z których po paru tygodniach wylęgają się młodziutkie larwy. Te schodzą z gałęzi drzew i zakopują się w ziemi. Na kolejny wyrój będzie trzeba poczekać 17 lat.

Literatura:
ResearchBlogging.org
1. Sota, T., Yamamoto, S., Cooley, J., Hill, K., Simon, C., & Yoshimura, J. (2013). Independent divergence of 13- and 17-y life cycles among three periodical cicada lineages Proceedings of the National Academy of Sciences, 110 (17), 6919-6924 DOI: 10.1073/pnas.1220060110
2. Nahirney, P. (2006). What the buzz was all about: superfast song muscles rattle the tymbals of male periodical cicadas The FASEB Journal, 20 (12), 2017-2026 DOI: 10.1096/fj.06-5991com
3. COOK, W., & HOLT, R. (2002). Periodical Cicada (Magicicada cassini) Oviposition Damage: Visually Impressive yet Dynamically Irrelevant The American Midland Naturalist, 147 (2), 214-224 DOI: 10.1674/0003-0031(2002)147[0214:PCMCOD]2.0.CO;2
4. Williams, K. (1995). The Ecology, Behavior, and Evolution of Periodical Cicadas Annual Review of Entomology, 40 (1), 269-295 DOI: 10.1146/annurev.ento.40.1.269

moja Ameryka

Nowy Orlean

Dzisiejsza notka to wspomnienia z Nowego Orleanu. Który może wyglądać porządnie,

a może także wyglądać mniej porządnie. W tych mniej porządnych miejscach oferuje za to lekarstwo na każdy problem, czyli  laleczki voodoo.

Fotka wyżej zrobiona została na Bourbon Street. Ulica ta jest uroczym miejscem, jeśli oczekuje się dobrze i różnorodnie zaopatrzonych barów oraz klubów ze striptizem.

Znajdujący się pod wpływem różnych ciekawych substancji chemicznych panowie bez ustanku i od samego rana gestem i słowem zachęcają do zażywania rozmaitych i niewątpliwych rozkoszy. Wieczorami można podobno także doświadczyć piwnego prysznica, czyli niefrasobliwie wylewanych resztek z kufli, kiedy niebacznie przechodzi się pod takimi pięknymi balkonami.

Jeśli jednak kogoś podobne rozrywki nie cieszą, nowoorleański French Quarter oferuje i te innego kalibru.

Wszędzie widać zachęty do skosztowania lokalnych przysmaków.

Prym wiodą gumbo i jambalaya, które sprawiają silne wrażenie bycia zasadniczo tym samym. I są potwornie pikantne.

Mimo mamrotania pod nosem Moon over Bourbon Street Stinga nie oglądaliśmy Bourbon Street nocą. Za to role ewentualnych wampirów pełniły duchy, kościotrupy, pająki, dynie i tym podobne, czyli zbliżające się Halloween.

Ponadto w Nowym Orleanie wzruszająco wyglądają statki o swojskich nazwach (Mare Baltic), pływające raczej żwawo po Mississippi.

A także zachęcające do odpoczynku słoneczne apartamenty.

Jasnym punktem są muzea. Co prawda The National WWII Museum – zresztą co tu się dziwić – przekonuje, że II Wojna Światowa toczyła się w zasadzie na Pacyfiku plus D-Day, a Muzeum Wojny Secesyjnej pokazuje głównie kapciuchy na tytoń rozmaitych generałów Lee i coś ze dwadzieścia flag Konfederacji, ale do The Ogden Museum of Southern Art naprawdę warto zajrzeć.

Przy ładnej pogodzie przyjemnie siedzi się też w ogrodzie rzeźb w nowoorleańskim Museum of Art.

Natomiast na cmentarzu Lafayette, cichym i urokliwym,

z mnóstwem uciekających spod nóg takich maleńkich smoków,

dogoniła mnie w końcu wirusologia i trzeba było wracać do domu.

moja Ameryka, osobiste

Wstrząśnięta i lekko zmieszana

No więc tak – dzisiaj będzie coś osobistego i nowego. Jednak. Czy interesującego, to już nie wiem. Ale złożyć to można na karb lekkiego wstrząśnięcia potrzęsieniowego i przemyśleń (eeee…, czego?) po nim następujących. Nie żeby były szalenie głębokie, czymkolwiek by były.

