okołonaukowo, okołoreligijnie

Tężec? Kto by się tam tężcem przejmował.

Ostatnio jakoś tak się porobiło, że katolicko nastawione media (nie tylko w Polsce) zaczęły dawać posłuch bajdurzeniom o szkodliwości szczepionek. Dało się to zauważyć w przypadku Frondy chociażby, bo, jak wiadomo, ochrona dzieci (nie wspominając o dorosłych, w tym kobietach w ciąży) przed groźnymi chorobami zakaźnymi, a także ewentualnymi zgonami z nimi związanymi, należy do zgubnej cywilizacji śmierci narażając święte życie ludzkie na całym globie… oh, wait.

Na dobitkę media te zamieszczają takie starocie, tak nudne marudzenia prof. Majewskiej (ileż można o tym autyzmie), że doprawdy aż się nie chce tego komentować.

10350522_803839876352690_7993001286414593126_n

Nie żebym czekała na jakieś fajerwerki pomysłów – obawiam się, że mimo iż ludzka pomysłowość często nie ma granic, a ludzie bywają z cicha pęk i w rzeczy samej nadzwyczaj zmyślni, to akurat w wypadku szczepionek lista wydumanych niebezpieczeństw jest jednak skończona. Antywackom pozostają jeremiady na te same oklepane tematy, jedyną rozrywką jest ich recykling co jakiś czas, kiedy ludzie już powoli zapomną.

Tak się stało i tym razem, kiedy to odgrzebano starą, odłożoną do lamusa historię, jak to szczepionka przeciwtężcowa ubezpładnia kobiety  (podkreślam tutaj – przeciwtężcowa, ta rutynowo stosowana w programach szczepień), a co za tym idzie, jest perfidnym planem podstępnych naukowców, skorumpowanych rządów krajów bogatych plus WHO, UNICEF-u i tym podobnych zbrodniczych organizacji. Ich celem jest zniszczenie całych populacji ludzkich w krajach uboższych. Przyznać trzeba, że tym razem to nie polskie media katolickie odkryły Amerykę w konserwach, ale kenijscy biskupi katoliccy. Konserwa była już jednakowoż ździebko nieświeża: informacje o sterylizującym wpływie szczepionki przeciw tężcowi pojawiły się w połowie lat 90. zeszłego wieku. I niestety spowodowały znaczny spadek liczby zaszczepień.

Jak to zatem z tą szczepionką jest?

Jest tak, że powstały dwie szczepionki, i o dwóch mowa będzie w dziejszym tekście. Jedna to tzw. szczepionka Talwara, czyli preparat działający w założeniu antyimplantacyjnie (czy antykoncepcyjnie, jak chciał Talwar). Ta szczepionka nie jest w normalnym użyciu. Druga to szczepionka przeciwtężcowa, stosowana w programach szczepień.

Pierwsza z nich, wymyślona przez Gursarana Prasada Talwara jeszcze w latach 70. zeszłego wieku, to szczepionka zawierająca hCG (ludzką gonadotropinę kosmówkową; tzw. szczepionka Talwara). Gonadotropina powstaje w organizmie kobiecym po zapłodnieniu (nie tylko, za chwilę do tego dojdziemy), jej obecność stymuluje ciałko żółte do wytwarzania progesteronu, co w sumie sprzyja utrzymaniu ciąży. Talwar kombinował więc, że ma znaczenie w procesie implantacji zarodka, a zatem jeśli zablokuje hCG poprzez stymulowanie powstawania przeciwciał przeciw temu hormonowi, to zarodek nie będzie miał szans się zagnieździć. Przekonał się o tym najpierw w badaniach na małpach, a następnie w testach klinicznych u ludzi. Szczepionka w istocie działała nie pozwalając zagnieździć się zarodkom, a nie zaburzając cyklu miesiączkowego. Efekt był wysoce odwracalny – kobiety zachodziły i donosiły zdrowe ciąże po zaprzestaniu stosowania szczepionki [1].

Szczepionka Talwara nie zawierała jedynie hCG, bo hormon ten samotnie jest mało immunogenny (podobnie bywa w przypadku wielu innych szczepionek – dodaje się do nich jakieś białko, aby mocniej stymulowały odpowiedź odpornościową). Trzeba było go do czegoś podczepić, a wybór padł na anatoksynę tężcową. Dlaczego akurat na nią? Bo była bezpieczna, przebadana i dopuszczona do użytku u ludzi. Nie mówiąc już o tym, że liczono na to, że wzbudzi ona także odpowiedź immunologiczną przeciw tężcowi, czyli upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Niestety, to zapewne spowodowało zły odbiór szczepionki (a nawet obu, do czego zaraz dojdziemy) wśród przedstawicieli Kościoła Katolickiego. Raz, że Talwar mocno podkreślał, iż jego szczepionka nie działała aborcyjnie, a jedynie przeciwimplantacyjnie. KK się z tym zapewne żywiołowo nie zgadzał, biorąc pod uwagę poglądy na początek ciąży. Dwa, że podjednostka β hCG (główny składnik szczepionki Talwara) wykazuje spore podobieństwo do hormonu luteinizującego (LH). Na skutek szczepień powstają więc przeciwciała nie tylko przeciw hCG, ale i LH, co powoduje niepłodność, przynajmniej u małp.

A trzy – ważne, tu zaczynamy mówić o drugiej szczepionce, przeciwtężcowej – że te dwie pieczenie przy jednym ogniu spowodowały powstanie podejrzeń, iż program szczepień to w rzeczywistości ukryta akcja depopulacyjna, zwłaszcza że do szczepienia przeciw tężcowi usilnie namawiano kobiety w wieku rozrodczym. Nic to, że w międzyczasie (w 2006 roku) Talwar zmienił nośnik w swojej szczepionce z anatoksyny tężcowej na jedno z białek E. coli – ciepłolabilną enterotoksynę B, żeby jedno nie plątało się z drugim. Nic to, że naukowcy, chcąc przekonać się, że szczepionka przeciwtężcowa na pewno nie powoduje poronień, pośledzili troszkę populacje ciężarnych pań w swoich krajach, zaszczepień oraz liczbę ewentualnych samoistnych poronień i wyszło im, że nie ma związku między takimi poronieniami a szczepionką przeciw tężcowi [2]. Nic to, że WHO potwierdziła, że hCG w szczepionce przeciwtężcowej nie ma i że szczepionka ta jest bezpieczna.

Clipboard-1
Gdyby szczepionka przeciwtężcowa działała poronnie, to wraz z rosnącą liczbą zaszczepień zwiększyłaby się liczba poronień. Tak nie było. [2]

Czyli gładko przechodzimy – tak jak to zrobili biskupi w Kenii – do drugiej szczepionki: tej przeciwtężcowej, normalnej i zwyczajnej, stosowanej w rutynowych programach szczepień. Powtórzmy: ponieważ szczepionki niejako zlały się w jedno, z nieufnością zaczęto podchodzić nie tylko do szczepionki Talwara, ale i szczepionki przeciw tężcowi. I zrobiło się wielkie bum!, kiedy biskupi postanowili sprawdzić ostatnio, czy aby te rutynowe szczepienia przeciwtężcowe nie mają jednak drugiego dna. W tym celu zlecili zbadanie próbek szczepionki przeciw tężcowi (odrębnie, niezależnie od testów WHO). I co się okazało? Że zawiera ona jednak hCG! Szach mat, prowacki! Szach mat, niecna WHO!

Problem w tym, że testy te zostały dokonane nie w laboratoriach do tego przeznaczonych. Czym innym jest bowiem wykonanie testu ciążowego we krwi czy moczu, a czym innym wykrycie hormonu jako zanieczyszczenia w jakimś medykamencie. W takich wypadkach zawsze może zdarzyć się wynik fałszywie dodatni, chociażby dlatego, że stosowane odczynniki wykryją coś podobnego do hCG. W szczepionkach rekację taką mogą spowodować na przykład tiomersal czy adjuwanty.

Drugą kwestią, na której potknęli się biskupi, były wykryte stężenia hCG. hCG bowiem, jako się rzekło, występuje u kobiet w ciąży. Ale występuje także u kobiet nieciężarnych, a także u meżczyzn, nie mówiąc już o tym, że produkcja tego hormonu nasilona jest w przypadku kilku chorób nowotworowych oraz defektów w przebiegu ciąży. Normalne stężenia, u zdrowych osób, wynoszą: <2,5 mlU/ml (u mężczyzn), <5 mlU/ml (u kobiet) i <9 mlU/ml u kobiet po menopauzie (czymkolwiek są te jednostki). W próbkach szczepionki wykryto hCG o stężeniu 0,3 mlU/ml, czyli bardzo niskim, co ponownie wskazuje na wynik fałszywie dodatni. Ponadto, aby stężenia hCG działały antykoncepcyjnie czy też antyimplantacyjnie, hormonu w szczepionce musiałoby być znacznie więcej (powyżej 11 000 000 do powyżej 59 000 000 mlU/ml).

Największym problemem tutaj nie są jednak pomyłki biskupów czy też ich nieznajomość procedur medycznych tudzież fizjologii. Problemem jest ich nawoływanie do zatrzymania programu szczepień przeciw ciężkiej i obarczonej dużą śmiertelnością chorobie. Bo jak w krajach bogatszych poradzono sobie zasadniczo z tężcem, tak w krajach biednych jest to cały czas duży problem. Szczególnie mowa tu o tężcu noworodków. Jest to jedna z form tężca uogólnionego. Występuje u noworodków urodzonych przez nieszczepione matki (czyli u dzieci bez odporności biernej – dlatego do szczepień namawiane są panie w wieku rozrodczym), a do zakażenia dochodzi przez zanieczyszczony kikut pępowiny. Takie zanieczyszczenia częste są w przypadkach, kiedy poród ma miejsce w niezbyt higienicznych warunkach. Tężec noworodków jest częsty w krajach rozwijających się (czasem jest to nawet połowa wszystkich przypadków), obarczony 85% śmiertelnością, a u dzieci, które przeżyją, obserwuje się opóźnienia w rozwoju. Szkoda więc, że kwestia ochrony matek i ich dzieci przed tężcem nie jest jakby istotna dla hierarchów KK w Afryce.

Tężec u noworodka (stąd: http://drpknath.blogspot.com/2011/09/neonatal-tetanus.html)
Tężec u noworodka (stąd)

Ech, specjaliści, że proszę siadać: Though the Bishops are medically lay people, they have technical advisory teams of competent specialists from every discipline, including medicine. These teams are both local and international as the Catholic Church is global. The Catholic based and run health institutions form the largest private health network in the country and have been rendering medical services to Kenyans for over 100 years! Thus, when the Bishops speak on topical issue like the tetanus vaccination, they are talking from a point of knowledge and authority. It would be foolhardy to disregard their advice.
Kindly goggle “Fertility regulating vaccines”and “Are New Vaccines Laced With Birth-Control Drugs?”for further insight.”

ResearchBlogging.org
Do doczytania:
1. Talwar, G. (2013). Making of a vaccine preventing pregnancy without impairment of ovulation and derangement of menstrual regularity and bleeding profiles Contraception, 87 (3), 280-287 DOI: 10.1016/j.contraception.2012.08.033
2. Catindig, N., Abad-Viola, G., Magboo, F., Roces, M., & Dayrit, M. (1996). Tetanus toxoid and spontaneous abortions: is there epidemiological evidence of an association? The Lancet, 348 (9034), 1098-1099 DOI: 10.1016/S0140-6736(05)64442-X

czepiam się, okołoreligijnie, osobiste

Czułe struny symbolu

Okazało się właśnie, że chrześcijanką nie jestem. Oraz że nie jestem przy zdrowych zmysłach. Hmm, co do tego drugiego, to od dawna nie mam wątpliwości, że jest to prawda. Co do pierwszego – tu akurat staram się jak mogę być raczej, niż nie być, ale zdaniem pana Terlikowskiego zdecydowanie mi nie wychodzi. Nic to, jak mawiał pan Michał, bo w momencie  kiedy miałam zacząć pisać tę notkę, szanowny małżonek mój rozbił mi cały świat dziecięcych marzeń i snów, wróżek i motylków. Twierdząc, że Steven Seagal, kiedy rozwala te drewniane deseczki jednym zręcznym ciosem karate, czy czegoś tam, to ma je podpiłowane. Podpiłowane! A całe życie myślałam, że ci karatecy to tacy wspaniali są i wysportowani, i co to dla nich taka deseczka. No i co ja mam teraz zrobić, jak żyć?

