Znowu z wielkim opóźnieniem w rozwoju – własnym rzecz jasna – piszę tę notkę. O Millenium Larssona wypowiadano się już wielokrotnie, w różnych miejscach, a wszystko to było bardzo dawno albo tylko dawno temu. Ale ponieważ akurat udało mi się obejrzeć wreszcie trzecią część filmu, a książki drugą i ostatnią pożarłam pod choinką, to to i owo mi się nasunęło. Kto jednak nie ma ochoty na kolejne wałkowanie Millenium, niech spokojnie nie czyta, tym bardziej, że – jeśli ktoś z kolei dotąd nie czytał i nie oglądał, a ma ochotę samodzielnie – tutaj można nabawić się spojlerów.
… królu Herodzie, za twe zbytki, idź do piekła, boś ty brzydki…
Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie, kiedy czytałam opinie o trylogii, było zdanie, że to dobre czytadło jest. Nie – dobra literatura, tylko czytadło właśnie. Coś w tym jest jednak, jeśli tylko potraktujemy czytadło jako coś, co czyta się zachłannie, nie odrywając się od tej czynności, i kiedy człowiek koniecznie chce skończyć, żeby zobaczyć jak to się kończy. Bo Millenium literaturą jest raczej średnią. Język jest oschły, lakoniczny, informacyjny. Postaci są zarysowane słabo, ich psychika jest uboga, funkcjonują tak, jak bohaterowie notki prasowej. Początkowo myślałam, że winę ponosi przekład – w przekładzie tym zdarzało mi się czepiać niektórych sformułowań, czy niezgrabności – ale skoro każdy z trzech tomów tłumaczony jest przez kogoś innego, i w każdym z nich sytuacja z niezręcznościami wygląda podobnie – no to może tak to po prostu było w oryginale.
Czy więc coś takiego można nazwać dobrym czytadłem? Chyba tak, skoro przez tekst nie trzeba się specjalnie przedzierać. Owszem, autor wpada w dłużyzny, zwłaszcza w trzecim tomie, ale da się je przeżyć. Tak jak bowiem tom pierwszy może być zamkniętą całością, w której chodzi o rozwiązanie zagadki, tak tomy drugi i trzeci wyraźnie napisane są tak, żeby czytelnik mógł jak naszybciej – nie, nie rozwiązać zagadkę – tylko raczej przekonać się, że dobrzy są dobrzy, źli są źli i brzydcy, a oliwa jest sprawiedliwa. I wypływa.
Też tak czytałam. Czekając, aż wszyscy źli zostaną ukarani i kibicując naszym. Czekając, aż doktor Teleborian zostanie wreszcie zmieszany z błotem, prokurator Ekström z trudem zbierze szczękę z podłogi, policja dokopie gangowi Nieminena, banda dziadków zostanie przywołana do porządku, a Lisbeth będzie żyła długo i szczęśliwie. Ale…
…män som hatar kvinnor…
Najtrudniejsze było czytanie o tej przeogromnej i wszechobecnej nienawiści do kobiet ze strony mężczyzn. Pewnie, że powieść Larssona odczytywać można na różnych poziomach. I o rasizmie tam jest, i o kapitalizmie, i o państwie opiekuńczym, i o tym, jak to państwo potraktowało jedną ze swoich obywatelek, i o klasowości społeczeństwa szwedzkiego, i o mieszkaniu w Sztokholmie. Ale wszystko to znika w dużym stopniu pod warstwą zasadniczą – męską nienawiścią do kobiet. I nawet nie chodzi o to, jak traktowana była Harriet, czy jak Zala z kumplami opowiada o towarze, którym się zajmują. Bo to jest oczywiste. Nienawiść widoczna jest w drobiazgach, w opisywanej codzienności obywatelek szwedzkich, w każdej chwili ich życia, w tym, z czym kobiety spotykają się niemal nieustannie.