Zaczęło się od snu. Tak, wiem, wiem, że zwykle mało co da się porównać ze stopniem nudności opowiadania swoich własnych snów (chyba że komuś bliskiemu). Ale i tak opowiem. Śniły mi się wrotki. Wrotki jak takie zwierzęta wrotki, malutkie, lubiące wodę, nie wrotki do jeżdżenia. We śnie obserwowałam grupę handlarzy narkotykami, którzy hodowali te wrotki w laboratorium oraz wtykali im fluorescencyjne białko GFP, takie co to w labach biologicznych używa się do wszystkiego. Następnie oglądali świecące na zielono w ciemności wrotki i na tej podstawie wnioskowali, która partia narkotyku jest lepsza i bardziej oczyszczona. Hmmm, co mówi sennik egipski o fluorescencyjnych wrotkach i o naukowo podchodzących do problemu handlarzach? A co powiedziałby ksiądz Natanek? Pewnie coś w rodzaju – jeśli widzisz zielone wrotki, wiedz, że coś się dzieje. No więc już wiedziałam – będzie trzęsienie ziemi. Tyle że wtedy jeszcze nie wiedziałam, co wiedziałam.

Potem było mnóstwo chemtrailsów na niebie. Zawsze niby są, bo zawsze rząd amerykański truje nas aluminium i szczepionkami, ale tego dnia – tego dnia! – były szczególnie piękne. Dzisiaj nie wyglądały już aż tak ładnie, ale resztki toksycznych substancji unosiły się nadal z wdziękiem:

Potem kolega, który zawsze jest w pracy, nie przyszedł. Wiedz, że coś się dzieje. A potem, już grubo później, okazało się, że nasz powrót do domu  nie był taki najgorszy, jak się spodziewaliśmy. Korki tak, ale żeby koło Pentagonu dało się przejechać w miarę szybko w czasie ewakuacji? To na pewno dlatego, że tego dnia było z 5% pracowników. Reszta nie przylazła, na pewno Żydzi przede wszystkim, oraz geje i cykliści, masowo tam zatrudniani. Bo pewno wiedzieli, że rząd (ich rząd) planuje na naszą zgubę nie tylko chemtrailsy, ale i trzęsienia. W końcu to Pentagon przecież.

A kiedy dojechaliśmy do domu, zauważyliśmy, że ze zniszczeń to urwało głowę naszej ulubionej afrykańskiej drewnianej pani. O tej:

Czy widać, jaki ona ma biust nieprzyzwoicie nagi? I cień, jaki ten biust tworzy? Wyuzdany? Nic dziwnego, że trzęsienie na pewno było karą z nieba za takie sprośności trzymane w amerykańskich domach. Oraz za próby zniesienia don’t ask, don’t tell naturalnie. Wiedz, że coś się dzieje.

A poza tym, to się bałam. Teraz wiadomo, jaką trzęsienie miało siłę – i dziękujemy niektórym bardziej obznajomionym z trzęsieniami ziemi za ustawienie nam prawidłowych proporcji – i że nic się specjalnie nie stało złego. Ale jakoś tak nie było mi do śmiechu wtedy, kiedy wybiegaliśmy z labu, a z sufitu coś leciało, kiedy niemądrzy koledzy ociągali się z wyjściem, bo trzeba dokończyć doświadczenie, kiedy zapodziała się gdzieś, chwilowo na szczęście, kilkuletnia córeczka koleżanki, która tego dnia była z mamą w pracy, kiedy ludzie musieli wrócić do niesprawdzonego jeszcze budynku po to, żeby zaopiekować się zwierzętami, bo jak je przecież zostawić, kiedy staliśmy w upale przed budynkiem, który przed chwilą bujał się w powietrzu i czekaliśmy na wstrząsy wtórne, kiedy próbowaliśmy dzwonić do bliskich, żeby zapytać co u nich albo uspokoić, że u nas w porządku, a linie telefoniczne padały. Tak, teraz żartujemy. I dobrze. Ale wówczas się bałam. Nawet nie tego, że mogę stracić życie. Nie, bardziej mnie nie cieszyła ewentualna rozrywka w postaci bycia przysypaną jakimiś gruzami i czekania na ratowników. No i martwiłam się tym, że gdzie-do-cholery-jest-mój-mąż i żeby mu się nic nie stało. No i w ogóle bałam się, bo to jest takie idiotyczne uczucie, kiedy wszystko się trzęsie, budynek, ściany, ziemia. A poza tym był to dla mnie pierwszy raz, więc.