W tej sytuacji czarnej rozpaczy chyba za mało przejęłam się słowami Terlikowskiego, że nie wspomnę o artykułach znalezionych na Wyborczej.pl, a opowiadających o tym, jak to jednak Nergal nie obraził uczuć religijnych. Bardzo się oczywiście cieszę, że Nergal nie zostanie ukarany, bo to byłoby kompletnym absurdem, ale po przeczytaniu tych wszystkich artykułów doszłam raczej do wniosku, że ja zupełnie nie kumam tego wszystkiego, nie rozumiem, zgłupiałam całkowicie. Czyli wracamy do moich niezdrowych zmysłów, cbdo.

Terlikowski, jak Terlikowski, pisze to, czego można się po nim spodziewać. Różne ecie pecie, że obrona uczuć religijnych to za mało, że trzeba prawnie chronić symbole religijne, coś o cywilizacji i nihilizmie, o psich kupach – jednym słowem, dla każdego coś miłego. Na takie dictum acerbum odpowiadać w sumie można tylko „nie”, bo bo jak inaczej? Oraz dodawać „i co to ma w ogóle do rzeczy?”

czy podobnie nie powinno być, gdy ktoś świadomie i z pełną premedytacją profanuje Pismo Święte, które jest Słowem Boga (to obiektywnie) do człowieka, i świętą księgą (to czysto subiektywnie) dla dobrze ponad miliarda ludzi na ziemi?

Obiektywnie? Nie. I co to ma do rzeczy w ogóle?

Symbole wielkich religii przypominają także, że istnieje transcendentna rzeczywistość,

Nie. No i?

Bez tej świadomości, bez istnienia wartości wyższych cywilizacja nieuchronnie skazana jest na nihilizm, a państwo budowane na nicości nie może przetrwać.

Nie.

A w ogóle, to naprawdę trzeba koniecznie tych symboli, żeby przypominały? W naiwności swojej myślałam, że o Bogu, jak się w Niego wierzy, to się pamięta i tak. I ma się świadomość. Ale pewnie myślę tak, bo nie jestem chrześcijanką. Gdyż albowiem:

Dla chrześcijanina nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że podarcie Pisma Świętego, i późniejsze jego palenie jest aktem profanacji. Nie ma też wątpliwości, że taka była intencja satanisty Darskiego. Jemu nie chodziło o ekspresję, ani o krytykę, ale o znieważenie symbolu ważnego dla ludzi innych religii, a także Boga. Chrześcijanin, ale także religijny Żyd nie może mieć więc wątpliwości, że za taki czyn należy się kara…

No więc ja w istocie wiem, że za taki czyn żadna kara się nie należy. I to niezależnie od tego, czy Nergal miał ochotę skrytykować, czy znieważyć. Bo uważam karę w tej sytuacji za absurdalną, a jej żądanie za kompletne niezrozumienie nie dość, że tego, co powinno panować w demokratycznym państwie w XXI wieku, ale i ekspresji artystycznej. Artysta ma bowiem prawo do wszystkiego, od tego jest artystą (poza, zastrzegę od razu, nawoływaniem do przemocy). Co nie znaczy, że i każdy zwykły człowiek nie ma prawa podrzeć sobie Biblii czy innej świętej księgi. Powinien mieć.

W jednym milutkim filmiku o perypetiach owdowiałego pana prezydenta amerykańskiego pada taka kwestia:

You want to claim this land as the ‚land of the free’? Then the symbol of your country cannot just be a flag. The symbol also has to be one of its citizens exercising his right to burn that flag in protest.

Chciałabym, żeby tak faktycznie było. Nie tylko w odniesieniu do Stanów i do flagi. Bo chciałabym, żeby było tak w odniesieniu do chrześcijaństwa. Nie bardzo mam ochotę pouczać mojego brata w wierze, jakim jest pan T., ale skoro on wypowiada się w moim imieniu, to powiem – co się stało z ku wolności wyswobodził nas Chrystus? Czy koniecznie musimy naszą religię chronić przepisami i karami? Chronić Boga przed ludźmi drącymi książkę? Naprawdę jest Mu taka ochrona potrzebna? I nam? A po cholerę? Tak tak, wiem, za długo żyję sobie poza granicami polskiego Kościoła. W dodatku polska język trudna język, bo nie rozumiem, czy wg powyższego cytatu Nergal miał znieważyć Boga? Czy symbol dla Boga ważny? Tak czy inaczej, zazdroszczę panu Terlikowskiemu tak osobistych kontaktów z tymże Bogiem, że wie, co On ma na myśli oraz jest w stanie mówić w Jego imieniu. Kul.

I to na tyle surowa, by rozmaitym idiotom podającym się za artystów nie zachciało się naśladować Darskiego. Chrześcijanin, który opowiada coś o tolerancji dla ludzi niszczących Słowo Boga do człowieka, w istocie pokazuje, że nie jest chrześcijaninem, bo Pismo Święte, to dla niego jedna z wielu ksiąg, taka jak „Pan Tadeusz” czy „O krasnoludkach i sierotce Marysi”.

Wolałabym jednak, żeby nie mówił na innego faceta per idiota (no chyba, że czule, ale sądzę że wątpię w tym wypadku), a w tym samym akapicie wmawiał mi, że uważam, iż Pan Tadeusz to to samo co Biblia (no na litość, przecież tam są znacznie lepsze rymy) i w związku z tym nie jestem chrześcijanką. Gdyż faktycznie w ten sposób może mu się udać odepchnąć parę osób od chrześcijaństwa. A tego zdecydowanie nie lubię u moich kochanych współwyznawców.

Ale to pan Terlikowski – jak pisałam, trudno spodziewać się po nim czegoś innego. Za to całkiem ładne są te fragmenty:

Sędzia Krzysztof Więckowski zarzekł się, że nie zamierza tym wyrokiem ustalać standardów wolności słowa, ale jednak ustanowił. I to całkiem przyzwoity, w  dodatku nawiązujący do klasycznego już wyroku Trybunału w Strasburgu z ’94 roku  w sprawie Otto Preminger Institute przeciwko Austrii. Oba sądy: w Strasburgu i  Gdyni uznały, że taki sam czyn w różnych okolicznościach musi być różnie  oceniony. […]

Uzasadnił, że film miał być pokazywany w Tyrolu, którego mieszkańcy są bardzo religijni, a więc ich uczucia religijne zasługują na szczególna ochronę. Gdyby  film pokazywano np. w zlaicyzowanym Wiedniu – pierwszeństwo należałoby się wolności słowa.

I w tym duchu orzekł właśnie sędzia Więckowski. Koncert Behemotha, na którym Nergal podarł Biblie był zamkniętą, klubową imprezą. Ci, którzy przyszli na  koncert wiedzieli, czego mogą się spodziewać, bo Behemoth to zespół znany z  nawiązywania do satanizmu. W dodatku ogłoszono zakaz nagrywania koncertu.

Matko jedyna. Czyli nie to jest ważne, że człowiek ma prawo do ekspresji swoich poglądów (a nie robi nikomu krzywdy) tak normalnie, swobodnie, tylko musi brać pod uwagę, że nie wolno było filmować na koncercie? Że bo ludzie wiedzieli, czego się spodziewać? I to ma być przyzwoity standard? To ja chyba podziękuję.

Już abstrahując od tych nieszczęsnych uczuć religijnych… Których, na marginesie, osobiście nie posiadam, taka jestem upośledzona. I do których mam dokładnie taki stosunek, jak wyraził H. L. Mencken (cytuję za Bogiem urojonym Dawkinsa): Powinniśmy szanować poglądy religijne naszych bliźnich, ale tylko w takim sensie i do takiego stopnia, do jakiego szanujemy czyjeś przekonanie, że jego żona jest piękną kobietą, a dzieci są bardzo mądre. Jedna więc rzecz, że kwestia ochrony tzw. uczuć religijnych jest kompletnym dziwolągiem, ale druga to to, że w czasie procesu wychodzą takie nonsensy. Że możesz sobie podrzeć pod warunkiem, że nikt ci nie zagląda przez dziurkę od klucza, że i tak wszyscy wiedzą, że jesteś satanistą, a w dodatku jesteś w Wiedniu, a nie w Tyrolu? Naprawdę? To jest cywilizowane? Chyba samą siebie przebijam dzisiaj w naiwności, bo myślałam, że sąd zdecydował, że po prostu można.

A na dodatek spłakałam się z radości nad tym:

Najważniejszymi świadkami obrony Nergala byli głęboko wierzący katolicy z metalowego zespołu Pneuma. Nagłaśniali koncert w gdyńskim klubie Ucho, byli na  nim i oświadczyli przed sądem, że nie czują się urażeni. Ich utwory są przepojone wiarą, ale potrafią przyjaźnić się z członkami zespołu Behemoth.

Och. Ale czy to aby nie znaczy, że gdyby się tam nie znaleźli głęboko wierzący katolicy z metalowego (ojej) zespołu i nie zeznali, że wszystko jest spoko, to można by tego Nergala zglanować? Rozumiem, że było to ważne dla sędziego, skoro:

Jak słusznie zauważył sędzia to jedyna rzecz w tym procesie, która budzi nadzieję.

No to ekstra to prawo funkcjonuje, doprawdy. I cudownie, że coś budzi jednak nadzieję. Że skoro jedni przepojeni potrafią się przyjaźnić z innymi nieprzepojonymi, to może wszyscy razem nie pozabijamy się z powodu różnych poglądów. Prawo faktycznie cuś niecuś szwankuje w tej kwestii, dobrze więc, że chociaż muzycy metalowi zachowują przyzwoitość. Wzruszona tą nadzieją, na to konto sama nie wykopię dziś z łóżka pewnego ateisty obdarzonego bardzo marnym gustem muzycznym. A co.

I jeszcze jeden śliczny głos:

Nikt chyba o zdrowych zmysłach nie kwestionuje iż istnieją pewne symbole, których szargać nie wolno.

Skoro ustaliłam już na początku, że ja i zdrowe zmysły jakoś się mijamy, to nieskrępowanie dodam – osobiście uważam, że symbole są właśnie do tego, żeby je szargać. Szargać trzeba, żeby coś wyrazić, zmusić do reakcji, coś zasugerować. Szarganie jest potrzebne, rozwijające i stymulujące. Właśnie dlatego, że – jak pisze autor tego listu – symbol zmusza do myślenia (choć nie wiem, dlaczego miałby nie budzić emocji, skoro przecież budzi, i dlaczego to jest przeciwstawiane myśleniu, i co to w ogóle ma do rzeczy, ale niech tam), jest inspiracją i wartością. Wtedy jego szarganie tym bardziej ma sens.

Chrześcijaństwo mówi, że Bóg jest Osobą. Znaczy to, że nasz stosunek do Boga  winien mieć charakter osobowy; winien znaczyć personalną z Nim więź. Na ile jednak ta więź jest silna, to kwestia indywidualna. Ze względu jednak na to, że chodzi tu o Boga – a zatem Kogoś, kto w życiu człowieka religijnego winien  odgrywać rolę kluczową – także i symbole mają inną wartość. Odsyłają bowiem nie  tylko do pewnych wydarzeń historycznych, ale uświadamiają wiernym, iż poprzez wiarę, mają w tych wydarzeniach pośredni udział. 

Że ke? Ja to prosta baba jestem i nie umiem tak okrągłymi zdaniami mówić, jak pan absolwent i były (?) fan metalu. Powiem więc prosto. Nie kumam specjalnie tych ostrożnych słów, że Nergal nie chciał obrazić (to znaczy, owszem, rozumiem, że nie chciał zostać skazany, więc jeśli się tak bronił, to spoko). Bo przecież artysta od tego jest. Od obrażania, niepokojenia, sprawiania przykrości widzom, poruszania ich i grania na nerwach. Taka jego rola, szczególnie jak jest muzykiem metalowym. No bo co w końcu? Ma być milusi i ciepły? Ten akurat artysta mógł być sympatyczniejszy dla Dody tak w ogóle (na ile się orientuję z rozmaitych pudelków czy plotków), ale na scenie?

Tak więc, odpowiadam negatywnie na poniższe pytania. Nie, naprawdę nie w przypadku każdego katolika to, że ktoś mu powyrywa kartki, sprawi, że zbawienie przestanie mieć znaczenie. Ha, tak łatwo to nie ma.

Czy jednakże mój udział w tych wydarzeniach poprzez wiarę legnie w gruzach, kiedy ktoś owe symbole zniszczy? Czy jeśli ktoś wyrywa kartki z Biblii, mówiące  o tym, że Chrystus mnie zbawił, oznacza to, że samo zbawienie przestało mieć dla  mnie znaczenie? Lub – co więcej – że zbawienie się nie dokonało?

Natomiast nie jestem do końca przekonana, że Nergal akurat to miał na myśli. No ale ja nie należę do ludzi religijnych z czułymi strunami, więc co ja tam wiem.

Pan Darski czyniąc ten gest – świadomie, bądź nie – uderzył w bardzo czułe struny ludzi religijnych. I to nawet nie dlatego, że obraził ich uczucia, ale dlatego, że – przynajmniej ja to tak rozumiem – kazał się zastanowić nad siłą wiary.