Mamy tu Dircha Frode, który zachowuje się chamsko w stosunku do Lisbeth, a kiedy przeprasza, opatrzone zostaje to zdziwieniem Mikaela, że przecież nie było za co. Mamy seksistowskich i homofobicznych policjantów. Mamy stosunek do Lisbeth, która nie wygląda i nie zachowuje się jak na kobiecą kobietę przystało. Mamy traktowanie Eriki w jej nowym miejscu pracy. Mamy ojca, który mówi o córce per kurwa, ale mamy i innego ojca, który swą córką w ogóle się nie interesuje, a to, że jej pewna określona wiedza pozwala mu rozwiązać zagadkę w pierwszym tomie, nie budzi w nim specjalnie refleksji, poza tym, że ona jednak głupio robi w życiu. Mamy molestowanie dziewczynek. Mamy inny stosunek do Eriki, która boi się, że jej seksualna przeszłość wyjdzie na jaw, a inny do Mikaela, który robi za pogotowie seksualne dla każdej pani, która tylko skinie na niego palcem – i nikt nie traktuje tego jak powód do wstydu (może z wyjątkiem jego siostry, ale tu też z innych powodów). I mamy wreszcie ten sam stosunek – czyli stygmatyzowanie życia seksualnego kobiet, jakiekowiek by było czy nie było – w całej tej potwornej, histerycznej nagonce na Lisbeth w drugim tomie. Ta nagonka, ten napad, potępienie, oburzenie prasy postawą moralną dziewczyny, to natychmastowe osądzenie jej – to właśnie sprawia, że nie jestem pewna, czy na sto procent określiłabym Millenium dobrym czytadłem, mimo że w ogóle czyta się je nieźle.
I chwała autorowi za to, że codzienność ową, która dotyczy nie tylko kobiet w Szwecji przecież, dostrzegł i opisał. Trylogia podobno spodobała się paru feministkom. Zupełnie mnie to nie dziwi.
…cysorz to ma klawe życie…
Ten właśnie poziom odczytania książki jest – myślę – najbliższy intencji autora (a przynajmniej jest jednym z najważniejszych). Świadczą o tym statystyki przytaczane w pierwszym tomie, brak zgody na zmianę tytułu tegoż tomu, a być może nawet pokazanie paluchem w stronę męskiego czytelnika – ty też nienawidzisz kobiet. Dla mnie paluchem tym są nie tylko wszystkie te codzienne wyżej wspomniane szczegóły, ale i rozważania nad okrutnymi cytatami biblijnymi. Obrazującymi, owszem, że patriarchat nie jest tym, co tygrysice lubią najbardziej, ale jednocześnie, że ten patriarchat to mężczyźni. Ich władza i ich wykonanie przecież.
W dodatku okazuje się, że ten paluch Larssona słusznie wymierzony został w panów. Wystarczy zerknąć do kilku recenzji i omówień książek oraz filmów, żeby znaleźć tam przeurocze kwiatki.
Dopiero kapitalizm kognitywny, zrodzony po upadku muru berlińskiego, wyzwala kobietę. Także w sferze seksu.
Tja, a Erica i jej nagrania, a reakcja na Lisbeth i Miriam?
Mikael Blomkvist pozwala się brać. Odrzuca maczyzm, choć wcale nie staje się przez to lowelasem. Staje się idealnym kochankiem nowego typu. Uprawia seks i z kobietą starszą od siebie o pokolenie, i ze swoją rówieśnicą, i wreszcie z Salander, która mogłaby być jego córką. Z żadną się nie wiąże.
Jasne. Cysorz to ma klawe życie. Autor tej wypowiedzi nie zauważa jednak, że primo – Mikael jest jak najbardziej lowelasem (a kobietę w jego sytuacji określa się nieco surowszym słowem), a secundo – jego postawa (oraz to, że może nią wyrządzać krzywdę swoim kochankom) jest krytykowana tylko przez jedną osobę w powieści. À propos słów jednak, sam autor określa Mikaela brutalniej, ale panowie-dziennikarze bardzo zabawnie starają się zatrzeć to niemiłe wrażenie:
Sam autor napisał:[…] „Ogólnie rzecz biorąc, nie ma żadnych problemów i można powiedzieć, że zachowuje się jak dziwka”.
[Dziennikarz] To znaczy pozwala się uwodzić zarówno kobietom w wieku swej mamy, swej córki, jak i swoim rówieśnicom. Nie przeżywa wielkich miłości, nie ma takich rozterek. Korzysta z życia.