I bardzo, bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie głosy wsparcia, w trakcie i po :*

czepiam się, moja Ameryka, okołofeminizmowo

Czysta pochwa dobrem narodu

Więc tak – jest gorąco. Jest wprost potwornie gorąco ostatnio i człowiek dowolnej płci chodzi wiecznie mokry. Oraz czasem, uczciwszy uszy, spocony. W różnych miejscach, co gorsza. Szczęśliwie jest Summer’s Eve, która to firma dba o kobiety, a szczególnie o to, żeby czuły się świeżo w pewnych intymnych miejscach swojego ciała. Naturalnie, robi to po swojemu, tak, żeby kobietom w głowach się nie poprzewracało. Bo wiadomo, że kobiety to brudasy. I najlepszym sposobem na sprzedanie produktu do higieny intymnej jest właśnie subtelne zwrócenie paniom uwagi na ten fakt. Oczywiście, Summer’s Eve nie bywa niemiłe i brutalne, skąd. Summer’s Eve chce tylko zwrócić ci uwagę, głupia babo, że jak idziesz na rozmowę do szefa celem prośby o podwyżkę, to się umyj, bo ci jedzie. A jak jedzie, to podwyżka i awans przepada.

Nie wiedzieć czemu reklama ta spotkała się ze sporą dezaprobatą. Jakby, ojejku, zachęcanie do umycia się tam miało coś wspólnego z poradą, żeby nie get zbytnio personal w całej tej sytuacji. No przecież, że skądże. W każdym razie, firma doszła do wniosku, że trochę im głupio wyszło i wypuściła nowe reklamy. Prześliczne, skierowane osobno do kobiet białych, czarnych i latynoskich. Na wszystkich jest gadająca ręka, która tak naprawdę jest gadającymi genitaliami (o matko), wita w vagina land, mowa jest też gdzieś tam o pionowym uśmiechu oraz o tym, że jak sobie nie umyjesz, to kaktus ci tam wyrośnie (u czarnych kobiet zwłaszcza). I znowu, zupełnie nie wiedzieć czemu, reklamy zostały uznane za rasistowskie i chamskie, i w ogóle zmieszane z błotem.

A przecież Summer’s Eve tak się stara. Zauważmy, że nie tylko stwiedza, że pochwa ma coś do powiedzenia (już nie wnikajmy w kwestie, co tam naprawdę człowiek sobie myje i czy na pewno jest to pochwa, bo łotewer), ale i w ogóle używa słowa pochwa. Gdyż, jak wiadomo z reklam podpasek, tamponów i tym podobnych, kobiety mają tam to na dole, te rejony, pupę z przodu… i inne fajne określenia. To są te same kobiety, które w reklamach krwawią na niebiesko. 

Żeby rozreklamować niewymawialne słowa można na przykład wziąć przykład z Pana Kota Carltona (dlaczego pana, kota, i co robi ta myszka w pobliżu jego drinka, to ja nie wiem i chyba wolę się nie zastanawiać) i zachęcić do ich używania. Pan Kot ma absolutną rację – wszystko na świecie jest vaginal. Niech będzie, że pochwiste. Ładne słowo. A przesłanie filmu wzruszyło mnie na tyle, żeby zacząć uzywać słowa pochwa i pochwiste wszędzie i zawsze, szczególnie na widok lwa lecącego na grzbiecie płaszczki. O tak.

Ale co dalej z Summer’s Eve? Chwała pochwie, wypuścili kolejną reklamę. Jest pochwista. Już nie zachęca beznadziejnie kobiet do mycia, bo kaktusy im tam rosną, albo bo bywają postrzegane jako obiekty seksualne wyłącznie, albo bo nie chcą posłuchać Arnolda usilnie namawiającego Talk to the hand! Nie, okazuje się, że myć się trzeba, bo mężczyźni walczyli o pochwy od wieków, zabijali i ginęli. O tym, że pochwa ma siłę (nasuwa się tylko – oraz nieleczoną… anginę) oraz jest podstawą cywilizacji przekonują: scena z Króla Lwa, Kleopatra rozkładająca ramiona (chwała pochwie, że nie nogi, doprawdy) oraz rozmaici starożytnochińscy i młodośredniowieczni wojownicy naparzający się symbolami fallicznymi. A na końcu zwycięski rycerz patrzy w oczy królewny, a widzi – najwyraźniej – jej pochwę jeno. Nie mam słów zachwytu… Poza tym, że pochwista jest ta reklama.