Hmmm, może więc warto potrenować w sobie tę czułość? Zawsze mogę to zrobić z ukochanymi kawałkami ukochanego zespołu, które szczególnie lubię sobie łagodnie nucić pod nosem, kiedy jadę do kościoła w niedzielę. Na przykład takie teksty, subtelne i delikatne całkiem przecież, zwłaszcza jak je porównać z twórczością innych miłych kapel:

Satan watches all of us
Smiles as some do his bidding

Cast
Under his spell
Blinding my eyes
Twisting my mind
Fight to resist the evil inside
Captive of a force of Satan’s might
A force of Satan’s might

Oraz najulubieńszy, który zdarza mi się mamrotać głośniej, choć nie mam tak słodkiego głosu jak Tom, niestety:

I am the Antichrist
All love is lost
Insanity is what I am
Eternally my soul will rot

A kiedy uśmiecham się ma koniec do Learn the sacred words of praise, hail Satan, dochodzę do słusznego oczywiście i najmojszego wniosku finalnego tej notki, że jak ktoś się nie zgadza ze mną pod względem upodobań muzycznych, to obraża moje uczucia relig… metalowe. No. I bardzo brzydko to jest, proszę się wstydzić.

czytanki, okołoreligijnie

Promieniować akceptacją

Dominikanin Richard Woods mówi (wywiad opublikowany w 2005 roku) o homoseksualistach w Kościele katolickim i nie tylko.

Troszkę o przyczynach:

Ciągle nie jest w pełni wyjaśnione, jak to się dzieje, że u niektórych ludzi rozwijają się preferencje w stosunku do osób ich własnej płci, a nie płci przeciwnej. Myślę tu o wyłącznych preferencjach. W psychologii i psychiatrii od dawna wiadomo, że ludzie nie są od urodzenia wyłącznie homo– lub heteroseksualni. Jest gama zachowań seksualnych, przejawiających się w różnym wieku, mieszczących się w granicach normy. Tajemnica homoseksualizmu nie ogranicza się do ludzi. Wiemy już, że również u zwierząt pojawiają się homoseksualne zachowania i preferencje. Niektóre łączą się w pary, mimo że należą do tej samej płci. Na przykład łabędzie mogą na całe lata łączyć się w parę z osobnikiem tej samej płci.

Czy jest możliwa modyfikacja ich zachowania? Nie wydaje mi się. Jest kilka powodów, aby tak sądzić. Prawie wszystkie programy terapeutyczne, które zmierzały do zmiany orientacji seksualnej uczestników, się nie powiodły. Zmiana orientacji seksualnej osób homoseksualnych wydaje się tak samo niemożliwa, jak osób heteroseksualnych.

Wszystkie dane naukowe pokazują, że istnieje nieredukowalne minimum młodych ludzi, którzy są odmienni pod względem płciowości. Nie chodzi tylko o homoseksualizm, ale biseksualizm, aseksualizm czy jakkolwiek by to nazwać. Jest wiele odcieni seksualności, które same w sobie nie są patologiczne.

O postrzeganiu:

Homoseksualizm zaczęto piętnować w dwunastym i trzynastym wieku. Przedtem nie przykładano do niego większej wagi i potępiano tylko pewne zachowanie seksualne. Na Zachodzie wraz z rozwojem teorii prawa naturalnego opartej na kategoriach arystotelesowskich, opisanej przez św. Alberta Wielkiego i św. Tomasza z Akwinu, homoseksualizm zaczęto uważać za grzech przeciw naturze, podobnie jak lichwę. Przedtem nie postrzegano go w taki sposób. Jak wiadomo, w długiej historii teologii moralności pewne kwestie były traktowane na różne sposoby. Musimy więc być bardzo ostrożni, chcąc przenosić idee historycznie i kulturalnie zakorzenione w średniowieczu do naszych czasów, podobnie jak nie stosujemy już obecnie ani medycyny, ani psychologii wieków średnich.

W Kościele różnie się dzieje:

Myślą, na przykład, że pójdą do piekła z powodu swojej homoseksualnej orientacji. Jest to sprzeczne z doktryną chrześcijańską, ponieważ nie wierzymy w predestynację czy determinizm biologiczny. Tendencja do zrównywania biologii z przeznaczeniem, co jest zupełnie błędne, ogromnie utrudnia zrozumienie tego zjawiska.

Nie ma powodu, aby ktokolwiek czuł się mniej kochany przez Boga. Jezus stawia tę sprawę bardzo jasno. Bóg kocha wszystkich, Bóg chce zbawić cały świat i nikt nie jest z tego planu wykluczony z powodu tego, kim jest.

Bóg kocha różnorodność i myślę, że kocha też homoseksualistów. Ktoś powiedział, że w przeciwnym razie nie stworzyłby ich tylu. Jeśli tak jest naprawdę, to nie ma powodu, aby ktokolwiek nie czuł się w pełni kochany przez Boga i nie był pełnoprawnym członkiem wspólnoty chrześcijańskiej. Jedyną rzeczą, która może mu w tym przeszkodzić, jest jego własna decyzja o odejściu.

Niektórzy uważają, że powszechna nauka Kościoła, szczególnie w ciągu ostatnich 25 lat, ma tendencje do demonizowania problemu homoseksualizmu. […] Kościół, mówiąc o homoseksualizmie, stara się unikać języka medycznego, ponieważ w wyniku badań psychiatrów i psychologów stwierdzono, że homoseksualizm nie może być postrzegany jako patologia; homoseksualiści są pod każdym względem zdrowi. To, że ktoś ma taką czy inną orientację seksualną, nie oznacza, że jest dotknięty psychiczną lub fizyczną chorobą. Dlatego w nauczaniu Kościoła delikatnie przesunięto wagę tego problemu z obszaru medycznego w metafizyczny, w którym to zaburzenie ontologiczne wyrażało się poprzez inklinację homoseksualną.

Zaburzenie ontologiczne, chociaż jest uważane za złe, nie jest grzeszne. Trudno jest zrozumieć, że może być złe, choć nie grzeszne. Oznacza to, że każde działanie polegające na uleganiu takiemu zaburzeniu ontologicznemu byłoby ipso facto grzeszne. 

Wydaje mi się, że oskarżenia wobec ludzi o orientacji homoseksualnej nie były sprawiedliwe, lecz krzywdzące. Poczuli oni, że ich postępowanie jest bardziej naganne i obarczone winą niż jakiekolwiek inne. Najdziwniejsze jest to, że nie stawiamy takich samych barier ludziom o orientacji heteroseksualnej. O dziwo, Kościół jest bardziej tolerancyjny, jeśli chodzi o nierząd, cudzołóstwo i różne inne zjawiska.

Zmiany?

Problem nie leży w prawie kanonicznym czy w dokumentach, które zostały stworzone przez Kongregację Nauki Wiary. Wydaje mi się — i jest to moja prywatna opinia, a nie stanowisko teologiczne — że powinniśmy mieć moratorium na każde oświadczenie w każdej sprawie takiej natury przez przynajmniej dziesięć lat. Po prostu dlatego, że w ciągu ostatnich 25 lat prawie każde oświadczenie w tej sprawie było błędne. Magisterium Kościoła można poprawiać, gdy popełnia błędy.

Jest coś w filozofii Ratzingera na temat osoby ludzkiej, co nie pasuje do katolickiej tradycji. To może wydawać się dziwne, ale im dłużej czytam takie dokumenty, tym bardziej odnajduję w nich echo kalwinizmu i filozofii predestynacji. Odnajduję tam dziwne skłonności do determinizmu biologicznego, w tym znaczeniu, że biologia wyznacza nasze przeznaczenie, co nie jest prawdą. Istoty ludzkie są podatne na ukształtowanie i są także z natury dobre, ponieważ zostały stworzone na obraz i podobieństwo Boże. Żadna część istoty ludzkiej nie może być obiektywnie zła.

Miłość bliźniego:

Jeden z moich przyjaciół napisał kilka lat temu książkę Loving Someone Gay (Kochać geja). To była wspaniała pozycja poruszająca ważną kwestię teologiczną: jak kochać kogoś, kto jest odmienny od nas. Przede wszystkim trzeba mu dobrze życzyć, czynić dla niego dobro, nie ranić, nie czynić zła.

„Czy kochałbyś mnie nadal, gdybyś wiedział, kim naprawdę jestem?”. Uważam, że powinniśmy promieniować odpowiedzią na to pytanie, zanim jeszcze je usłyszymy, i powinna to być odpowiedź: „Tak, akceptuję cię, kimkolwiek jesteś”.

Jest jeszcze o związkach osób homoseksualnych, życiu w czystości i życiu w celibacie, problemach przy spowiedzi, oraz o tym, co Kościół, a co państwo na kwestie małżeństwa na przykład. Wszystkie te rozważania przypominają mi nieco myśli innego księdza. Lubiłabym, gdyby takich rzeczy można było posłuchać na kazaniach w polskich kościołach.

Wiem, na przykład, że wiele par homoseksualnych żyje w wierności wobec siebie. Obojętnie, jak Kościół postrzega ich pożycie seksualne, są sobie wierni tak samo, a nawet bardziej aniżeli wiele par heteroseksualnych. Na tym właśnie polega życie w czystości, jeśli ujmiemy rzecz w kategoriach arystotelesowskich. Zachowują oni swoje dary płciowości dla siebie nawzajem, umacniają swoją wzajemną miłość, nie szukają innych partnerów. Oczywiście, nie wszyscy tak postępują, jest z nimi tak samo jak z wszystkimi innymi parami. Ideałem czystości w nauczaniu Kościoła wobec homoseksualistów jest życie w całkowitej cnocie. Jest to bardzo trudne.

Uważam, że osoby homoseksualne potrzebują ochrony prawnej. Z wielu powodów. Jednym z nich jest prawo własności. Jest wiele niuansów prawnych dotyczących wspólnej własności. Czasami osoby homoseksualne mają dzieci ze związków małżeńskich. Je także trzeba chronić. Myślę, że państwo ma prawo uznać legalny związek, który istnieje między dwojgiem ludzi. Problem pojawia się, kiedy nazwiemy go małżeństwem.

Sprzeciw Kościoła opiera się na gruncie teologicznym i sakramentalnym. Powody te są dość skomplikowane i do tej pory nie zostały gruntownie przemyślane. Z mojego punktu widzenia nie rozmawiamy tu o tych samych związkach.

Nasuwa mi się natomiast pytanie, czy jest możliwe, aby dwie osoby tej samej płci łączyła więź, która jest święta. Są dane historyczne, które sugerują, że w niektórych częściach Kościoła w przeszłości takie związki były błogosławione. Uważano je za święte. Jest to bardzo kontrowersyjne, ale wydaje się, że są na to dowody. Uważam, że w takich sytuacjach, wyłączając przypadki, kiedy chodzi o grzeszne prowadzenie się, czego Kościół nie może aprobować, dostrzeganie istniejącej więzi między ludźmi, którzy pragną obecności łaski i Boga w ich związku, jest podobne do postrzegania ludzi, którzy pragną zachować całkowity celibat w małżeństwie. Zgadzają się na małżeństwo, ale nie współżyją ze sobą. Pojawia się zatem pytanie, czy to jest prawdziwe małżeństwo?

Kościół może tolerować regulacje prawne, które popierają dobro społeczne, mimo że nie są całkowicie zgodne z tym, co Kościół rozumie poprzez idealny związek dwojga ludzi.

Warto przeczytać całość, a i może zajrzeć do wspomianej w wywiadzie książki autorstwa Richarda Woodsa – Another Kind of Love.

moja Ameryka, okołonaukowo, okołoreligijnie, osobiste

Boga nie ma, a Dawkins jest Jego prorokiem

Jakie Richard Dawkins ma poglądy, szczególnie na naukę i ewolucjonizm, a także na religię – wiadomo. Przyznawałam się już w tym miejscu, że nie dość, że cenię faceta, to jeszcze budzi on moją ogromną sympatię; i ponieważ akurat nadarzyła się okazja, żeby posłuchać go na żywo – nie zastanawiając się długo pobiegłam na wykład. Który to wykład (a raczej dyskusja, bo z udziałem innych osób) miał miejsce kilka dni temu w DC. Tematem rozmów było piękno nauki, a także to, jak mają się do siebie kwestie nauki i religii wśród czarnych członków społeczeństwa amerykańskiego (spotkanie odbyło się na Howard University, bardzo „czarnej” uczelni na terenie Waszyngtonu).

I trochę mnie parę rzeczy w tym wszystkim zaskoczyło, dlatego notka ta nie będzie zanadto obiektywna. Przeciwnie – zawierać będzie mocno subiektywne wrażenia z kawałka wizyty Dawkinsa na wschodnim wybrzeżu USA.