– To facet silny, zamożny, otoczony kochającymi go kobietami, zarazem świetny dziennikarz. Ktoś, kim Stieg chciał w życiu być – mówi Baksi.
Blomkvist sypia z zamężną Eriką Berger, ma też inne kobiety.
Lecz Larsson ma jeszcze męskiego bohatera, który żyje w typowym męskim marzeniu, gdzie wszystkie kobiety mu ulegają i zakochują się właśnie w nim, podczas gdy on zachowuje swoją niezależność, życzliwy dystans i właściwie kocha jedynie swoją pracę.
Jak widać interpretacja kwestii, kto kogo ma, a kto komu ulega, zależy od punktu siedzenia, a raczej od tego, któremu głodnemu chleb na myśli. Wbrew wyraźnym założeniom autora.
Wbrew założeniom powieści jest też pisanie, że Millenium opowiada między innymi o handlu ludźmi. Miło, że autor biografii pisarza zauważa, iż kobiety są ludźmi, ale akurat w wypadku tego przestępstwa warto podkreślać, że to kobiety są ofiarami a mężczyźni sprawcami. I jest to również jeden z objawów nienawiści mężczyzn do kobiet, męskiej nienawiści do czegoś, czego człowieczeństwa nie chce się uznać.
No i jest jeszcze film.
…Dziobaty jeździ do Zalesia…
Film miewa nieliczne zalety, jak fajne krajobrazy chociażby, ale poza tym na pierwszy rzut oka charakteryzuje się straszliwie drewnianym aktorstwem. Możliwe, że jest to efekt zamierzony, jeśli weźmie się pod uwagę, jak mało życia psychicznego i emocjonalnego mają bohaterowie powieści. Jednak w filmie drewnianość tę wybaczyć można jedynie Noomi Rapace, no bo jej do grania Lisbeth w zasadzie wystarcza gadzia twarzyczka oraz chudość. Natomiast patrzenie na ten sam wyraz twarzy Michaela Nyqvista przez trzy części (!) jest doświadczeniem traumatycznym. Nie wspominając o innych bohaterach, matko jedyna. Sytuację ratują może aktorka grająca Annikę (zabawna jest, ale przynajmniej żywa), czy aktorzy odtwarzający Haralda Vangera i doktora Teleboriana. No i jasnym światełkiem dobrego przykładu świeci doktor Jonasson, ale to wszystko jest kropla w morzu potrzeb. Chyba, że całość ma być naturalnym dostosowaniem się do potrzeb kinematografii światowej, gdzie ostatnio nagradza się lub ceni filmy, w których aktorstwo absolutnie nie jest niezbędne (The Queen), życie psychiczne bohaterów nie jest niezbędne (The Hurt Locker), albo wręcz wszystko jest zbędne, poza efekciarsko efektownymi efektami (Inception).
Nie wiem, czy to dobrze, że ludzie w filmowym Millenium nie wyglądają po holiłódzku, skoro i tak nie umieją (nie chcą, nie muszą) grać. Fakt, że miło popatrzeć na normalnie wyglądające kobiety (Erika, Monika), bo przynajmniej jest to zgodne z duchem powieści. Natomiast Mikael? Który kojarzy się wyłącznie z Chmielewską (Dziobaty jeździ do Zalesia oraz ciumciany po tłustym, białym, porośniętym czarnym włosiem brzuszku Bobuś)? Czy on naprawdę nie mógłby mieć nieco więcej wdzięku? Żeby można było uwierzyć, że to jest Kalle Blomkvist opisywany w trylogii? Ech…
Możliwe jednak, że jest to świadomy zabieg twórców filmu. Europejskość? Jest. Nieamerykańsko nie uśmiechajacy się aktorzy? Są. Feministki marudzą? A rzućmy im parę niezbotoksowanych kobiet, sędziego zamieńmy na sędzię, a ciężko pracującej adwokatce dorzućmy bonus w postaci ciąży. Wtedy może nie będą drążyć i głupio – jak to feministki – dopatrywać się w filmie nie wiadomo czego.
…verba docent, exempla trahunt…
Się doczepię i podrążę jednak, gdyż film tak daleko odchodzi od ducha książki, że aż. A przecież nie ważne jest tylko to, o czym się mówi, ale również jak. I dlatego, jak rozumiem, w filmie wywalono na przykład niemal całą nagonkę na Lisbeth, dlatego też wywalono przejścia Eriki w nowej pracy, czy sporo niesympatycznego traktowania kobiet.