Komu jednak przeszkadzały poprzednie hasła Summer’s Eve? Ja w tych nowych nadal jakoś mam niedosyt tego wzmacniania władzy i pozycji kobiet, nawet mimo subtelniejszego zachęcania do intensywnego mycia ich części intymnych. Znacznie bardziej podobał mi się sloganik z poprzedniej serii produktów:

O, no właśnie. Moja wewnętrzna kobiecość zwykła czuć się ubogacona i wzmocniona faktem, że raduję się byciem kobietą poprzez delikatne smyranie i zdrapywanie pachnących bakterii, znajdujących się w okolicy genitalnej.  Oprócz wewnętrznej kobiecości obudźmy w sobie przy okazji wewnętrznego mikrobiologa. Pochwiście. 

I żeby nie było, że mężczyźni są dyskryminowani przez Summer’s Eve, firma przygotowała i dla nich ofertę. Chwała pochwie, też z symbolami fallicznymi.

moja Ameryka

Jak dzieci we mgle

Na Górę Waszyngtona można wdrapać się na różne sposoby. Można wejść piechotą, i normalni turyści tak robią, choć bywa to niebezpieczne. Zginęło na niej sporo ludzi, a to ze względu na bardzo zmienny i ciężki klimat, z silnymi wiatrami, oraz ze względu na niedostateczne wyekwipowanie turystów i ich niezdolność do właściwej oceny pogody.

Można więc też leniwie wjechać samochodem, ale można też – i to chyba jest najzabawniejsze – wjechać pociągiem. A dokładnie specjalną koleją zębatą, pozwalającą dostać się na sam szczyt góry. Najstarszą tego typu na świecie, zbudowaną w XIX wieku i funkcjonujacą do dziś, choć oczywiście modernizowaną. O, na przykład stara ciuchcia parowa jeszcze jeździ, mozolnie wpychając wagony pod górkę,

ale taka parowa lokomotywa jest już tylko jedna (wbrew temu, co podaje wiki), działa natomiast kilka lokomotyw zasilanych biopaliwem.

Droga jest bardzo stroma, a cała podróż w tę i z powrotem, wraz ze zwiedzaniem nudnego muzeum na szczycie, trwa mniej więcej trzy godziny.

Ponieważ pogoda jest zmienna, nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Na dole może być całkiem ładne lato, a na górze późna zimna jesień. Zdarza się, naturalnie, że ma się szczęście: wieje tylko lekki wietrzyk, chmur brak, a widoczność jest taka, że z tarasu obserwacyjnego na szczycie można oglądać Atlantyk. My oczywiście takiego szczęścia nie mieliśmy, ale i tak było nieźle (a może właśnie dlatego). Jedziemy więc.

Po drodze mijamy wielki zbiornik z wodą dla lokomotywy parowej.

W dole widać jeszcze miejsce, z którego ruszaliśmy,

ale powoli wjeżdżamy w chmury. I zastanawiamy się nad różnicą między chmurą a mgłą.

Nachylenie jest rzeczywiście spore, aż trudno stać w wagoniku. No i zmysł wzroku głupieje, bo nie wie, co tak naprawdę jest poziomo, a co pod kątem. Na zdjęciu poniżej – mgła była, więc wszystko jest mokre – widać kawałek ściany budyneczku, w oknie którego odbija się nasz żółty wagonik. I wyraźnie wydaje się, że odbicie, a więc i wagonik, są idealnie poziome. Tymczasem prawdziwy poziom wskazuje napis przybity na ścianie budynku. Nachylenie torów w niektórych miejscach trasy wynosi nawet ponad 37% (średnio 25%).

Po drodze mijamy pociąg jadący w drugą stronę. Mgła skrapla się na oknach.

A potem pociąg wjeżdża na szczyt, dramatycznie wyłaniając się z nicości i pustki.