Pierwsza rozmowa (Poetry and Science) była nieco rozczarowującym zbiorem anegdotek na temat nauki, przedstawianych przez panów Dawkinsa i Tysona (na zdjęciu). Rozczarowująca dla biologa, bo Neil deGrasse Tyson, słynny astrofizyk i bardzo medialna postać, ukradł Dawkinsowi szoł. Jedno, że w odróżnieniu od (przynajmniej publicznie) bardzo kulturalnego i cichego Brytyjczyka, Tyson był bardzo amerykański, bardzo szołmeński, gadał głośno i wielce ekspresyjnie, i od jakiejś połowy dyskusji nie dał Dawkinsowi dokończyć ani jednego zdania (co temu chyba nie przeszkadzało, biorąc pod uwagę, jak miłośnie spoglądał w kierunku Amerykanina ;-)).

Ale po drugie – dyskusja przekształciła się w pewnym momencie w wiec ateistycznej sekty. Plus zbiorową (auto)terapię. Wiem, że to idiotycznie brzmi. Z dyskusji ze znajomymi ateistami od lat wynoszę wrażenie, że są to ludzie jak najdalej odlegli od mentalności sekciarskiej. Że są wolnomyślicielami, że nie idą za żadnym stadem, że nie słuchają nijakich pasterzy – odrzucają to wszystko, co prawdopodobnie (także) odrzucało ich od zinstytucjonalizowanej religii (podobnie pisze zresztą Dawkins w Bogu urojonym). A w dodatku coś im to daje, nadaje sens ich życiu, nie są w tym wszystkim zagubieni i nieszczęśliwi. Natomiast to, co widziałam na spotkaniu, dość dokładnie przeczyło temu przekonaniu. Zbiorowe wiwaty i gwizdy aprobaty, kiedy ktoś przyznał się, że porzucił religię w wieku lat sześciu (Heloł, jestem Ania i jestem ateistką. Heloł Ania! – odpowiada tłumek na spotkaniu AA). Radość i aplauz, kiedy to ktoś opisywał swoich bliskich wierzących pogardliwymi słowami (Nasi górą!). Oberwanie dachu auli od wybuchu entuzjazmu, kiedy to ktoś zaczepiał (dla kawału oczywiście, ha ha) Dawkinsa słowami, czy jest gotów na przyjęcie Jezusa Chrystusa do swojego życia. Przedszkole normalnie. Oraz rozpaczliwa jakaś chęć udowodnienia wszystkim wokół, że ma się takie, a nie inne poglądy. Brakowało tylko tego, żeby któryś z szanownych prelegentów rozejrzał się po audytorium, zawołał: heal, heal, touch the screen! oraz ogłosił, że otrzymał właśnie nakaz od nieistniejącej siły wyższej (z rogami na przykład), żeby zebrać milion dolarów na nowego maybacha, a ludzie zaczęliby wrzucać mu drobniaki na tacę (wszystko na zdjęciu poniżej ;-)).

Jasne, to jest jak najbardziej psychologicznie uzasadnione, ten opór przeciw instytucjom religijnym, ta wola zademonstrowania siebie, odreagowania, gwałtownego wywrócenia dotychczasowego myślenia – można by to wziąć za wybuch młodzieńczego entuzjazmu, gdyby nie fakt, że wyrażali go ludzie mocno starsi nieraz. I gdyby nie to, że dawali temu wszystkiemu wyraz w takim „bezpiecznym” miejscu, biorąc pod uwagę, kto dawał wykład. Nawet Dawkins, któremu chyba początkowo się to podobało, pod koniec stracił jakby entuzjazm.

Siedział potem i podpisywał książki z smętną miną. Fakt, mógł być zmęczony czy zły o to, że nie był główną gwiazdą dnia. Przynajmniej jednak udało mi się go rozbawić, podsuwając do podpisu Najwspanialsze widowisko świata w obcym (dla niego) języku. Nawet, z niewielką pomocą, rozpoznał polski :-)

Żarty na bok jednak – dlaczego dyskusja nie była satysfakcjonująca dla biologa? Bo właściwie niemal nie było pytań na tematy biologiczne, na temat ewolucji, darwinizmu czy doboru. (Tak na marginesie, to w ogóle pytania z sali były na beznadziejnym poziomie. Natychmiast przypominał się Lederman, który żartował, jak to fizyków-noblistów indaguje się na temat minispódniczek, zakładając naturalnie, że znają się oni na wszystkim. No i w ogóle dało się zauważyć, że studenci amerykańscy, przynajmniej niektórzy, nie umieją wcale formułować pytań. Gubią się w dygresjach, międlą coś pod nosem – taktem ponownie zachwycił tu Dawkins, który udawał po prostu, że nie dosłyszał, kiedy należałoby zwrócić uwagę, że pytanie się zwyczajnie nie trzyma kupy).

Tak więc – prawie nie było pytań na tematy biologiczne. Sporo było pytań do Tysona – o fizykę i astronomię. Nawet w drugiej części spotkania, zatytułowanej Science, Faith and Critical Thinking in the Black Community, Dawkins został poproszony o dłuższą wypowiedź raz, a mianowicie o wytłumaczenie się z założonej (a sprzedawanej na spotkaniu) koszulki, lapidarnie dającej do zrozumienia, że Homo sapiens pochodzi z Afryki. Potem całą dyskusję, z udziałem innych prelegentów – humanistów od teologii, feminizmu i problemów czarnej społeczności w Ameryce, zdominowała religia i jej rola w tejże społeczności, rola kościołów oraz tradycyjne najeżdżanie na chrześcijaństwo (Dawkins w jednym momencie upomniał się, ze islam też jest fuj).

I to właśnie uświadomiło mi rzecz smutną. Daleko poważniejszą, niż jakieś tam wzajemne podgryzanie się wierzących i niewierzących. Otóż w Ameryce, a przynajmniej w tym kawałku, który tutaj sobie subiektywnie oceniam, nie zadaje się pytań o ewolucję. Ewolucjonizm jest tematem tabu. Ewolucja jest tematem śliskim, którego się w kulturalnym towarzystwie nie porusza. Niby wszystko pięknie, niby nauka, niby wszyscy tak swobodnie myślimy, ale jak przychodzi co do czego, to mówimy: eeee, lepiej o to nie pytać. Słuchałam dyskusji dwóch studentów siedzących za mną. Wiesz, stary, ten Dawkins to takie fajne rzeczy mówi, tak ciekawie o tej religii. Ale ta ewolucja…, nie bardzo kumam, o co chodzi z tą ewolucją. Niezła anegdota na ten temat przytoczona jest także w Najwspanialszym widowisku świata. Innymi słowy, znacznie łatwiej jest przyznać się do swojego ateizmu, nawet w tak teoretycznie religijnym kraju jak USA, i mimo że w niektórych społecznościach można z tym mieć pewne problemy. Trudniej natomiast powiedzieć, że poszukuje się wiedzy na temat ewolucjonizmu, pochodzenia człowieka czy rozwoju życia na Ziemi. Szczególnie poruszyło mnie uświadomienie sobie tego faktu, kiedy obserwowałam publiczność deklarującą się w większości jako ateistyczna. Od biedy zrozumieć można, że ludzie religijni, na skutek prania mózgów przez kaznodziejów czy dosłownego odczytywania świętych pism, mają kłopoty ze zdobyciem wiedzy na temat oraz zrozumieniem teorii ewolucji. Ale ateiści?

Zauważyłam podczas tych paru godzin, że jeżeli pada jakakolwiek kwestia związana z ewolucjonizmem, to natychmiast rozmowa zostaje zwekslowana na tory religijne. Jakby ludziom brakowało argumentów, chęci do rozmowy czy w ogóle wiedzy w tym zakresie. Nawet koszulka Dawkinsa, w założeniu propagująca naukę o ewolucji, zawierała aluzję – w dodatku bezsensowną – do religii. Jak gdyby jednego bez drugiego nie dało się ogarnąć. I tym bardziej zaskakuje to, że gościem Howard University był właśnie Dawkins, czyli osoba która byłaby w stanie wszystko przystępnie wyjaśnić. Wystarczyło tylko skorzystać z okazji.

Mamrocząc pod nosem I am not Howard anymore (za kaczorem Howardem) wróciłam zamyślona do pracy. I kując żelazo póki gorące, przeprowadziłam niewielką sondę wśród znajomych na temat: kiedy poznali teorię ewolucji, kiedy uczono ich o tym w szkole, kiedy po raz pierwszy o tym usłyszeli. Próba oczywiście była malutka i niereprezentatywna dla czegokolwiek, ale wyszło mi, że Amerykanie średnio później poznają teorię ewolucji. Oczywiście zależy to od rejonu i miasta, ale później niż mieszkańcy innych krajów, europejskich i azjatyckich. Może więc w tym jest problem? A może to jest i przyczyna, i skutek? Ewolucja jest kontrowersyjna, bo późno (lub wcale) się o niej dowiadują, a nie uczy się o niej wcześnie, bo jest kontrowersyjna?

Ponuro i nieciekawie to wygląda. Optymizmem może napawać jedynie fakt, że podobno obecnie – co wiem z jednego źródła – w niektórych szkołach amerykańskich zaczyna się o teorii ewolucji uczyć dzieci bardzo wcześnie.

okołofeminizmowo, okołoreligijnie, wkurza mnie

Łyżka miodu w beczce Karoliny

Drugim prezentem jest słoik miodu od karpackich pszczelarzy – ma to być symbol słodyczy, którą posiada w sobie każda kobieta.

Ja nie posiadam. A już na pewno nie jestem słodka wtedy, kiedy po raz kolejny czytam te kretyńskie bzdury na temat Karoliny Kózki. Wtedy trafia mnie szlag, a nawet cała cholera.

Wraz z młodymi na Lednicę przyjechał bp Andrzej Jeż, który apelował do młodych, zwłaszcza młodych kobiet, by wzorców dla siebie szukały w życiu świętych i błogosławionych m.in. bł. Karoliny Kózkówny.

A dlaczegóż to do młodych kobiet zwłaszcza? Bo ich cnota leży między ich nogami? W dodatku jest to cnota całej rodziny/wsi/narodu? A może dlatego, że w głupiutkie młode główki dadzą sobie wcisnąć różne nonsensy? I są w dodatku tak trenowane do grzeczności, że nie rzucą uprzejmego: „spierdalaj”, jak pewnie rzuciłby przeciętny chłopak.

Te nonseny, obrzydliwe w dodatku, dla mnie przynajmniej nie zaczęły się od sprawy Karoliny. Pierwsza była święta Maria Goretti, o której usłyszałam dawno temu, niedużym dziecięciem będąc. Dziewczynka wielokrotnie molestowana przez sąsiada – o czym zresztą nie poskarżyła się rodzinie, i takie wzorce rodziny świętej a doskonałej również warto propagować, nespa? – a wreszcie przez tegoż sąsiada zamordowana podczas próby gwałtu. Potem były rozmaite dziewice-męczennice. Jak człowiek chodzi do kościoła (rzymskokatolickiego), to słyszy często, że tu mamy uroczystość takiego świętego, Doktora Kościoła na przykład. Albo królewicza. Albo innego bohatera, względnie nawet męczennika. Ale o dziewictwie to akurat, dziwnym trafem, u kobiet się wspomina. Dlaczegóż na przykład nie można by Świętych Młodzianków nazwać Świętymi Prawiczkami? Wszak takimiż byli. Ale to zapewne niosłoby jakieś niepotrzebne skojarzenia. A cnota ma się przecież z dziewczętami kojarzyć, a przede wszystkim z tym, co mają między nogami.

I tak też jest w przypadku Karoliny. Karolina Kózka została w wieku lat szesnastu zamordowana przez rosyjskiego żołnierza, który pojawił się w jej domu. Pod pozorem pokazania sobie jakiejś drogi, wyciągnął z domu Karolinę i jej ojca i kazał im iść ze sobą do lasu. W lesie doszedł do wniosku, że dziewczynę sobie zatrzyma, a ojcu kazał się wynosić. Kochany tatulo, nie dość, że wcześniej jak ofiara lazł z tym żołnierzem, zamiast go jakoś walnąć, czy coś, to potem – mimo, że dziecko prosiło go, żeby nie odchodził – uprzejmie opuścił towarzystwo i wrócił do domu. Tam powtarzał bezradnie „Karolina” i „żołnierz”, tudzież załamywał ręce i czekał na bezpieczny powrót córeczki z wycieczki. Czekała tak zresztą, aż milutki żołnierz zrobi z dziewczyną to, co sobie zamarzył, cała rodzina, razem zapewne ze starszym (dorosłym albo prawie dorosłym) rodzeństwem Karoliny. A potem okazało się, że biedactwa czekali na próżno, bo ostał się im jeno zimny trup dziewczyny gdzieś w lesie.