Jasne, że film nie pomieści wszystkiego, co zawarte jest w powieści. Ale zgodnie, jak sądzę, z życzeniem autora trylogii byłoby, gdyby wspomnieć co nieco o tej codziennej przemocy wobec kobiet, zamiast z lubością koncentrować się na obrazach rozebranej Salander. Albo z obleśnym upodobaniem powtarzać gwałt na niej (liczyłam sceny, ileż to razy reżyser każe nam podziwiać nagi tyłek aktorki, i troszku ich było). Akurat gdyby odrobinę wyciąć niektóre powtórzenia tej sceny, starczyłoby chyba miejsca na czwarty odcinek. Ale nie, bo przecież oglądać rozbierane kobiety jest tak fajnie, niezależnie od kontekstu. Razem zresztą ze scenami seksu lesbijskiego. Charakterystyczne, że związki Mikaela pokazane są bardzo dyskretnie, natomiast przy okazji stosunków Lisbeth widać sporo, ekhm, intymnych szczegółów (no bo dwie laski razem – marzenie). Poza tym: scena w więzieniu – fizyczność Lisbeth, scena w szpitalu – fizyczność Lisbeth (totalnie bez sensu), scena z Moniką – Monika prezentuje przede wszystkim swą atrakcyjną pupę, sceny z Eriką – Erika z dynamicznej i sensownej babki zamienia się w smętną firanę, która pozwala dwóm chłopa decydować o jej sprawach. I tak dalej, i tak dalej. Słychać, jak Larsson przewraca się w grobie. I na pewno nie chodzi mu wyłącznie o zmianę tytułu, której celem było zapewne dyskretne nienarażanie władców świata na niewygodne refleksje.
… fajna historia, tylko całkiem do dupy…
Dlatego też sądzę, że amerykański film nie będzie gorszy, niż produkcja szwedzka. Bo nie może. Myślę, że nawet miło będzie obejrzeć Mikaela, który umie ruszać twarzą (bo jaki Craig jest, taki jest, ale coś tam sobą reprezentuje), zawsze piękną Robin Wright, czy znakomicie (na oko) pasującego do roli Martina Stellana Skarsgårda, który w ogóle fajnym aktorem jest.
Żeby natomiast film odniósł sukces, reżyser powinien skorzystać z doświadczeń szwedzkich kolegów po fachu, tyle że co nieco z amerykańskim rozmachem uwypuklić. I tak, film powinien zacząć się od nagiej Lisbeth, której śni się detalicznie gwałt (w ścieżce dźwiękowej – Hit me baby one more time Britney). Wielokrotnie. Potem Lisbeth idzie do kuchni, gdzie czeka na nią Miriam, i obie uprawiają seks na kuchence. Wielokrotnie (podkład dźwiękowy – Touch me Samanthy Fox). Następnie zwięźle opowiedziana jest cała historia Harriet, superman rusza jej na pomoc, hakerka przynosi mu w zębach kapcie, tj. rozwiązanie zagadki, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie (a w ścieżce – Save me z soundtracku do Smallville). Ale to nie koniec, bo jeszcze Lisbeth chce dorwać ojca i brata (Chylińska śpiewa Rośnie we mnie gniew), wszyscy krzyczą, strzelają, ganiają się i wybuchają w zwolnionym tempie, bohaterka wpada w kłopoty, idzie do więzienia, a prasa używa sobie na niej do upojenia (Paparazzi – Lady Gaga). Następuje proces, do którego Salander pracowicie przygotowuje swój punkowy ymydż. W tym wypadku myślę, że najlepiej żeby zwyczajnie zrezygnowała z tych obcisłych ciuchów – I’m too sexy for my shirt śpiewają Right Said Fred – a zostawiła same tylko tatuaże i ewentualnie majtki (przebitki snów pokazujących seks z Miriam również mile widziane, na zmianę z gwałtem). Po czym wolna wychodzi z sądu, nucąc pod nosem Słodkiego, miłego życia Kombi.
Oskar murowany.