Na górze panuje prawdziwie letnia aura (dzięki Amerykanom za to, że oprócz muzeum znajduje się tam także miejsce, gdzie można napić się i zjeść coś gorącego). Dobrze pamiętać o odpowiednim ubraniu przed przejażdżką.

A oto taras widokowy, nawet z lornetką. Oraz z widokiem na Atlantyk i pięć różnych stanów. Podobno.

Zachwyceni widokami prawie nie pamiętamy, że czas się zbierać i że to już koniec wycieczki. Jakoś udaje się nam znaleźć ciuchcię powrotną – oraz siebie nawzajem – choć błądzimy jak dzieci we mgle.

moja Ameryka

Misiu, misiu, gdzie jest miś, czyli New Hampshire

No to trzeba trochę o wakacjach. Wykończeni koszmarnymi upałami… Tak, tak, wiem, że w niektórych miejscach panował lipcopad, ale zupełnie nie u nas, a szkoda, bo w tych temperaturach nawet cykady nie mają siły cykać, że nie wspomnę o wieszakach, które same łamią się znienacka, a sznurowadła rozwiązują się nawet bez żył wodnych, wszystko bez to gorąco. W każdym razie, upały trwają cały czas, nie żeby miały ochotę odpuścić. A my pojechaliśmy tam, gdzie miało być chłodniej. I było. W New Hampshire, w okolicach Gór Białych, było tak jak powinno latem: słonecznie i tak jakoś około 25 stopni. Co prawda na Mount Washington, najwyższym szczycie tychże gór oraz w ogóle najwyższym szczycie północno-wschodnich USiech, pogoda była tradycyjnie zmienna, ale przecież nikt nie siedzi na Waszyngtonie non stop. O górze zresztą będzie w kolejnym odcinku.

A zaczęliśmy od bardzo porządnego miasteczka gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc w Connecticut.

Ciekawe, jak dzieci zdają tu maturę z matematyki?

Jest też morze i wszystko pachnie morzem, a rybołówstwo dalekomorskie kwitnie owocami morza.

Wioski i miasteczka wyglądają niewinnie,

ale kiedy zapada zmierzch, morze kolorem zaczyna przypominać majtki w kolorze majtkowego różu, a tajemnicze maszty zaczynają wysyłać chemtrailsy. Różowe w dodatku, sodomia i gonorea, musi to jakaś homopropaganda jest.

Uciekamy więc stamtąd i szybko przemieszczamy się do lasu. W New Hampshire.

Co do lasu, to ja mieszczuch jestem. Zdarza mi się, owszem, podziwiać przyrodę, ale zwykle pod mikroskopem jakimś czy na szalce Petriego. Ale do drzew mam stosunek zupełnie jak Ania z Zielonego Wzgórza, co to chciała każde drzewko przytulać, oraz przy okazji jak u Sapkowskiego, gdzie takich zamykano na kłódeczkę, dawano im wągielek do rączki, coby cudowności malowali, gołąbeczko. Tu jednak nie dałabym rady, ani przytulać, ani malować, bo ktoś tych drzewek nasadził od cholery. Na górach, w dolinach, na polach i lasach, wszędzie. Rąk by mi nie starczyło. A w dodatku te wakacje to odpoczynek miał być.

I nawet jak pogoda się nieco psuła (przez „psuła” rozumiem to, że słońce chowało się za chmurami, a te swoimi brzuchami szorowały po górach), było pięknie.

Żeby jednak nie tylko ta nudna przyroda li i jedynie, wodospady jakieś i strumyki czyste,

ponosiło nas troszkę po okolicznych miasteczkach, North Conway na przykład.

Choć nigdy nie wiesz, co spotka cię w takim przyzwoitym Bethlehem, gdzie kościółków dziewięć, karczmy trzy, a ludzi przerabia się na części samochodowe w warsztacie (wciągając ich tam podstępnie za pomocą wielkich maszynek do mięsa).

Doceniliśmy także urocze nazwy rzek, wzgórz oraz dolin, upamiętniające między innymi Indian tu kiedyś mieszkających. Zawsze nieźle to robi na samopoczucie, kiedy najpierw się kogoś wybije i wypędzi, a potem upamiętnia. Bardzo paterotycznie.