Oczywiście trup z nienaruszoną błoną dziewiczą, bo to jest przecież najważniejsze. W całej parafii panowało głębokie przekonanie o świętości życia Karoliny i o tym, że życie swe złożyła w heroicznej obronie czystości. No jasne, świadectwo to ma mniej więcej tę samą wartość, co Z drugiej zaś, ci sami świadkowie, ludzie religijni i trzeźwi, dają wyraz przekonaniu, iż Karolina w swym życiu nie popełniła nawet grzechu lekkiego,[…]. Tak czy inaczej, upamiętnili dziewczynę wzniosłą poezją:

Droższą niż życie była dla niej cnota,
Gdy w jej obronie stoczyła bój z wrogiem.
Milszą śmierć sroga niż grzechu sromota,
Więc męczennicą stanęła przed Bogiem”.

„Grzechu sromota”, noż…. Jakiego grzechu, jaka sromota?

A może by tak zastanowić się, że ona nie musiała koniecznie tej nieszczęsnej cnoty bronić? Bo może w chwili zagrożenia nie myślała o czystościach czy cnotach, tylko o tym, żeby uciec? Albo w ogóle nie myślała, tylko reagowała tak, jak pewnie sporo ludzi – ktoś ją napadł, więc usiłowała się wyrwać, wykręcić, uratować?

Względnie – mogła nawet myśleć o utracie cnoty. Nic dziwnego, skoro żyła w takim pobożnym otoczeniu. Ksiądz, rodzice, rodzina, cała wieś – ciekawe, jak zareagowaliby, kiedy wróciłaby z tego gwałtu do domu. Mamrotaliby pod nosem, że sama pewnie chciała? Że po cholerę z nim lazła do tego lasu, zamiast od razu się zabić (w obronie cnoty rzecz jasna)? Wytykaliby palcami? Zastanawialiby się, jak sobie znajdzie męża, skoro już ją ktoś napoczął? A co by było, gdyby zaszła w ciążę? Miałaby życie w tej swojej wsi, czy kochany tatulo powiedziałby jej miło: „wynocha z domu, ty kurwo z ruskim bękartem?”

A nawet jeśli nie obawiała się ani ludzi, ani o swoje życie – to w sumie także jej prawo. Być może zrobiła wszystko tak, jak uznała to za stosowne w danej chwili. Może była odważną, dzielną babką z zasadami, w które mocno wierzyła. I gdyby ceniono ją za to, że była sympatyczną, uprzejmą dla wszystkich, ciężko pracującą, pilną, pobożną i odważną dziewczyną – i dlatego miałaby stanowić wzór – to to także jest zrozumiałe. Gorzej, że jej kult przyjmuje zgoła inne formy.

Po pierwsze, daje się dziewczynom do zrozumienia, że czystość, cnota, czy jakkolwiek nazwać tę błonę, którą mają dziewczyny, jest najważniejsza. Na tyle ważna, że warto dla niej poświęcić życie. Bez niej dziewucha jest niewiela warta. A co stało się ze świętością życia nagle? A, zapomniałam, że w kontekście kobiet święte jest tylko życie poczęte w ich łonach.

Po drugie, wezwanie o obronie cnoty kierowane jest zasadniczo i głównie do kobiet. Mężczyzn się tam gdzieś czasem wspomni, owszem, ogólnie raczej, przy okazji nawijania o młodzieży w całości. Ale jakoś nikt chyba specjalnie nie wzywał ministrantów chociażby do heroicznej obrony czystości w sytuacji, kiedy mili księża gdzieś w Irlandii chcieli wnikliwie sprawdzić – tak z ojcowskiej troski zapewne – czy dzieci się dobrze prowadzą. Ciekawość, dlaczego? Czyżby niektórzy ze sprawdzających bali się, że świeżego mięska zabraknie?

Trzecia rzecz to to, że kierowanie do młodych dziewczyn przesłania pod tytułem: co jest cenniejsze: błona czy życie, i dlaczego Lenin jest wyjątkowo podłe. Gdyż – nie bagatelizując absolutnie gwałtu i potworności przeżyć ofiar takiego doświadczenia, ani fizycznych ani psychicznych – wydaje mi się, że młoda osoba chętniej przyzna, że gwałt to zupełny koniec świata i nic, tylko się zabić. Natomiast osoba starsza nieco, jeśli już ma ewentualnie wybierać między dżumą a cholerą, to być może przyzna, że wolałaby jednak przeżyć.

A najgorszą chyba rzeczą jest mizoginiczna erotyzacja gwałtu, w kontekście śmierci Karoliny wyraźnie widoczna. Na logikę (ekhm, ekhm) to powinno nie mieć znaczenia dla świętości i bycia wzorcem, czy do gwałtu fizycznie doszło, czy nie. Bo gwałt z definicji jest czymś robionym wbrew woli osoby gwałconej. Czyli, zgodnie z kolei z definicją grzechu, jeśli ofiara się nie zgadzała, to i z jej strony żadnego przekroczenia norm nie ma, winy nie ma, grzechu nie ma, sromoty nijakiej – do cholery – też nie ma. To powinno być tu najważniejsze – że tak naprawdę utraty czystości też nie ma. Bo jeszcze zrozumiałe jest, że można nawoływać do zachowania czystości do ślubu, itd., przy którym to nawoływaniu chodzi o postawę, o przyjęte założenia, o coś, co ewentualnie młoda osoba ma zamiar zrobić ze swoim życiem i ciałem, o decyzję wreszcie. W przypadku gwałtu żadnej decyzji nie ma, ba, może być nawet obrona. No, ale jest za to przerwanie błony dziewiczej – i o to, w tych ohydnych seksistowkich kościelnych rozważaniach, zachęcaniach i wierszykach o cnocie Karoliny, chodzi. O ten maleńki kawałek ciała kobiecego, który rzuca się ma mózgi niektórych religijnych mężczyzn, jak nie przymierzając sperma – w podobnych sytuacjach.

Czym to się różni od barbarzyńskich zwyczajów czy praw w krajach, gdzie dziewczyny karze się surowo za to, że zostały zgwałcone? Metodami wyłącznie – w cnotliwym patriarchalnym Kościele nie bije się takich dziewczyn, nie. Nie brudzi się sobie rączek. Subtelnie namawia się je tylko, żeby brały, cholera jasna, dobry przykład z błogosławionej.

Kobieta jest słodka jak miód. Cóż lepiej może wyrazić istotę, słodycz i misterium kobiety, jak właśnie miód z polskiej pasieki? – wyjaśniał o. Jan Góra, twórca lednickich spotkań. Miód wręczano tylko mężczyznom. – Kobiety są słodkie z natury, a mężczyzn trzeba dosładzać – tłumaczył jeden z wolontariuszy.

Mężczyzn nie trzeba dosładzać. Szczególnie że słowa niektórych z nich słodkie są do wyrzygania.

czepiam się, moja Ameryka, okołonaukowo, okołoreligijnie

Czy baraminologia to sztuka tworzenia baranów?

Liczba rodziców uczących swoje dzieci w domu wzrasta w Stanach. W tej chwili uważa się, że uczniów podlegających homeschoolingowi jest zapewne około 1,5 miliona (tak obliczano w 2007 roku, w porównaniu z jakimś ponad milionem w roku 2003). 

Pół biedy jednak z samą ideą homeschoolingu – która marna jest, bo rodzice zwyczajnie nigdy nie będą w stanie w taki sam sposób przekazać wiedzy dzieciom, jak wielu nauczycieli; nie mówiąc już o socjalizacji i kontakcie z rówieśnikami – gorzej, że książki przeznaczone do nauki w domu zawierają bzdury

Okazuje się, że ponieważ większość rodziców uczących dzieci w domu to chrześcijanie ewangelikalni, to i rynek książek do homeschoolingu zdominowany jest wydawnictwa im pasujące. Czyli takie, gdzie biologii na przykład uczy się zgodnie z Biblią, bo wizja stworzenia świata ma także być zgodna z Biblią, a więc ewolucja to samo zuo i błąd. A nawet cały wielbłąd. 

The textbook delivers a religious ultimatum to young readers and parents, warning in its „History of Life” chapter that a „Christian worldview … is the only correct view of reality; anyone who rejects it will not only fail to reach heaven but also fail to see the world as it truly is.” 

Niestety, ten jakże prawdziwy fragment został wycofany z jednej z książek. Twierdzono w dodatku, że dostał się tam na skutek błędu redakcji – zawsze w takich sytuacjach winna jest redakcja – a wiadomo przecież, że to skutki tej wstrętnej politycznej poprawności, przez co nie możemy uczyć naszych dzieci tak, jak nam w mózgu gra. 

Nic to jednak. Zajrzałam do polecanej w powyżej cytowanym artykule krynicy mądrości, tj. wydawnictwa Apologia oraz do książeczki do nauki biologii, sprzedawanej tamże. 

You see, life is more than a collection of chemicals and information. There is something more. Scientists have tried to understand what that “something more” is, but to no avail. The secret ingredient that separates life from nonlife is still a mystery to modern science. Of course, to believers, that secret ingredient is rather easy to identify. It is the creative power of God. In Genesis 1:20-27, the Bible tells us that God created all creatures, and then He created man in His own image. Think about it this way. Suppose you had a bunch of engine and metal parts and you also had instructions that led you through all of the steps necessary to take those parts and make a working motorcycle. Could you just throw the parts and the instructions into a pile and make a motorcycle? Of course not. Even if you had all of the necessary parts as well as all of the instructions, you would still need to exercise some of your own creative power to follow those instructions and make the motorcycle. 

Aha. To jest książka do biologii. 

This little discussion brings us to probably the most important thing that you will ever learn in your academic career: science has its limitations. We say that this is probably the most important thing that you will ever learn because we know a great many people whose lives have been ruined because they put too much faith in science. They think that because of all the wonderful advances we have made in recent years, science has no limitations. As a result, they live their lives looking to science as the ultimate answer to every question. This leads them down a path of spiritual destruction. Had they only placed their faith in God, who has no limitations, they would have lived fulfilling lives and spent eternity with the ultimate Life-Giver!

Well, if scientific laws are not 100% reliable, what is? The only thing in the universe that is 100% reliable is the Word of God. The Bible contains truths that will never be shown to be wrong, because those truths come directly from the Creator of the universe. So much misery and woe have come to this earth because people put their faith in something that is not reliable, like science. In the end, they are spiritually deprived because what they believe is, to one extent or another, wrong (Romans 1:21-25). Those who put their faith in the Bible, however, are not disappointed, because it is never wrong. 

Do biologii, przypominam.

If science isn’t 100% reliable, why study it? The answer to that question is quite simple. There are many interesting facts and much useful information not contained in the Bible.  

Co też oni piszą?! Niemożliwe. 

It is worthwhile to find out about these things. Even though we will probably make many, many mistakes along the way, finding out about these interesting and useful things will help us live better lives. Because of the advances made in science, wonderful technology like vaccines, the television, and the computer exist. Thus, there is nothing wrong with science.  

Szczepionki wspaniałe? Nauka nie taka zła, jak ją malują? Ktoś powinien wylecieć z pracy za zostawienie takiego fragmentu w książce dla niewinnych umysłów przeznaczonej. 

The problem occurs when certain people who are enamored with science end up putting too much faith in it. As a pursuit of flawed human beings, science will always be flawed. Because the Bible was inspired by One who is perfect, the Bible is perfect. As long as we keep this simple fact in mind, our study of science will be very rewarding!

Oraz pytanie na końcu rozdziału – takie „do samodzielnego powtórzenia”: 9. Where does the wise person place his or her faith: science or the Bible?

Odpowiedź jest chyba oczywista. I czy ja wspominałam już może, że to jest podręcznik do nauki biologii?

Niestety, w necie dostępna jest tylko próbka tej radosnej twórczości edukacyjnej, czyli MODULE #1: Biology: The Study of Life. Nie można sobie popsuć nerwów, zaglądając chociażby do części o ewolucji, zatutułowanej zresztą z wdziękiem MODULE #9: Evolution: Part Scientific Theory, Part Unconfirmed Hypothesis, z podrozdziałami w stylu: Molecular Biology: The Nail in Macroevolution’s Coffin. Szkoda mi jednak kasy na tak fascynującą lekturę. Mogę tylko pocieszyć się jeszcze jednym fragmentem z części pierwszej, na temat baraminologii:

Since we have touched on a classification system that has been inspired by the hypothesis of evolution, we should at least mention a classification system that has been proposed by those who believe that the earth and the life on it were specially created out of nothing by God. This classification system, usually called baraminology (bear’ uh min ol’ uh jee), attempts to determine the kinds of creatures that God specifically created on earth. Indeed, the word “baraminology” comes from two Hebrew words used in Genesis: „bara”, which means “create,” and „min”, which means “kind.” Thus, baraminology is the study of created kinds.

Those who work with baraminology think that God created specific kinds of creatures and that He created them with the ability to adapt to their changing environment.

Eee?

As time went on, then, these created kinds did change within strict limits that we will discuss later on in the course. This led to a greater diversity of life on the planet than what existed right after creation. As a result, baraminologists think that all organisms we see on the planet today came from one of the many kinds of creatures that God created during the creation period discussed in the first chapter of Genesis. Baraminologists, then, try to define groupings called “baramins.” Any organisms that exist within a baramin came from the same originally-created organism. For example, some baraminologists place domesticated dogs, wild dogs, and wolves into the same baramin because they believe that God created a basic kind of creature called a “dog,” and the various forms of dogs and wolves that we see today are simply the result of that basic kind of creature adapting to a changing environment.

Although we think that there is a lot of evidence in favor of this new classification scheme, we still do not think that it should be used in this course. It is still relatively new and not fully developed. We doubt that it will be fully developed for many, many years to come. As a result, we think that the five-kingdom system still provides the best overall means by which to classify the organisms of God’s creation, and we will limit ourselves to that system. Nevertheless, we will mention the other systems (the three-domain system and baraminology) from time to time, so it is important that you understand the basics of each.

Fajna ta książka do biologii. I obawiam się czasów, w których te ponad półtora miliona dzieciaków, uczonych w ten sposób, zacznie decydować o moim leczeniu, zatrudnieniu, podatkach i życiu. Chociaż właściwie, to człowiek powinien zacząć się obawiać już teraz, czytając niezwykle merytoryczne oraz pełne chrześcijańskiego miłosierdzia teksty, które przysyłali Jerry’emu Coyne (cytowanemu przy okazji dyskusji autorowi bloga Why Evolution is True) prawdopodobnie dorośli (?) zwolennicy homeschoolingu.

czepiam się, czytanki, okołoreligijnie

Zakonnik i seks, czyli kto tu kogo ośmiesza

Jan Turnau na swoim blogu opisał ostatnio dość zabawną historyjkę na temat pewnego zakonnika czy księdza, kończąc ją uwagą, iż zakonnik ten przysłał pewnego razu artykuł na temat antykoncepcji do Wyborczej. Artykułu nie wydrukowano jednak, żeby nie ośmieszać Kościoła.

Mam pewne wrażenie, że ten ostatni wywiad z dominikaninem Mirosławem Pilśniakiem w dużym stopniu tak akurat mógł zostać odebrany. Albo i wręcz został. Żeby było jasne – nie uważam, że jest w tym cokolwiek złego. Do roboty dziennikarskiej należy między innymi przedstawienie różnych poglądów czy postaw, a czytelnik może sobie zrobić z tym, co tylko chce. Jeśli więc dziennikarze Gazety mieli, mniej lub bardziej świadomie, ochotę poośmieszać poglądy dominikanina, to chyba im to częściowo wyszło – jak na moje oko. Ale przyznać muszę, że odbyło się to dzięki specyficznemu rozumowaniu (jeśli tak to można grzecznie ująć) Pilśniaka raczej, niż ich własnym dziennikarskim umiejętnościom.

I nie, nie mam tu na myśli religijnych poglądów dominikanina. Te są, jakie są. Świadomy katolik zdaje sobie z nich sprawę, a i dokumenty kościelne dostępne są dla wszystkich zainteresowanych. Dlatego też nie widzę niczego dziwnego w tym, że Pilśniak mówi, że to czy tamto jest grzechem. Że to czy tamto nie jest dobre. Że zadaje pytania etyczne. Z jego punktu widzenia, z punktu widzenia religii, którą reprezentuje, pewne rzeczy są uważane za grzechy. Absolutnie nie ma powodu, dla którego zakonnik katolicki nie miałby pod tym kątem oceniać zapłodnienia in vitro, onanizmu czy „czystości” rozumianej metaforycznie. W końcu, jak każdy obywatel, ma prawo wypowiadać się na dowolne tematy, ba – może nawet uczyć o tym tych, którzy się do niego po nauki zgłaszają.

W dodatku – nie widzę tu żadnego powodu do wstydu czy nieśmiałości. Zakonnik opowiada o tym, co dyktuje mu jego religia, opowiada o normach i regułach w tej religii obowiązujących. Jasne, że nie wiadomo, jak to zostanie przyjęte przez innych. Może zostać wyśmiane, ale w sumie – co z tego? Wyśmiać można wszystko, dowolne poglądy czy gusta, i czy jest to powód, żeby się nimi nie dzielić z innymi? Nie mówiąc już o tym, że jeśli przedstawi się je klarownie i sensownie – i nie, nie mam tu na myśli ich naukowego czy paranaukowego udowadniania – jeśli powie się, że to jest to, w co ja wierzę, bez atakowania czy wyśmiewania tego, w co ty wierzysz – to nawet hipotetyczny walczący ateista (ewentualnie część tychże) stwierdzi: no dobra, ty wierzysz w to, ja się nie zgadzam, jesteśmy cool i peace między nami.

Pilśniak nie rozumie, że ludzi (przynajmniej niektórych) odrzuca od religii nie to, że są w niej określone zasady. Nawet nie to, że zasady te są ciężkie. Odrzuca natomiast pseudonaukowy bełkot, którym usiłuje się udowadniać sprawy gatunku religijnego, które tego udowadniania absolutnie nie potrzebują. W religii są bowiem kwestie, które przyjmuje się na wiarę, kwestie znaczące, ale i kwestie mniejszego kalibru. To jest w końcu wiara, na litość, a nie nauka. 

Tym bardziej, że niejednokrotnie wywody Kościoła katolickiego na temat seksualności człowieka wyglądają tak, że bez wódki ich nie rozbieriosz. Pseudonaukowe teorie na temat: antykoncepcja a sprawa wzajemnego szacunku małżonków do siebie na przykład są, delikatnie mówiąc… Szczerze – nie wiem, jak to delikatnie powiedzieć. Ale wiem, że większym szacunkiem obdarzony zostałby zakonnik, który stwierdziłby po prostu, że Kościół tak głosi, że coś tam uważamy za grzech, a co innego nie. A ty, jako katolik, powinieneś po prostu wsłuchać się w te słowa.

Nie rozumiem, dlaczego nie wypunktowali tego dziennikarze przeprowadzający wywiad. Nie pokazali, że przekonania religijne – ok, ale bełkotem jest to, w jaki sposób Pilśniak o nich mówi. Dlaczego nie wyciagnęli braku sensu w tym, że dominikanin ma pretensje do seksuologów mówiących, że coś tam jest dobre, a jego zdaniem nie powinni stawiać się w roli „nauczycieli życia”? A jednocześnie twierdzi, że nauczyciele powinni przekazywać uczniom, co jest dobre, a co złe – ale ocenę, co jest grzechem, powinni zostawiać samym zainteresowanym? I przy tym wszystkim atakuje Wyborczą, że dziennikarze tejże mają swoje poglądy i nie wahają się ich używać celem przekonania ludzi do czegoś? Przecież to wszystko razem aż prosi się o konkluzję, że dominikanin ma wyraźne problemy z dzisiejszym społeczeństwem, z ludźmi żyjącymi w otoczeniu innych ludzi o różnych poglądach, nagabywanymi z różnych stron o różne rzeczy. I że doprawdy jego marzenia o tym, żeby to tylko i wyłącznie Kościół katolicki miał monopol na „uczenie życia”, są, uprzejmie mówiąc, mocno przeterminowane, a Kopernik się w grobie przewraca.

I dlaczego dziennikarze nie punktują innych mocno dziwacznych kwestii, które głosi Pilśniak? Nie pokazują, że w gruncie rzeczy walczy on z jakimiś wyimaginowanymi zarzutami? Że sam sobie coś wymyśla, a potem z tym dyskutuje? Seksuolog, który radzi zaczynać współżycie seksualne jak najwcześniej? I głosi, że masturbacja to sposób na udane życie? I nie zdaje sobie sprawy z istnienia nerwic seksualnych? To ja nazwiska takich specjalistów poproszę. Kremy z ludzkim płodami? A nie pomyliło się coś komuś przypadkiem z placentą, roślinną w dodatku (jak wiadomo, firmy kosmetyczne robią cuda-wianki na kiju)? Polityka anty-HIV w Ugandzie – nie można się na ten temat przygotować przed wywiadem i wykazać, że dominikanin nie wie, o czym mówi? Seksuolodzy powołujący się na Kinseya i jakieś stare książki – nie można było przywołać tych wszystkich Starowiczów i Izdebskich, co to na okragło robią jakieś badania na temat a to seksualności Polek, a to czegoś tam innego? 

Czy nie można było wykazać rozmówcy po prostu, że większość z tego, co głosi, powołując się na naukowe czy racjonalne argumenty, opiera się na osobistych uprzedzeniach, a w dodatku jest niespójne?

Ze zdziwieniem zauważyłam twierdzenie, iż ktoś, kto mówi, że coś tam jest normalne, twierdzi również automatycznie, że to jest dobre, a przy tym naśmiewa się z uważających inaczej. Może Pilśniak ma złe doświadczenia – prawdopodobnie wynikające z faktu, iż za osobistą obrazę uważa fakt, że ktoś śmie się z nim nie zgadzać – ale wydaje mi się, że ludzie nie byliby w stanie normalnie funkcjonować, w wielu zawodach na przykład, gdyby nie zgadzając się ze sobą biliby się i dorabiali do tego jakąś ideologię. Czy chirurg mówiąc pacjentowi, że jedno leczenie jest dobre, ale jego kolega jest zwolennikiem innych metod – wyśmiewa się z tego kolegi? Czy protestant opisujący różnice między swoim Kościołem a Kościołem katolickim wyśmiewa się z tych różnic? Czy naukowcy różniący się poglądami wyśmiewają się z siebie nawzajem? Może i niejeden tak, ale nie jest to konieczne, naprawdę. Tak jak nie wynika z faktu, że jeśli ktoś mówi, że prezerwatywa zabezpiecza przed czymś tam, to od razu zachęca do jej używania. Oraz automatycznie wyśmiewa się z Kościoła, kiedy informuje, że Kościół jej nie aprobuje. To jest informacja li i jedynie. I tym bardziej można to było wytknąć Pilśniakowi, skoro jego argument to to, że „ja w to nie wierzę” (że można tylko informować informując) oraz manipulowanie informacjami. Raz twierdził, że seksuolodzy informują, że antykoncepcja jest ok, ale Kościół jej nie lubi, a chwilę później, że mówią oni, że Kościół prezerwatyw nie lubi, ale katolicy to olewają. Wnikliwy dziennikarz powinien zauważyć, że chyba jakoś zaczynamy rozmawiać o czymś zupełnie innym w tym momencie.

Podobnie można chyba było wykazać zakonnikowi, że jeśli ktoś używa słowa „normalny”, może używać go wyłącznie w znaczeniu „typowy” czy „najczęściej występujący” i nie musi to koniecznie oznaczać wartościowania – „dobry”. Z tym, zdaje się, Pilśniak ma spore kłopoty w całym wywiadzie. I przykład ten dość dobrze obrazuje, że walczy on ze wykombinowanymi przez siebie samego kwestiami i na nie odpowiada. A że, brutalnie mówiąc, nie wystarcza mu wiedzy czy argumentacji, próby tłumaczenia własnych wizji na gruncie racjonalnym wychodzą mu żałośnie i żenująco.

I naprawdę, naprawdę, jeszcze raz to podkreślę, nie mam na myśli jego przekonań religijnych czy wiary po prostu. Te szanuję, trudno żebym nie :-) . Osłabia mnie zwyczajnie to marne, na niskim poziomie pseudorozumowanie, ten dziwaczny język, w czym celują niektóre osoby duchowne. Bo nie sposób tego brać poważnie. Poważniej wygląda, kiedy ktoś, owszem, broni swoich poglądów, ale robi to normalnie, prosto o nich opowiadając. Przyznając czasem, że coś tam to właśnie wiara, a nie nauka. Ale nie wówczas, kiedy czyni to dorabiając do wszystkiego bezsensowne argumenty, przywołując niestworzone przykłady oraz polemizując z własnymi demonami.

O ileż świat byłby sympatyczniejszy, gdyby taki zakonnik przemyślał trochę swoje słowa. Raz – co on sam powinien zapewne docenić – nie ośmieszałby swoją osobą Kościoła. To prawdopodobnie nawet nie postało mu wcześniej w głowie, ale owszem, udało mu się to zrobić. Dwa – mogło to sprawić przykrość paru katolikom, na których powinno mu zależeć. Czyli miło byłoby, gdyby w ogóle nie urażał innych ludzi – to także dla kogoś tak strasznie przeświadczonego o swojej racji jest pewnie niewyobrażalne. Osoby takie myślą wówczas często: ludzie obrażają się, bo Kościół wymaga. Tymczasem to nie na tym polega – ludzie nie są urażeni tym, że Kościół wymaga. Kogoś, kto wymaga, traktuje się nawet z szacunkiem. Są urażeni tym, że traktuje się ich jak idiotów, którzy łykną wszystko.

A po trzecie – to miło by było wówczas na świecie i Mirosławowi Pilśniakowi. Żali on się, że ludzie traktują go pogardliwie i przezywają. Może nie robiliby tego, gdyby on sam nie wypowiadał się tak autorytatywnie, a jednocześnie lekko i bez empatii, na temat sytuacji dla siebie wyraźnie niepojętej, jaką jest kwestia HIV/AIDS w Afryce. Gdyby tak swobodnie nie perorował na temat heroizmu, miłości, prezerwatyw i ludzi zakażonych na tym kontynencie. Może jakby się zastanowił, czy na pewno te same podniosłe frazesy rzuciłby w twarz gwałconej dwunastoletniej Afrykance, albo na przykład zakonnicy-misjonarce – wówczas może nie obruszałby się tak, że ludzie wypowiadają się niechętnie na jego temat. Może.

A po czwarte – może i osoby niewierzące spojrzałyby wówczas trochę inaczej na Kościół? Nie zostałyby odepchnięte od niego sporym stężeniem absurdu, za to wywołałoby to w nich nawet  jeśli nie akceptację religii, to przynajmniej odrobinę zrozumienia.

Na koniec wracam do mojej początkowej tezy – miał ten wywiad z założenia ośmieszyć Kościół czy nie? Jeśli tak, to jak pisałam, udało mu się. Czy to źle? Skądże, choć oczywiście nie jest to przyjemne. Nie miewam wcale takich zdrożnych pragnień, żeby w przypadku kiedy Kościół sam sobie strzela w stopę, podawać mu naboje, absolutnie nie. Ale uważam, że każdemu dobrze robi odrobina krytyki a nawet krytykanctwa, nawet jeśli jest niesympatyczna. Bo skłania ona (albo przynajmniej powinna) do refleksji, do zrewidowania nawet jeśli nie poglądów, to własnego tych poglądów prezentowania.

Ale uważam też, że dziennikarze nie postarali się nadmiernie. Wszystko załatwił za nich rozmówca. I nawet jeśli oni mieli niezły ubaw, to czytelnik (niżej podpisana) też chciałby troszeczkę ;-). Wiem, że przysłowie „nie ucz ojca dzieci robić” jest bardzo słuszne, ale… jakoś tak niedługi czas później przeczytałam inny wywiad, z innym księdzem, w innej gazecie. Nigdy nie sądziłam, że napiszę coś takiego, ale radziłabym dziennikarzom Gazety zajrzeć do Rzeczpospolitej. Tak robi się wywiady z ludźmi, zwłaszcza z takimi, od których chcemy wyciągnąć coś konkretnego, a nie pogłaskać ich po główce i poślizgać się po temacie.

czepiam się, okołoreligijnie

Z czcią polizać księdzu buciki

Pan Krajski tradycyjnie, z właściwym sobie wdziękiem, już nie pierwszy raz ani na szczęście zapewne nie ostatni, uczy nas kościelnego savoir-vivre’u. Jeżeli już jakiś nędzny świecki grzesznik, który ran księdzu całować nie godzien, musi czymś nieważnym pozawracać księdzu głowę, powinien podobno pisać tak:

Używamy zatem w korespondencji „kościelnej” (w liście i na kopercie): formy „wielebny”, którą odnosimy do proboszcza, wikarego, prefekta, administratora, kleryka, diakona (piszemy więc: „Wielebny Księże Proboszczu”, a na kopercie – „Wielebny Ksiądz Proboszcz”; „Wielebny Księże Diakonie”, a na kopercie – „Wielebny Ksiądz Diakon” itp.); formy „przewielebny”, którą odnosimy do prałata, kanonika, dziekana, rektora, profesora (piszemy więc: „Przewielebny Księże Prałacie”, a na kopercie – „Przewielebny Ksiądz Prałat” itp.); formy „najprzewielebniejszy”, którą odnosimy do kardynała, arcybiskupa, biskupa, generała zakonu, prowincjała, opata, prałata papieskiego (piszemy więc: „Wasza Eminencjo Najprzewielebniejszy Księże Kardynale”, a na kopercie – „Jego Eminencja Najprzewielebniejszy Ksiądz Kardynał”; „Wasza Ekscelencjo, Najprzewielebniejszy Księże Biskupie”, a na kopercie – „Jego Ekscelencja Najprzewielebniejszy Ksiądz Biskup”; „Najprzewielebniejszy Księże Generale”, a na kopercie – „Najprzewielebniejszy Ksiądz Generał” itp.); formy „najdostojniejszy”, którą odnosimy do biskupa ordynariusza (piszemy więc: „Wasza Ekscelencjo, Najdostojniejszy Księże Biskupie” lub „Arcybiskupie”, a na kopercie – „Jego Ekscelencja, Najdostojniejszy Ksiądz Biskup” lub „Arcybiskup”); określenie „Metropolita” odnosimy do arcybiskupa metropolity, dodając pod nazwiskiem np. „Metropolita Częstochowski”.

List kończymy jednym z następujących sformułowań: „Proszę przyjąć wyrazy czci”, „Proszę przyjąć zapewnienie najgłębszej czci” (np. do biskupa); „Z prośbą o modlitwę” – itp.

Zgorszyłam się doprawdy. Tak bez szacunku do księdza czy biskupa ten pan Krajski. Powinno być: Najprzewielebniejsiejesiejszy Najdostojniejszy Najekselentniejszy Księże, Ksiądz pozwoli polizać z czcią swe buciczki. Oraz raczy przyjąć zapewnienie tejże czci najgłębsiejsiejsiejszej.

coś dobrego, czytanki, moja Ameryka, okołoreligijnie

Homoseksualizm w katolicyzmie – enemy territory czy błogosławieństwo?

Z okazji wyjazdu do Austin nie mogłam niestety wysłuchać kolejnego wykładu z serii The Sacred and the Sexual, o których to wykładach wspominałam jakiś czas temu. Na stronie jednak prelegenta, Jamesa Alisona, znalazłam parę jego wypowiedzi – i myślę, że przynajmniej częściowo o tym samym właśnie mówił u nas na uniwersytecie. Wydały mi się interesujące, bo jest to  spojrzenie katolika, niewątpliwie bardzo entuzjastycznego, na kwestię homoseksualizmu. Spojrzenie spokojne i przemyślane, acz nie pozbawione wątpliwości i, nieraz, bólu.

Bycie homoseksualistą w Kościele katolickim nie jest sprawą prostą, pisze autor. Z różnych względów – homofobii przedstawicieli Kościoła, ich niezrozumienia biologii osobników homo sapiens, plus kwestii nawarstwienia się pewnych poglądów, które właściwie należałoby w trybie pilnym zweryfikować. Zweryfikować w dodatku nie w duchu podejrzanego wg Kościoła relatywizmu, ale raczej posłuszeństwa Bogu. I Kościołowi też.

Karkołomne zadanie? Nie. Nie może być karkołomne coś, co wynika z podstawowej i naczelnej zasady chrześcijaństwa, czyli miłości do ludzi i Boga.

Ale zadanie jest trudne. Trudne – na razie, trudne – w dzisiejszych czasach. Bo autor wyprzedza nieco nasze czasy i pisze sporo o przyszłości w teraźniejszości, jeśli można to tak określić. A w wielu sprawach, które porusza, nie ma niczego specjalnie odkrywczego. Teoretycznie. Bo teoretycznie to wszystko powinno być normalne i naturalne, zwłaszcza w Kościele religii miłości. Jak widać jednak gołym okiem – szczególnie w niektórych krajach – normalne nie jest; jest za to nowe i szokujące.

W tekstach Jamesa Alisona wyraźnie widać zachwyt nad miłością Boga do ludzi, miłością, która wszystko zwycięży – uprzedzenia wobec osób homoseksualnych też. Bo są oni kochani przez Boga dokładnie tak samo, jak heteroseksualiści, nie mniej. Wiadomo oczywiście, że wielu gejów i lesbijek ma w nosie to, co zwykł mówić na ich temat Kościół, szczególnie, że rzeczy te bywają zwyczajnie podłe. Ale warto zauważyć, co czasem negują niewierzący homoseksualiści – geje i lesbijki są w Kościele. Zmagają się oni często z okropnymi rzeczami. Każde z nich prowadzi ciężki bój, jeśli serio traktują swoją wiarę. I oczywistym jest, że w tym boju cały Kościół powinien ich mocno wspierać.

No, I don’t want to pretend that being an openly gay Catholic is something easy or obvious. It isn’t. For a start, merely the fact of your wanting to read a letter like this at all is a sign of how many obstacles you must have overcome already. You may have faced hatred and discrimination in your own country, from family members, at school, at the hands of legislators eager for cheap votes, through shrieking newspaper headlines that sear your soul, and in the glare of which you are speechless in your own defence. And you’ve probably noticed that at the very best, the Church which calls itself, and is, your Holy Mother has kept silent about the hatred and the fear. While all too often its spokesmen will have lowered themselves to the level of second-rate politicians, lending voice to hate while claiming that they are standing up for love. The very fact that, through and in the midst of, and despite, all these hateful voices, you should have heard the voice of the Shepherd calling you into being of his flock is already a miracle far greater than you know, preparing you for a work more subtle and delicate than those voices could conceive.

Oczywiście – każdy przechodzi podobną drogę, nie tylko osoby homoseksualne. Trudno wypowiadać mi się, jakie dokładnie uczucia czy odczucia mają wierzący o tej orientacji. Ale dzięki byciu przedstawicielką płci uważanej w Kościele przez wieki za gorszą i dyskryminowanej, mogę to i owo jakoś sobie wyobrazić.

And yes, you will have to interpret it, you will have to decide whether I who am addressing you as “you” am able to do so only because of some slip-up, some crack in the system, or whether there is something of the Shepherd in this unauthorised voice which is speaking to you, something of the Shepherd, whose voice you know, and of which you are not afraid. I can lay no claim to being a channel of that voice myself. None of us can. We can hope to be used, or to be in preparation for being used. However only those who each of us addresses can perceive who it is, what mixture of voices it is, that comes singing through our airwaves.

But the God who is revealed to us in Jesus could not possibly treat that small portion of humanity which is gay and lesbian to a double-bind in the way the Church has come to do. Could not possibly say “I love you, but only if you become something else”; or “Love your neighbour, but in your case, not as yourself, but as if you were someone else”; or “Your love is too dangerous and destructive, find something else to do””.

Trudno się nie zgodzić.

Bo głęboko wierzę, że jeśli protestuję przeciwko homofobii w Kościele, jeśli uważam ją za grzech (a nie jestem w tym osamotniona), to wynika to z mojej wiary w miłość Boga do ludzi tudzież w sens miłości bliźniego.

Neither do I know, nor do you know, whether my refusal to believe that God could possibly treat gay and lesbian people in the way that the village elders and the local court say he does, is a refusal born of faith in a love which will turn out to be true, or is simply a sign of my delusional flight into unreality.

James Alison ma swoją teorię na temat – dlaczego homoseksualizm i homoseksualiści są tak, a nie inaczej, traktowani przez wielu przedstawicieli Kościoła.

So, to my first point. In the last fifty years or so we have undergone a genuine human discovery of the sort that we, the human race, don’t make all that often. A genuine anthropological discovery: one that is not a matter of fashion, or wishful thinking; not the result of a decline in morals or a collapse of family values. We now know something objectively true about humans that we didn’t know before: that there is a regularly occurring, non-pathological minority variant in the human condition, independent of culture, habitat, religion, education, or customs, which we currently call “being gay”. This minority variant is not, of course, lived in a way that is independent of culture, habitat, religion, education and customs. It is lived, as is every other human reality, in an entirely culture-laden way, which is one of the reasons why it has in the past been so easy to mistake it as merely a function of culture, psychology, religion or morality: something to get worked up about rather than something that is just there.

However, if we are faithful to the Church’s teaching and reject relativism, then we must interpret the definition as really depending on something being true, as evoking an underlying truth claim that is being defended here. After all, the claim that something is objectively disordered suggests that there is something objectively ordered behind it, as it were, starting from which we can detect the disorder. The truth claim behind this definition is that all humans, by the mere fact of being human, are intrinsically heterosexual and that there exists an unique proper expression of sexual love for humans, that within marriage which is open to the possibility of procreation. It is from this presupposition of the intrinsic heterosexuality of all humans and the corresponding goodness of marital sexual love that it can properly be deduced that those with a homosexual inclination are objectively disordered, that they are in fact defective heterosexuals, and that any sexual relations between such people must be judged lacking according to the degree to which they fall short of those between married heterosexuals.

Well, what has emerged with ever-greater clarity over the last twenty or so years is that the claim underlying the teaching of the Roman Congregations in this sphere is not true. It is not true that all humans are intrinsically heterosexual, and that those who appear not to be heterosexual are in fact defective heterosexuals. There is no longer any reputable scientific evidence of any sort: psychological, biological, genetic, medical, neurological – to back up the claim. The discovery that I talked about earlier, backed with abundant evidence, is that there is a small but regular proportion of human beings – somewhere between three and four percent – across all cultures who are hardwired to be principally attracted to members of their own sex. Furthermore there is no pathology of any psychological or physiological sort that is invariably associated with this sort of hardwiring. It is not a vice or a sickness. It is simply a regularly occurring minority variant in the human species.

Powinien zostać ekskomunikowany za takie teksty? A przynajmniej spalony przez powieszenie na stosie? :-P

Alison uważa, że wszystko to jest dobrą wiadomością dla osób homoseksualnych (tych oczywiście, którym na tym zależy, jak sądzę).

I won’t go on too long here about the rather obvious reasons why it is good news for gay and lesbian people. Suffice it to say, that it makes an enormous difference to someone’s personal sanity and all round healthiness if you discover that you aren’t a mistake, a cruel joke. If you are used to being told that your feelings are all wrong, sick, distorted, and your attempts to tell the truth about your life are so many delusions and lies, then the relief that is felt when you find the truth is very well brought out in the famous Hans Christian Andsersen story The Ugly Duckling. Anyone who has undergone this relief will resonate with these words of Pope Benedict from his most recent Encyclical Caritas in Veritate: „Each person finds their good by adherence to God’s plan for them, in order to realise it fully: in this plan, each one finds their truth, and through adherence to this truth, becomes free (cf John 8,22). To defend the truth, to articulate it with humility and conviction, and to bear witness to it in life are therefore exacting and indispensable forms of charity.”

Ale twierdzi także, że cała kwestia homoseksualizmu, dyskusje nad nią w łonie Kościoła są prawdziwym błogosławieństwem dla wszystkich. Ogrom nowej (raczej nowo akceptowanej) wiedzy o człowieku, jego życiu, kondycji, zmaganiach, dojrzewaniu, różnych aspektach człowieczeństwa – to nie jest coś, obok czego można przejść obojętnie. I może to również heteroseksualistom pomóc stać się pełniejszymi, bogatszymi duchowo i mądrzejszymi ludźmi.

However, what I would like to do here is stand back a little from our tendency to opportunism, and try to sketch out part of the shape of this discovery about the human condition in such a way that we can see that, like all such discoveries of things that are true about being human, this is good news for all of us as humans. Later on I’d also like to show why it is a piece of good news for us as humans that is going to be particularly good news for us as Catholics.

Just so, we are only now beginning to be able to tell what are some of the knock-on effects of having discovered that what we call being “straight” or “heterosexual” is not the normative human condition, but a majority human condition. This means that while it is true that human reproduction is intrinsically a two-sex matter, and that the vast majority of humans are heterosexual in orientation, it is not true that humans are intrinsically heterosexual. If there are some humans in whom, as a normal and non-pathological minority variant, the emotional and the sexual elements of their lives are not linked to any possible reproductive element, then the link between the possible reproductive element and the emotional and sexual element in those in whom these elements are linked is of a somewhat different sort than was previously imagined.

Dlaczego więc jest tak źle, skoro jest tak dobrze ? Alison twierdzi, że to dlatego, że Kościół, chrześcijaństwo w ogóle, jest tak naprawdę w powijakach. I dużo się jeszcze musi nauczyć.

[…] we may well still be in the early stages of the Church’s history, and Christianity still a young religion. And we have discovered an area of genuine human anthropology about which Church teaching is a complete vacuum.

No, instead we find ourselves facing up to the fact that we have discovered something objectively true about being human which is going to re-write our maps.

Given that all Church teaching in this sphere has depended on, been a deduction from, the Church’s teaching about marriage, and has depended on the presupposition of the intrinsic heterosexuality of all humans, it is fair to say that the Church has nothing at all to say about a reality of which its teachers were entirely ignorant. It is properly speaking true to say that, appearances aside, the Catholic Church has no teaching at all about homosexuality.

Co mają więc robić zainteresowani wierzący homoseksualiści?

This seems to me to be the challenge for us now, and as I say continually, it seems to me to be a fun challenge: are we going to dare to be Catholics, not in rivalry with our office holders, grateful that they’re there, aware that they’re pretty stuck, but delighted to be beginning to take on board the contours of the new discovery about being human that goes with the term “gay”? Are we going to allow ourselves to be empowered to discover ways in which God is much more for us than we had imagined, that God really does want us to be free and to be happy, and to rejoice in what is true as we are stretched toward and stand alongside the weakest and most vulnerable of our sisters and brothers wherever we may find them? Are we going to allow ourselves to discover the potential for Catholicity that is opening up alongside the discovery of the new richness in Creation that shimmers within the little word “gay”?

Pięknie. Tylko skoro Kościół tak naprawdę nie dysponuje  w  t e j  c h w i l i  żadnym nauczaniem na temat homoseksualizmu, sporo musi sie nauczyć, a jego liderzy są nieco konserwatywni, to co ma zrobić wierzący/wierząca gej/lesbijka  w  t e j  c h w i l i? Młyny Boże mielą powoli podobno. A życie człowiek ma jedno. James Alison odpowiada:

One way or another, let me tell you what I have discovered in my years underground in enemy territory: you are not alone, and His promises are true.

Hmmm…

No, ale skoro jest i księdzem katolickim i gejem, to chyba wie, co mówi.

(Cytowane fragmenty pochodzą z artykułów Jamesa Alisona: The Fulcrum of Discovery or: how the “gay thing” is good news for the Catholic Church oraz Letter to a young gay Catholic)

okołofeminizmowo, okołoreligijnie

Okrutny błąd odstępczego feminizmu

Czy naprawdę człowiek musi się pocieszać, że niektórzy księża katoliccy nie mają monopolu na wygadywanie głupot, a kroku godnie dotrzymuje im na przykład pastor kalwiński (też niektóry)? Tym bardziej, że to żadne pocieszenie. Ale za to i w jednej i w drugiej grupie znajdą się tacy, co to kiedy czyta się ich wypociny, to szczęka z wdziękiem opada na podłogę i nie chce się z niej podnieść. Oto Kilka myśli nt. feminizmu niejakiego Pawła Bartosika, pastora i doktoranta. MYŚLI – podkreślam.

Wiele feministek z powodów światopoglądowych nie chce przejmować nazwiska męża. Nie zdają jednak sobie sprawy, że postępując w ten sposób decydują się zachować nazwisko ojca. Tym samym nie są w stanie uciec od symboliki przejmowania nazwiska po mężczyźnie, którego Bóg ustanowił przymierzową głową. Kobieta zachowująca po ślubie nazwisko ojca informuje w symboliczny sposób, że wciąż chce pozostać pod jego (nie zaś męża) przywództwem i opieką.

Ależ głupie te baby, no. Nie zdają sobie sprawy, że nazwisko mają po ojcu (często, ale nie zawsze i nie wszędzie). Pewnie sądziły, że wzięte z sufitu. Dzięki ci, pastorze Pawle, za uświadomienie. Co do mnie, to zostawiłam sobie nazwisko panieńskie, bo uznałam, że idiotyzmem jest zmieniać coś, co mam od urodzenia, i co jest poniekąd częścią mnie. W dodatku dla faceta, nawet jeśli ten facet jest jedyny i ukochany. I nie informowałam w ten sposób, nawet symbolicznie, że chcę zostać pod opieką ojca, bo tenże cudowny człowiek złapałby się za głowę słysząc podobne głupoty, a tak to tylko mógł się w grobie poprzewracać.

Skąd w ogóle wiadomo, że Bóg ustanowił mężczyznę głową, w dodatku przymierzową? A z myśli inaczej Bartosika, które obficie umieszcza na swoim blogu (zaglądać tam należy wyłącznie na własne ryzyko, bo mózg się nieco wzdraga przed fajerwerkami tychże myśli, z których większość nie jest nawet zabawna, dekalog antyparytetowy też nie, buu):

„1 Mojżeszowa. 5:1
To jest księga potomków Adama: Kiedy Bóg stworzył człowieka, na podobieństwo Boże uczynił go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich oraz błogosławił im i nazwał ich ludźmi, gdy zostali stworzeni.”

Słowo przetłumaczone w 2 wersecie jako ludzie to hebr. „ADAM”. Czyli Bóg uczynił Adama i Ewę mężem i żoną i błogosławił ich i nazwał ADAMEM. Fragment ten mówi, że przyjęcie kobiety przez Adama i nadanie jej imienia ADAM ma być wzorem dla wszystkich pozostałych małżeństw. A więc Bóg nazwał pierwszych rodziców imieniem mężczyzny. Słowo „Adam” opisuje człowieka czy też ludzkość tak jak ang. man.
Czasami dziwimy się, że Bóg nazywa męża i żonę tym samym imieniem – imieniem męża. Dziś wyrazem jego jest przyjmowanie nazwiska męża przez żonę. Oczywiście wiele feministek sprzeciwia się temu zwyczajowi woląc zachować nazwisko ojca niż męża. Faktem jest jednak, że zachowują nazwisko przymierzowej Głowy.

No, czyż nie logiczne? Wprost zapierające dech w piersiach. Bóg nazwał pierwszych rodziców imieniem mężczyzny, no. I wszystko jasne. Kto tu jest głową też.

Zwyczaj przejmowania nazwiska po ojcu (lub mężu) wyraża prawdę, że osoba je otrzymująca jest chroniona i reprezentowana przez przymierzową głowę rodziny. Dążenia feministek do uniezależnienia się od przymierzowego przywództwa męża w rodzinie (a nie wszystkich mężczyzn) w istocie nie pomogły „wyzwolonym” żonom lecz naraziły je na więcej niebezpieczeństw. Feminizm spodował, że wielu mężczyzn przestało respektować przymierzowe przywództwo ojców oraz mężów i zaczęli traktować kobiety w przedmiotowy sposób, jako obiekt pożądania, nie licząc się z ustalonymi przez Boga strukturami w rodzinie.

Oj, no bo przecież wiadomo, że feminizm to najgorzej robi kobietom. Powyżej bardzo logicznie przedstawione jest wynikanie: przez feminizm mężczyźni tracą panowanie nad kobietami, z czego wypływa zupełnie naturalny wniosek, że zaczynają je traktować przedmiotowo. Rozumiem, że w sytuacji odwrotnej, kiedy ma się nad czymś władzę, nie traktuje się tego czegos przedmiotowo, bo skąd?

I co jest złego w byciu traktowaną przez męża jako obiekt pożądania, do licha? Spróbowałby pastor, zachęcam. Może nawet by się spodobało? Że już nie wspomnę o ewentualnym zadowoleniu żony.

Mężczyzna, który zrzeka się władzy nad żoną (kapitulując wobec powszechnego feminizmu) jest sabellianinem – heretykiem, który nie widzi żadnych różnic (prócz imion) pomiędzy osobami Trójcy. (…)

No właśnie. Nie wiedziałeś, drogi mężczyzno – który żonę swoją traktujesz normalnie, jak człowieka i partnera, a nie jak swoją podwładną – że jesteś sabelianinem? To się właśnie dowiedziałeś. Przy okazji dowiedziałeś się także, że fakt normalnego traktowania przez ciebie żony wynika bezpośrednio z twojej osobistej wiary – że trzy Osoby Boskie tak naprawdę nie są trzema Osobami Boskimi, tylko różnymi aspektami jednego Boga. Fajne. Czy to gdzieś uczą takiej logiki inaczej, czy trzeba palić coś specjalnego, żeby takie konstrukcje myślowe (również inaczej) budować i do takich wniosków dochodzić? Bo ja też tak chcę koniecznie!

I nie tylko chcę. Mam także nadzieję, że może po odpowiednim treningu (ew. paleniu) będę zdolna nawet pisać takie fajne książki, jak „Głowa rodziny” Douglasa Wilsona, z której pochodzi powyższy cytat o sabelianinie. Albo przynajmniej podobne do innej pozycji tego samego autora („Reformowanie małżeństwa”). W końcu zdanie eksperta na temat współczesnego zagrożenia feminizmem (czy jakoś tak) na pewno sprzedaje się świetnie: Feminizm zaatakował przymierzowy charakter małżeństwa i popełnił tym samym okrutny błąd. Jednak suwerenny Bóg używa ludzkich błędów aby zmusić kościół do zdefiniowania i porzucenia tego, co odstępcze i przynoszące nieszczęście.

O.