Ale fakt faktem, że Kancamagus byway (oraz okolicami) bardzo warto się przejechać. Zachęcam. Parafrazując klasyka – góry i chmury zaczekają.

Nie widzieliśmy za to łosia. Nikt nie pomyślał, żeby przybić go gdzieś gwoździkiem specjalnie dla turystów.

No dobra, był na wiatrowskazie. Nie tylko on zresztą, swoją drogą – co oni mają z tymi wiatrowskazami, wszystko muszą na nie wetknąć?

Co do misia natomiast, to mieliśmy szczęście (nie tylko na wiatrowskazie). W ciągu paru dni udało nam się zobaczyć dwa niedźwiedzie. Jeden, mniejszy albo może samica, grasował w pobliżu koszy na śmieci i usiłował coś tam sobie wygrzebać. Drugi natomiast, ogromny, spokojnie i flegmatycznie przełaził sobie przez autostradę. Udało mi się zrobić mu zdjęcie, choć średniej jakości jest, a i niedźwiedź chował się już w lesie. I przyznam, że dla mnie to, że zobaczyliśmy te misie, to było coś specjalnego, coś, dla czego warto tu było przyjechać. Takie bliskie spotkanie z najdzikszą przyrodą naprawdę dobrze robi na wzruszenie. I w ogóle na wszystko.

Ciąg dalszy nastąpi, bo musi być jeszcze o Górze Waszyngtona, którą zdobywaliśmy dzielnie. Wszystko w ramach wakacyjnego odpoczynku, naturalnie.

moja Ameryka

Bez jaj u Obamy

Co można zrobić rano w Wielką Sobotę? Różne rzeczy zapewne, co tam komu wpadnie do głowy, łącznie z odpoczywaniem, przygotowywaniem świątecznych smakołyków czy też lataniem z jajeczkami do kościoła. Można również odwiedzić Biały Dom. Choć tak w ogóle nie jest to łatwe do zrealizowania (kiedyś było łatwiej, ale po 11. września sytuacja czemuś się zmieniła). Jeśli jesteś Amerykaninem, musisz skontaktować się ze swoją kongrespersoną. Jeśli jesteś obcokrajowcem – spróbuj załatwić sobie wejście przez ambasadę. Jak to ci się uda, drogę masz zasadniczo wolną. Z tym, że nam się nigdy nie chciało. I dobrze. Bo okazało się, że góra przyszła do woza (czy jak tam to było) i dzięki naszym ekstraordynaryjnym znajomościom w wyższych amerykańskich sferach rządowych (a co? :P) właśnie w tę sobotę mogliśmy pobuszować sobie trochę po mieszkanku Obamy. Znajomi Amerykanie i nie-Amerykanie trochę nam zazdrościli. Jeden kolega, wielbiciel obecnego prezydenta, zażyczył sobie nawet, żebym go zaadoptowała na ten jeden dzień i zabrała ze sobą zamiast szanownego małżonka. Spoko – następną razą.

Najpierw trzeba było odczekać swoje w kolejce pod płotem.

Potem przejść przez te wszystkie bramki, prześwietlenia, odpowiedzieć na podchwytliwe pytania o własną datę urodzenia oraz nazwisko, a potem stać w następnych kolejkach. Gdy przechodziliśmy przez kolejną zaporę, mur i zasieki, minął nas ważny mieszkaniec Białego Domu. Miał kilkadziesiąt centymetrów wzrostu (bo siedział w meleksie), czarną kudłatą mordkę, a wtulał się mocno w dwóch panów ochroniarzy, którzy swymi ciałami otaczali go ze wszystkich stron. Innymi słowy – Pierwszy Pies z rannej na siusiu wracał wycieczki.

A potem, ponieważ nikt nie zapytał nas: a wy kuda biez bilieta?, bez przeszkód pozwiedzaliśmy sobie wschodnie skrzydło i kawałek środka Domu.

Robienie zdjęć było naturalnie zakazane pod karą zastrzelenia przez powieszenie (dlatego też dwa poniższe obrazki, a także rysunek powyżej, pochodzą z materiałów turystycznych zapewnianych przez wymienione już sfery rządowe). Ale obejrzelismy różne ładne pokoje, z obrazami panów prezydentów i pań prezydentowych (np. Grace Coolidge – czy ja byłam z pieskiem, czy bez pieska? – w Pokoju Chińskim),

i z wystawami pozłacanych specjalną metodą naczyń srebrnych, których taktycznie nie było specjalnie widać w Vermeil Room.

Pooglądaliśmy sobie także fascynujące zdjęcia z wizyt ważnych osobistości (Margaret Thatcher miała ekstra buty), obrazki z prezydenckiego życia domowego (ubieranie choinki przez rodzinę Clintonów), a także kilka obrazów prezydentów USA, których nazwiska wyleciały nam z głowy natychmiast (Millard Fillmore, Grover Cleveland).

Co było najfajniejsze? Całkiem przyjemny kolorystycznie State Dining Room. Zwłaszcza po Red Room, w którym na pewno zapadały wszelkie plany mordów, spisków, wojen i agresji (po przebywaniu paru minut w towarzystwie tych czerwonych ścian człowiek zaczynał zgrzytać zębami i toczyć wściekle wzrokiem dookoła). Urocze kutasiki przy zasłonach (nie ma to jak dużo kutasików, a było ich mnóstwo) – dobrane kolorystycznie do pokojów: czerwonego, zielonego i niebieskiego. Oraz wspaniały obraz Jacoba Lawrence’a, Builders (można go obejrzeć tutaj), doskonale niepasujący do całego pozostałego wywieszonego malarstwa.

A potem wizyta w Białym Domu się skończyła i można było cyknąć parę zdjęć na zewnątrz,

a nawet zrobić fotki grupom turystów fotografujących Biały Dom z tego chodnika, co wszyscy.

I tak, zupełnie bezjajecznie, upłynął nam wielkosobotni poranek.

moja Ameryka

Stoicki spokój

Z cyklu natura obok nas – dzisiaj rano, parę kroków od drzwi do naszej pracy, dwa przedrzeźniacze usiłowały ukraść smaczną, soczystą wiewórkę myszołowowi. Albo raczej próbowały bronić gniazda, które przypadkiem znalazło się w pobliżu stołówki :). Myszołów przyjmował ich zabiegi, zabiegi w postaci kopania go z półobrotu po grzbiecie oraz dziwnego warczenia, z totalnym spokojem w zezowatym spojrzeniu. Oto zdjęcia (na których taki niezidentyfikowany obiekt latający – szary, z błyskającą tu i ówdzie bielą i czernią – to właśnie któryś z przedrzeźniaczy), a nawet filmik.

Jeśli nasze rozpoznanie ptaszysk było do kitu, uprzejmie proszę o poprawkę.

moja Ameryka, przyjemności

Nie samym aligatorem człowiek żyje

…kiedy przyjedzie do Miami Beach. I nam podziwianie przepięknych aligatorów nie przeszkodziło zupełnie cieszyć się prawie idealnym latem tej zimy. Czegóż chcieć więcej, kiedy ma się blisko piękny zielony ocean,

nawet jeśli w ocean ten wychodzą potwornej wielkości statki wycieczkowe (które osobom ze zboczeniem zawodowym kojarzą się głównie z norowirusami ;-)).

W dodatku są palmy,

a nawet woda, plaża i palmy w jednym. Czyli raj:

Kwestie zawodowe i biologiczne nie dają wprawdzie za wygraną i rzucają się nachalnie w oczy – a to tablica postawiona, żeby było weselej, zaraz obok galerii malarstwa,

a to taki samochód (w końcu walentynki były, nieprawdaż),

wreszcie biedne, zmaltretowane żeglarze (w ogromnych ilościach) na piasku:

Szczęśliwie na plaży nie leżały wyłącznie smętne żeglarze, można było też oglądać inne, przyjemniejsze widoki :-)

Ewentualnie wybrać się na Ocean Drive, która służy głównie do lansowania się najkrótszymi sukieneczkami świata oraz ryczącymi samochodami.

Że nie wspomnę już o wzbudzających ogólną ciekawość występach drag queens,

willi, gdzie mieszkał i przed którą został zamordowany Gianni Versace,

a także mnóstwie śliczniusich jak cukiereczki domeczków-hotelików w stylu Art Deco (nie tylko na Ocean Drive zresztą). Hałaśliwych bardzo wieczorami:

Od hałasu można jednak było odpocząć. Pod palmami oczywiście, gdzie wieczorami robiło się niemal zupełnie pusto: