czepiam się, okołonaukowo, osobiste

There is no short cut

Trzeba ciągle kontrolować swoje ciało, pilnować treningu i tego, żeby się nie przetrenować, dbać o to, żeby samopoczucie było optymalne. Ciągle trzeba coś korygować, ulepszać. To jest niesamowity wysiłek. Nykaenen raczej wysiłku nie podejmował. On nie był Supermanem. Latał pięknie, ale nie odmawiał sobie niczego.

[…] mimo że bardziej niż skocznie przyciągały go dyskoteki, […]

Powtórzmy jeszcze raz: Nykaenen raczej wysiłku nie podejmował. Bardziej niż skocznie przyciągało go co innego.

And there is one who proves everyone wrong and – that is what is seems like – just jumps and wins. 

Ja to stara jestem, ale pamięć mam jeszcze jakoś tam czasem działającą. I takie teksty, że Matti Nykänen skakał ot tak sobie bez wysiłku, że nie trenował, że tylko balował, że bardziej niż skocznie przyciągały go dyskoteki i bójki, słyszałam ponad 30 lat temu, przy okazji Sarajewa czy Calgary, i żywo stoją mi w pamięci, gdy słyszę je i teraz. Kiedy byłam dziewczynką wpatrzoną maślanym wzrokiem w szczupłą sylwetkę ślicznego fińskiego skoczka, byłam nawet w stanie w nie uwierzyć. W końcu mówili o tym w telewizorze sami fachowcy, a i zawodnik wydawał się wtedy taki super i w ogóle. Lecz kiedy słyszę i czytam to samo i dziś, przy okazji jego śmierci, to wszystkie ręce mi opadają. Nie podejmował wysiłku? Nie kontrolował ciała? Nie korygował? Serio? Serio mowa o tym samym człowieku? Jednym z największych – i najbardziej pracowitych – sportowców wszech czasów, niezależnie od dyscypliny? Który, co zupełnie nie zaprzecza temu, iż miał przeogromny talent, okrutnie ciężką pracą doszedł do tego, do czego doszedł? Który posunął ten sport naprzód jak nikt inny? Którego talent, determinacja i mordercze treningi (tak!) zaprowadziły na sam szczyt, gdzie sprawiał wrażenie, że – cóż, wszyscy inni skoczkowie skaczą i spadają, posłuszni prawom fizyki i biologii ludzkiego organizmu – on sprawiał wrażenie, że lata, a ląduje wówczas, kiedy sam zdecyduje, że wystarczy tego dobrego.

Matti Nykänen trenował ciężej i więcej niż jakikolwiek inny skoczek (do jego czasów;  obecnie treningi zawodników są zapewnie bardziej wymagające niż kiedyś, cały zresztą sport wygląda mocno inaczej). Od momentu, kiedy po raz pierwszy założył narty i wykonał pierwszy skok, trenował całymi dniami. Skakał (poza oczywistym treningiem siłowym, bieganiem, itd.). Skakał. Wracał na skocznię i skakał. I skakał. W kółko na okrągło. Pogoda czy niepogoda. Kiedy był zdrowy i kiedy chorował. Skakał z rozwalonymi i wiecznie obolałymi kolanami (bo taką krzywdę wielka ambicja, obciążające treningi i lądowanie telemarkiem robią nogom), skakał na lekach przeciwbólowych i przeciwzapalnych, nie zawsze skutecznych. Kiedy skocznia była nieodśnieżona, sam ją odśnieżał – rzeźbiąc w śniegu trasę za pomocą własnych nart na rozbiegu. Był opętany skakaniem, a dokładniej – skakaniem jak najlepiej. Oddaniem perfekcyjnego skoku. Trenował dla skakania, nie dla zawodów jako takich. Nie trenował dlatego, że „o, zbliżają się Igrzyska, zwołajmy trenerów, ustalmy strategię treningów”. Chciał zwyciężać, ale chciał zwyciężać perfekcyjnie, jak prawdziwy mistrz. To nie „co innego” przyciągało go mocniej niż skocznie. To skocznie przyciągały go najmocniej ze wszystkiego. Matti Nykänen w swojej karierze oddał plus minus dwa razy więcej – dwa razy więcej! – skoków, niż jakikolwiek inny skoczek w tamtych czasach.

To, rozumiem, nazywa się „niepodejmowaniem wysiłku”?

Oczywiście miał przeogromny talent. Ale sam talent nie wystarcza, jeśli nie ma przy tym ciężkiej pracy. Naturalnie, że współpracował z trenerami i z naukowcami. Oni badali, analizowali, poznawali mechanizmy i fizykę skoku, a następnie musieli przetłumaczyć to z naukowego na sportowe. Ale to była współpraca. To zawodnik musiał to wszystko wypróbować. Zrobić, wdrożyć. Nauczyć swoje ciało reagować tak, jak powinno. Wyrobić odpowiednie zachowania i ruchy mięśni. Wyrobić reakcje. A takie rzeczy wyrabia się wyłącznie własnym wysiłkiem. Co z tego, że sportowiec rozumowo wie, iż w tej chwili musi ugiąć kolano, a w tamtej unieść lekko tułów? Teoria jest łatwa. Gorzej ze zmuszeniem organizmu, żeby się tego nauczył, żeby umiał to zrobić automatycznie, w odpowiednim momencie. To przychodzi wyłącznie z mozolnym treningiem. Z metodą prób i błędów. Próbowaniem, powtarzaniem, zmianami stylu, analizowaniem błędów i żmudnym ich poprawianiem. „Jeśli ten próg byłby o 20 cm dłuższy, rozbiłbym sobie twarz” mówił do trenera na treningu. Matti Pulli, trener oraz naukowiec od sportu, uśmiechał się: „To znaczy, że odległości są w sam raz”.

Mottem Nykänena było: „There is no short cut on the way to the top.” Nikt nie nauczył go tyle, co on sam siebie. Trenerzy pomagali ogromnie, tak. Sesje z psychologami, w tym trening mentalny. Wskazówki. „Nie waż się nigdy przytyć powyżej 58 kilogramów!” mówił Pulli do Nykänena (skoczek ważył 57 kg i miał 177 centymetrów wzrostu – idealne proporcje dla zawodnika tego rodzaju sportu). Lekki skoczek lata lepiej. Z drugiej strony na rozbiegu przydaje się szybkość, zatem masa ma znaczenie. I mięśnie. W czasach najlepszych występów Nykänen na treningach mógł konkurować ze skoczkami wzwyż – kicanie niczym zajączek celem pokonania jednym ciągiem kilku przeszkód o wysokości 140 cm za pomocą przeskoków obunóż nie sprawiało mu żadnego problemu.

Dla skoczka narciarskiego niezłym trickiem jest również „przekonanie” własnego ciała za pomocą obciążeń, że jest cięższe niż naprawdę; przynosi to korzyść później na skoczni, kiedy skacze się bez tychże obciążeń. Matti Nykänen przez całą swoją karierę nosił pod ubraniem specjalną kamizelkę – nosił dzień w dzień, latami, a zdejmował tylko do snu. Kamizelka zrobiona była z ołowianych pasów połączonych ze sobą, a jarzmo to sumie ważyło od 6 do 14 kilogramów. Nie żeby inni sportowcy ich nie stosowali, owszem, ale nikt nie czynił tego tak obowiązkowo jak on, a większość jego kolegów z reprezentacji zdecydowanie wolała te lżejsze modele.

Zatem: nie ulepszał? Nie korygował? Nie kontrolował ciała, nie dbał o treningi? Serio?

Czego więc nauczył się Matti Nykänen podczas swoich treningów? Co jest kluczowe w skoku narciarskim? Kombinacja następujących czynników: szybkość na zjeździe (szybszy skoczek poleci dalej) i idealne przejście w pozycję do lotu, z jak najmniejszą utratą prędkości przy zmianie. Naukowcy (początkowo rzeczywiście tylko fińscy, potem także pracujący w naukowych instytutach Japonii i Austrii) przeanalizowali parametry skoków Nykänena, a także innych skoczków, i udało im się wykazać, czym różnią się od siebie poszczególni sportowcy. Każdy skoczek ma w czasie oddawania skoku plus minus jedną trzecią sekundy na przejście z pozycji na rozbiegu do pozycji do lotu. W zależności od skoku: pokonuje w tym czasie kilka (około 6) metrów skoczni, opuszcza rozbieg, prostuje nogi, ustawia narty w odpowiedniej pozycji (obecnie V, kiedyś równolegle), a także odpowiednio sytuuje górną część ciała względem nart. Wszystko to powinno być zrobione w ten sposób, aby utracić jak najmniej prędkości (należy więc pracować tak, aby opór powietrza był jak najdłużej możliwie najmniejszy), a także przemieścić środek ciężkości tak, aby krzywa lotu była optymalna. Jedną z zauważalnych różnic między Nykänenem a innymi skoczkami był czas wyjścia z progu. Można to robić „za późno”, kiedy to ustawianie nart zachodzi wcześniej, a tułowia odrobinę później. Można to robić „za wcześnie”, co oznacza, że górna część ciała skoczka wylatuje nad progiem, a nogi z nartami „pociągane” są za nią. Matti Nykänen prawie zawsze skakał „za wcześnie” – kiedy trenował na nieodśnieżonych skoczniach i niejako odśnieżał je swoimi nartami, jak zostało wspomniane wyżej, trenerzy zauważyli po jakimś czasie, że ślad nart na rozbiegu urywa się jakieś półtora metra przed progiem: Matti był już wówczas w powietrzu. Podobnie działo się na zawodach. Ale nie w sensie, że jeden z elementów skoku opóźniony był w stosunku do drugiego, a raczej w sensie całości. Generalnie, wykonując skok Matti Nykänen leciał już, zanim skończył się próg. Co oznacza, że przyjmował pozycję do lotu wcześniej, niż inni zawodnicy.

Ale to nie wszystko. Większość skoczków zaczyna prostować nogi przy wybijaniu się z progu. Nykänen nie. Jego nogi były praktycznie w tej samej pozycji przez cały najazd. Zmieniało się natomiast ustawienie tułowia – skoczek znacząco unosił wówczas swój punkt ciężkości. Jednak nie robił tego za pomocą rozprostowania nóg w kolanach. Czynił to za pomocą ruchu bioder, wypychając niejako tułów do góry nad wciąż ugiętymi nogami (starając się nadal utrzymać ciało tak, aby opór powietrza był jak najmniejszy zważywszy na okoliczności). W momencie tym był w stanie przyspieszyć swoje ciało dzięki zmianie położenia środka ciężkości. Ruch ten, bardzo dynamiczny, pozwalał Nykänenowi, mimo że jego prędkość na rozbiegu mogła być stosunkowo nieduża, uzyskać przy wybiciu się do lotu lepsze prędkości (i poziomą, i w pionie), niż wszystkim jego rywalom. Asem w rękawie fińskiego skoczka była zatem technika skoku. Nykänen „skakał biodrami, nie nogami”. Nogi nie katapultowały go, to nie one napędzały ruch. Czynił to tułów, a prostujące się nogi były przy tym „ciągnięte” w górę.

Wybitny talent Nykänena pozwolił mu opanować tę technikę podczas treningów w bardzo niedługim czasie. Być może jeszcze bardziej interesujące jest to, że jego technika nie wyróżniała się specjalnie w trakcie pierwszej fazy wyjścia z progu (czyli w ciągu pierwszych, wspomnianych wyżej, trzech metrów na skoczni). Naukowcy analizujący skoki narciarskie twierdzili, że różnice widoczne były dopiero w drugiej fazie. Co oznacza, że Nykänen miał jeszcze mniej czasu na zrobienie tych swoich sztuczek, i nadal robił je szybciej od swoich rywali. Kluczowe dla jego sukcesów były: umiejętność uzyskania optymalnego przyspieszenia na skoczni, plus idealne przyjęcie pozycji do lotu, z jak najmniejszą stratą prędkości, w jak najkrótszym czasie. Zwyczajnie mówiąc, Matti Nykänen oddawał skoki bardziej precyzyjnie, szybciej i dynamiczniej niż jakikolwiek inny skoczek za jego czasów.

Tak sobie myślę… Ja doskonale rozumiem, że można mieć innych faworytów i kochać innych sportowców. Co prawda w wypadku niektórych jednostek (przykład: Matti Nykänen) różnica klas między nimi a rywalami jest tak ogromna, charyzma tak wielka, magia tak zniewalająca (w czasie pokazów są w stanie, poza wykonywaniem odpowiednich sportowych czynności, trzymać mocno bijące serca wszystkich widzów w dłoni i bawić się nimi, jak chcą), że wydawałoby się, że jest to widoczne i oczywiste dla wszystkich. Najwyraźniej nie jest, i to też jest zrozumiałe (nie każdy w końcu ma tak dobry wzrok i gust jak ja ;)). Rozumiem również zazdrość – tyle medali, tyle sukcesów, tyle tytułów. Rozumiem nawet ten mechanizm, ten dysonans poznawczy, który tak mocno wyłazi ze słów, że Nykänen nie podejmował wysiłku, a skoki nie były dlań ważne. Łatwiej bowiem powiedzieć, że rywal ma, owszem, wielki talent, że nikt nie doskoczy, ale to przecież niczyja wina, bo na talent nie poradzisz. Trudniej przyznać, że talent trzeba rozwijać, a w tym celu najbliższymi towarzyszami sportowca stają się praca, wysiłek, ból i trud. Rozumiem również krytykę, nawet najbardziej zauroczeni wielbiciele Nykänena przyznają, że za uszami miał bardzo dużo, i krytyka bardzo mu się należała, za różne zresztą rzeczy. Ale krytyka powinna mieć trochę sensu, mieć coś wspólnego z rzeczywistością. Teksty, że Matti Nykänen robił wszystko tak od niechcenia, między jedną dyskoteką a drugą, ot, raz przechodził z tragarzami koło jakiejś skoczni, pomyślał „a, skoczę sobie, w końcu mam talent”, a potem tylko skakał i wygrywał (just jumps and wins), doprawdy sensu nie mają. Są za to nieprofesjonalne. I niesportowe. Dobry sportowiec umie bowiem przegrywać, szanuje (nie deprecjonuje) rywala i potrafi uznać wyższość mistrza.

A już szczególnie tego najlepszego, mistrza wszech czasów, mistrza nad mistrze, czarodzieja skoczni, skoczka najwspanialszego.

Lepää rauhassa, Matti.

 

Przy pisaniu garściami czerpałam z biografii: „Matti. The biography of Matti Nykänen” autorstwa Egona Theinera (Egoth, 2006). Fotka wyżej pochodzi z tej książki.
Oraz zaglądałam do:
1. Virmavirta M et al. Take-off analysis of the Olympic ski jumping competition (HS-106m). J Biomech 2009; 42(8):1095-101
2. Virmavirta M et al. Characteristics of the early flight phase in the Olympic ski jumping competition. J Biomech 2005; 38(11):2157-63
3. Virmavirta M et al. Take-off aerodynamics in ski jumping. J Biomech 2001; 34(4):465-70
4. Schmölzer B, Müller W. Individual flight styles in ski jumping: results obtained during Olympic Games competitions. J Biomech 2005; 38(5):1055-65
5. Krzysztof Ernst. Fizyka sportu (PWN, 1992)
6. https://www.skokinarciarskie.pl/etapy-skoku-narciarskiego
I do artykułu, który mnie nieco zirytował: https://bit.ly/2RRMgqa

okołonaukowo, osobiste

Denial

Ten film trzeba zobaczyć. Nie tylko dlatego, że Holocaust, bo to nie jest film o Holocauście. Naturalnie wszystko się wokół Holocaustu obraca, i choć jeden z bohaterów w pewnym momencie mówi ze znużeniem, że przecież istnieją inne ważne rzeczy, a wszyscy doskonale wiedzą, czym była Zagłada, więc po co to robić, to jednak – zwłaszcza kiedy poczyta się komentarze na temat filmu (nie róbcie tego, można powyrywać sobie ostatnie resztki uwłosienia… zresztą czytajcie, bo i tak brudna morda nacjonalizmu podnosi się i w tym kraju, gdzie niby wszystko wiadomo, więc komentarze nie powinny specjalnie zaskoczyć) – widać wyraźnie, że dobrze, że przypomnimy o Holocauście. Bo Holocaust miał miejsce. I w Oświęcimiu były komory gazowe. I systematycznie wymordowano tam mnóstwo ludzi. To wszystko miało miejsce. Prawda pozostaje prawdą, niezależnie od różnych opinii na jej temat. Tak jak istniało niewolnictwo. Tak jak Elvis is dead. Tak jak witamina C nie leczy z raka, organizmy GMO nie są zagrożeniem, globalne ocieplenie jest faktem, a szczepionki uratowały i ratują zdrowie i życie milionów ludzi.

Ten film trzeba zobaczyć, bo to jest film o denializmach. Nie tylko tym jednym, reprezentowanym i prezentowanym przez Davida Irvinga – pseudonaukowca, samozwańczego „historyka”, aspirującego do bycia rzetelnym znawcą historii Hitlera, a w rzeczywistości zwykłego pisarzyny o rasistowskich, antysemickich i na dobitkę seksistowskich przekonaniach. To on jest głównym bohaterem, to jego analizują twórcy filmu, ale jednocześnie pokazują, że problem nie jest ograniczony li i jedynie do niego. Gdyż albowiem żyjemy w epoce zaprzeczania. Opinie są równe faktom. Prawda jest płynna. Media są pełne prawdopośrodkizmu: prawda leży według nich pośrodku, a nie tam, gdzie leży. Do medialnych debat zapraszani są wybitni specjaliści w danej dziedzinie i ludzie, którzy o temacie nie mają pojęcia, i każe im się dyskutować ze sobą. Specjalistom unikającym tego typu sytuacji zarzuca się tchórzostwo, podejście niedemokratyczne (co słyszy Deborah Lipstadt), a także stalinowską cenzurę, brak serca i faszystowskie metody (co z kolei zdarza się słyszeć popularyzatorom nauki, piszącym chociażby o szczepionkach). Każdy, kto mówi, że: nie, opinie nie są równe faktom, nie, nie możesz polemizować z faktami, nie, nie każda opinia ma wartość i się liczy, nie jest traktowany życzliwie, ani przez media, w ich pędzie do demokratycznego dawania głosu i jednej i drugiej stronie, ani też przez „samouków”, którzy uważają, że godzinny kurs na Uniwersytecie im. Youtube’a wystarczy do podważenia wiedzy żmudnie zbieranej przez naukowców przez dziesięciolecia. Nawet i twórcy filmu, skądinąd fantastycznie pokazujący mechanizmy denializmu, sami trochę wpadają w pułapkę prawdopośrodkizmu. Jeszcze przed obejrzeniem filmu, kiedy rzucamy okiem i uchem na trailer czy featurette, słyszymy słowa „historyk” czy „kontrowersyjny” w stosunku do Irvinga – kontrowersyjne to sobie mogą być moje gusta muzyczne, a nie rasizm czy antysemityzm – oraz widzimy śliczną scenę z udziałem Irvinga zestawionego z hajlującymi neonazistami. Ot, miły starszy pan, który, traf chciał, nieco kontrowersyjnie wybiela Hitlera oraz twierdzi, że no cóż, kontrowersyjny raport Leuchtera przekonał go, że komór gazowych w obozach nie było, ale przecież ogólnie co złego, to nie on. „Nie jestem rasistą” mówi Irving, wyglądający na przerażonego krzyczącymi w tle skinheadami, jakby nie mógł uwierzyć, że jego niewinne poglądy mogą podzielać tacy kontrowersyjni i niesympatyczni ludzie, i do czego to w ogóle doprowadziło, a on wcale nie chciał. Wymowa tej sceny, sprytnie zmontowanej w trailerze, jest tak silna, że kompletnie zaprzecza faktom (oraz temu, co uczciwie pokazane jest w filmie) – że Irving gościł i przemawiał na nazistowskich wiecach i że generalnie ci mili łysi panowie ze swastykami i on – to przejawy tego samego. O, mam pretensję do osób, które stworzyły trailer (oraz zatwierdziły jego montaż). Złożę ją jednak na karb podejścia czekającej na film z utęsknieniem fanki, która śni o ideale, a widząc rysy na tymże popada w otchłań rozpaczy…

Zatem zapominam i wygrzebuję się z otchłani. To są drobiazgi. Ten film powinno się obejrzeć, bo nie dość, że precyzyjnie i ostro ukazuje epokę denializmu, to jeszcze próbuje pokazywać jego mechanizmy. Deborah Lipstadt mówi bezceremonialnie na swoim wykładzie: to, że ktoś zaprzecza oczywistym faktom, to nie tylko jego pogląd (rozważanie, którym twórcy filmu błyskotliwie zamykają cały proces, wkładając je w usta sędziego Graya), ale oznacza to, że ktoś musi mieć z daną kwestią zasadniczy problem. To nie poglądy powodują, że Irving jest antysemitą. Odwrotnie, Irving jest antysemitą i rasistą, a będąc nim sprzedaje swoje poglądy ludziom, którzy chcą w nie wierzyć. Och, jakże ślicznie mechanizm ten ukazany jest w filmie. I jakże doskonale widać, że takiego kogoś nie da się przekonać do zmiany zdania. Żeby stawać na rzęsach i nawet klaskać uszami – nie. Nic nie zmieni stanowiska fanatycznego rewizjonisty. Czy zapamiętałego w swej polemiczności antywacka, na ten przykład. Przyznam, że początkowo wzdrygnęłam się nieco, słuchając tych słów padających z ust bohaterki. Że jakieś one takie oceniające i osądzające, to raz, a dwa – no że smutne to w sumie. Jednakowoż, to jest prawda, a prawda nas wyzwoli, oraz, jak mówi w filmie Anthony Julius, jest jedyną sensowną strategią, i nie ma co płakać.

Mały disklajmer – jakby ktoś zapytał, czy widzę różnice w sytuacji Irvinga i w zjawisku antywackowego trollingu internetowego, i jak w ogóle można to porównywać – tak, widzę i nie, nie porównuję. Widzę tylko podobne mechanizmy, co jest zresztą źródłem mojego nieustającego od paru dni zachwytu nad Denial. I przyczyną, dla której każdy powinien zobaczyć ten film, szczególnie osoba/osoby, które mniej lub bardziej amatorsko zajmują się popularyzowaniem nauki i debunkowaniem pseudonauki.

Bo pseudonaukowy trolling właśnie. Tak, taki zwyczajny, jaki widuję częściej czy rzadziej tu na blogasku czy na fejsbukowych popularnonaukowych stronkach. I tak, pokazany jest on znakomicie na przykładzie Irvinga, który przerywa wykład Lipstadt gówniarskim domaganiem się uwagi oraz personalnymi wycieczkami. Który stosuje idiotyczne sztuczki – jarmarczne, jak określa je Anthony Julius, prawnik Lipstadt, nalegając na to, aby ich strona nie zniżała się do tego poziomu – klasyczny cherry picking (no holes), omijanie niewygodnych szczegółów (keine liquidierung), wyśmiewanie przeciwnika, szczególnie kiedy ten prosi o dowody, stosowanie argumentów z autorytetu, odwoływanie się do współczucia tłumu (Dawid i Goliat), chamskie zaczepki o charakterze finansowym (kto ci za to płaci?), ordynarne kłamanie oraz odkręcanie kota ogonem (to kto w końcu wygrał ten proces?). Ach, doprawdy człowiek czuje się nadzwyczaj swojsko obserwując perorującego Irvinga. Oraz ogarnia go smutek, że jest aż tak widoczne, a mimo to aż tak skuteczne.

Zatem, skoro nie powinniśmy zniżać się do poziomu pseudonaukowca, co pozostaje nam, ludziom w jakimś tam małym zakresie walczącym z pseudonauką? Otóż film, który każda/każdy z nas powinna/powinien zobaczyć podpowiada nam strategię postępowania. Ba, podpowiada nam nawet trzy. (Chyba nie dość wyraźnie wspominałam dotąd, że kocham Denial. To wspominam wyraźnie.).

Strategia numer jeden to strategia Deborah. Wojownicza wojowniczka na wojowniczym rumaku, wymieniająca porozumiewawcze a wojownicze spojrzenia z Boadiceą. Ma rację oczywiście. I z tą racją na ustach rzuca się w bój, bez pomyślunku, wierząc naiwnie i gorąco, że przekona każdego. „Ludzie, ja tu wam mówię, że szczepionki działają. Musicie mnie posłuchać? No jak to nie słuchacie? Jak może to was nie obchodzić?”

tumblr_nlj7palcb41qfcx4to4_r1_250 tumblr_nlj7palcb41qfcx4to2_r1_250 tumblr_nlj7palcb41qfcx4to3_250

Jak? Tu na pomoc wołamy niezrównanego Joeya (jak nie trawię Przyjaciół, tak Joey potrafi rozświetlić smętny dzień): tak właśnie, jak na powyższym gif-secie. Gdyż metoda Deborah jest bardzo amerykańska, bardzo uczciwa i bardzo „do boju!”. Zalety – nikt ci nie zarzuci tchórzostwa, spokojnie możesz patrzeć sobie w oczy w lusterku każdego dnia. Wady – nie działa. Nikt cię nie posłucha, Joey ma rację, zwłaszcza kiedy nieunikniona frustracja doprowadzi cię do zniżenia się do poziomu przeciwnika (epitety, argumenty as personam występują niestety często po stronie pronaukowej). Nikt nie będzie cię słuchał, w dodatku zarzuci ci emocjonalność, niezrównoważenie oraz bezsensowne produkowanie się w nie wiadomo jakim celu.

Metodę drugą nazwałabym „metodą Deborah po ogarnięciu się”. Lipstadt, po przyjęciu do wiadomości tego, co wyżej,  zmuszona jest przez prawników zmienić strategię, wybiera więc następującą: żadnej emocjonalności, same gołe fakty. Innymi słowy, zarzućmy przeciwnika wiedzą i prawdą. Przedstawmy tę prawdę, pokażmy twarde dowody. Wezwijmy świadków na poparcie naszych słów. Deborah nie rozumie jednak, że może nieintencjonalnie zaszkodzić tym świadkom. Nie rozumie tego i nie widzi chyba do samego końca, Anthony Julius musi jej to tłumaczyć dwa razy, a w końcu i tak podejmuje decyzję za nią. Na szczęście, bo Deborah w szlachetnym zapamiętaniu nie zauważa, że jej dobre intencje wybrukują piekło innym ludziom. Naturalnie, zaznaczmy tu od razu, opisywane zdarzenia, z występującym znacząco czynnikiem ludzkim w postaci świadków Zagłady, to dość specyficzna sytuacja. Można ją jednak uogólnić. Metoda walki z pseudonauką za pomocą wiedzy, prawdy oraz udokumentowanych świadectw (np. w postaci peer-reviewed papers) jest niewątpliwie szlachetna i najlepsza. Tchórzem i tak cię co prawda nazwą, bo nie chcesz dyskutować, tylko arogancko i z wyższością rzucasz faktami, ale we własnym sumieniu czujesz zadowolenie z dobrze wykonanej roboty. Uważaj jednak, jak mówi Richard Rampton, nie zawsze to, co najlepsze, wygrywa. Bo to nie jest metoda wygrywająca. Specjaliści także się mylą, naukowcy-specjaliści w danej dziedzinie nie zawsze są dobrzy w opowiadaniu o nauce: wchodzą w za dużo szczegółów, nigdy nie mówią, że coś się działa, tylko że raczej działa na 97,8% i to w takich, a takich okolicznościach. Wszystko to natychmiast zostanie wykorzystane przez denialistów. W tę pułapkę wpada profesor van Pelt. I pułapka ta przewidziana jest przez Anthony’ego Juliusa – prezentując swoją wiedzę legitymizujesz jej podważanie. Zatem przegrasz, bo podważanie jest łatwe, nie trzeba doń dowodów, wystarczy głośno krzyczeć, że szczepionki powodują autyzm; jest też atrakcyjne dla obserwatorów, bo nikt nie lubi mądrzącego się jajogłowego profesorka.

Dochodzimy zatem do metody trzeciej, metody prawników Lipstadt: Juliusa i Ramptona. Przygotowując materiały do procesu przyjęli oni następującą strategię – nie mówimy o tym, że Zagłada miała miejsce, nie dopuszczamy do głosu tych, którzy przeżyli, nie przenosimy walki na nasze podwórko. Za to zrzucamy ją na przeciwnika, to on się musi bronić (prawnicza zasada, o której mówi team Juliusa: nieważne, czy formalnie bronisz, czy oskarżasz, zawsze oskarżaj). W końcu zarzucił nam, że go oczerniamy. Zatem zmuśmy go do tego, aby pomógł nam udowodnić, że to nie były oszczerstwa. Innymi słowy, pokażmy przy jego wydatnej pomocy, że to on świadomie kłamie, że falsyfikuje historię, że zakłamuje naukę, że propaguje pseudonaukę. Zmuśmy go do tego, aby sam sobie wykopał dołek, a potem weń wpadł na własne życzenie. Jest to niewątpliwie strategia wygrywająca, jeżeli uda ci się ją poprawnie przeprowadzić. Należy jednak pamiętać, że wymaga ona dużej wiedzy, znacznie większej niż ta do zacytowania paru artykułów naukowych (jak metoda druga). Wymaga żmudnej pracy, być może niemal zawsze zespołowej, bo nikt nie jest specjalistą we wszystkim. Strategia ta możliwa jest do zastosowania tylko przez ludzi wykształconych w danej dziedzinie, mających odpowiedni background. Same dobre intencje plus nawet oczytanie nie wystarczają. Przykre, ale boleśnie prawdziwe: nawet jeśli jesteś entuzjastą biologii i szczepionek, i nawet jeśli wiesz na ich temat sporo, a nie masz systematycznego wykształcenia – przegrasz. Prędzej czy później dasz się złapać na jakimś oczywistym drobiazgu, którego uczą studentów I roku, co pociągnie za sobą podważenie tego, o czym mówisz, oraz całej twojej wiedzy w ogólności.

Tak sobie myślę – niczym Katon powtarzając, że film wart jest obejrzenia – że wart był między innymi dlatego, że sprowokował mnie do zadania samej sobie pytania: która strategia zatem, jeśli w ogóle którakolwiek? W której się odnajduję, którą stosowałam w przeszłości i czy mi z tego powodu nieswojo? Czy strategia, którą nazywam wygrywającą, jest w ogóle możliwa do zastosowania? W moim przypadku? A czy jest etyczna? Spojrzę sobie w oczy?

I już wiem.

A wy?

A poza tym wszystkim to jest bardzo śliczny film. Bardzo spokojny, elegancki, grzeczny i angielski w swej wymowie. Nieco łopatologicznie co prawda tłumaczy różnicę między brytyjskim a amerykańskim systemem prawnym (solicitor a barrister, zasady English libel law), ale to się przydaje do zrozumienia strategii, którą przyjęli prawnicy Lipstadt. Smutno i ładnie pokazany jest Oświęcim, ale bez nadmiernej czułostkowości. Trudno oceniać czasem, mnie przynajmniej, kreacje aktorskie, kiedy portretowane postaci żyją i konsultowano się z nimi przy powstawaniu filmu, bo z góry zakładam, że ukazane są dobrze (twórcy w pierwszej kolejności dziękują Anthony’emu Juliusowi, a wspólne wywiady z Deborah Lipstadt i Rachel Weisz uroczo pokazują, jak obie są do siebie podobne w sposobie zachowania. To znaczy są ogólnie totalnie niepodobne, ale jednocześnie podobne, jeśli chodzi o bycie Deborah Lipstadt, rozumiecie, co mam na myśli. Lipstadt zresztą uczestniczyła w kampanii reklamowej i premierowych pokazach filmu, i generalnie przyznawała, że to właśnie wtenczas się zdarzyło. Nie wspominając już o tym, że słowa padające w sądzie są dosłownymi cytatami z procesu.). Co oczywiście nie zmienia zupełnie faktu, że na aktorów patrzy się z przyjemnością, nie tylko tych w głównych rolach, bo to zachwyt, oczarowanie, klasa i najwyższa jakość, ale i tych w drobniejszych. Postaci portretowane są subtelnie, „nasi” są dobrzy, ale nie w oczywisty sposób, „oni” są pokazywani czasem w nadmiernie wykrzywionym świetle (sceny w domu Irvinga), ale nie jest to wbijane łopatą do głowy. Zresztą, jak pisałam, wrażenie łagodzi trailer, ponadto nie trzeba się specjalnie wysilać, aby w złym świetle pokazać Irvinga, on radzi z tym sobie doskonale sam (szokujący wierszyk dla córeczki; „Trump jaki, czy co” przy okazji opowiadania prasie o pomocach domowych).

Absolutnie fascynujące było jednak dla mnie obserwowanie rozwoju sytuacji, tego, jak pracują prawnicy przy takim procesie, jak żmudna jest to praca, i jak oddanym jej trzeba być. Team Anthony Julius – Richard Rampton jest nie do pobicia, a na ich wzajemne zaufanie (o matko, jakżeż ogromne) oraz na przyjętą opcję dobry policjant/zły policjant – modyfikowaną niewątpliwie w zależności od klienta – patrzyłam zupełnie zaczarowana. Julius jest tym złym, chłodnym, nieemocjonalnym, dominującym. On niczego nie tłumaczy Lipstadt, on wydaje polecenia, ma po prostu tak być, jak on mówi, bo on zwyczajnie wie lepiej. Swoją drogą, cudownie popatrzeć na tak inteligentną osobę na ekranie. Nie zwyczajnie inteligentną, tak normalnie, średnio, ale inteligentną wybitnie, z umysłem ostrym i precyzyjnym jak skalpel, brzytwa i szklany nóż do mikrotomu w jednym. Ten człowiek podczas procesu celowo, ściśle i drobiazgowo robi tylko te rzeczy, które przyniosą mu wygraną, wszystko jest idealnie zaplanowane i podporządkowane temu celowi. Króciutka scena zastawienia pułapki na Irvinga, pułapki, która zapoczątkowała upadek tegoż i przegraną w procesie, jest tak doskonała, że w kinie zamierają nawet oddechy (a po niej słyszałam oklaski, co jakby nie zdarza się w takim przybytku zbyt często). Podczas spotkania z Lipstadt członkowie społeczności żydowskiej w Londynie wyzłośliwiają się nad Juliusem, śmiejąc się, że wiele kobiet (włączając w to księżną Dianę) pociągał jego intelekt. Oh man, ja się dziwię, że na niego nie leciało wszystko, co ma choć dwa neurony w mózgu. A dwie sceny, kiedy broni ocalonych z Zagłady przed Lipstadt, choć teoretycznie to ona stoi po ich stronie i ona ich reprezentuje? Okazuje się, że jednak nie, że jednak on ma rację, w dodatku Lipstadt (oraz widz) dostaje znakomitą lekcję: chcesz działać, walczyć? To rób to z głową, a nie emocjonalnie i głupio. Bo przegrasz i ty, i ci, którzy ci zaufali. To jest tak cudownie doskonałe i poruszające, że dosłownie zapiera dech w piersiach (i trzeba to zobaczyć na własne oczy, jak i cały film oczywiście – czy podkreślałam to już wystarczająco?).

Z drugiej strony mamy dobrego policjanta, Richarda Ramptona. Starszego, misiowatego, cichego, lubiącego wino, sympatycznego. Zachowującego pamiątkę z Oświęcimia. Uspokajającego, tonującego nastroje. To on (bez wątpliwości w porozumieniu z Juliusem) przekonuje Lipstadt, że powinna zamknąć dziób, zleźć ze swojego wojowniczego konika i pozwolić działać prawnikom. Odnosi sukces, klientka pozwala, i dzięki temu wygrywa rozprawę. Zachwycająca dynamika tych dwu postaci, duetu: Julius-mózg operacji i Rampton-wykonanie, jest czymś, co stanowi oś procesu i oś filmu. Mam wrażenie, że między innymi dlatego udało im się dobrać tak znakomity zespół do pracy przy procesie Lipstadt: po prostu swoim intelektem i strategią oczarowywali stopniowo i profesorów, i studentów.

I tak sobie myślę na koniec – szykując się na kolejny seans, bo przecież widziałam film stanowczo za mało razy – czy z tego także wynika jakaś nauka dla mnie? I w ogóle dla debunkujących pseudonaukę, szczególnie w dzisiejszych czasach? Teamwork może? Kij i marchewka, czyli podstęp i prawda? Zły policjant/dobry policjant? Wygrywająca strategia, czyli która? Tak na oko, to wydaje mi się, że potrzebujemy po prostu Anthony’ego Juliusa. Ktoś wie, ile on bierze za konsultacje?

*Denial (2016). Reżyseria: Mick Jackson. Premiera: TIFF, wrzesień 2016*

 

okołonaukowo, osobiste

Koronki

Uwaga na początek – notka będzie i osobista, i ładna (choć smutna) obecnością pewnego sympatycznego blond stworzenia, ale i będzie zawierała parę kolorowych, choć niezalecanych przy posiłkach ilustracji. Metaforycznie więc wyszarpujemy metaforyczne flaki, a wszystko z muzycznym podkładem.

Jak można wspominać nieżyjącego ukochanego artystę? Jak cenić twórczość, kochać, uwielbiać muzykę, doceniać kompozycje, padać na kolana przed wirtuozerią?

Wskazane – nieco pompatyczne oraz wzruszające – byłoby zapewne coś takiego:

„Koronki. Koronki są na chwile uroczyste – na twoje zwycięstwa, na wyjątkowe wschody słońca, na jakieś udane blond dzieło naszego Stwórcy,
NLN_Jeff_Hanneman_02
na nocną rozmowę z kimś, kto rozumie. Koronki szare lub srebrzyste, bardzo ażurowe. Koronki z najcieńszych nitek, delikatne, jasne i świetliste. Koronki z grubej bawełny, kremowe, puszyste. Koronki mokre od łez, splecione Postmortem. Koronki robione na cztery ręce z Kerrym, kakofonia wspólnych koronek. Koronki przycięte, obrębione na brzegach – do związania włosów Toma. Czasami trochę zmięte, ale widać, że to nie zwykła wstążka. Anioł Śmierci także powstał z koronek. Boże, dzięki za klocki i nici. Reszta to już Jeff.” *

Można też pisać z szacunkiem, kłaniając się głęboko, głębiej i jeszcze głębiej.
Można też nadać imię, jeśli gdzieś się napatoczy jakieś rondo.

A mając na przykład mikrobiologiczne zboczenie, można ocalać od zapomnienia nie tylko twórczość, ale i to, co zdarzyło się kilka lat temu. W wielkim skrócie:
Pobyt u znajomych, relaks w jacuzzi. Nagłe ukłucie w ramię, pewnie jakiś pająk czy coś takiego. Powrót do domu. „Kochanie, nie chcę cię martwić, ale musisz coś zobaczyć”. Przerażona żona widzi ramię – spuchnięte na całej długości, trzy razy większe niż normalnie, obolałe, zaczerwienione, twarde w dotyku. Jechać na ostry dyżur? E tam. Kto by zwracał uwagę na jakieś ugryzienie jakiegoś robala. No i jak tu dyskutować z kimś nie za bardzo trzeźwym?
Następnego dnia żona upiera się jednak. Ból nie do wytrzymania. Szpital. Tam reagują podejrzanie poważnie. Martwicze zapalenie powięzi. „Proszę pożegnać się z mężem, jest bardzo prawdopodobne, że nie wyjdzie z tego.” Lekarz rozpoznaje pacjenta. „Panie Hanneman, najpierw zajmiemy się ratowaniem pańskiego życia, potem ręki, a na końcu kariery.”

**********************************************************

ResearchBlogging.org

Martwicze zapalenie powięzi to rzadka na szczęście, ale bardzo poważna choroba. Opisywana od bardzo dawna (już Hipokrates w V wieku p.n.e., i tak dalej) popularność zyskała w latach 90. zeszłego wieku, gdyż od tego czasu prasa z lubością opisywała przypadki zakażeń bakteriami pożerającymi ciało (flesh-eating bacteria). O chorobie i jej ogromnej śmiertelności wspominali lekarze wojskowi w XIX wieku, Fournier opisywał malownicze, acz pewnie mało radujące pacjentów, objawy szczególnej postaci martwiczego zapalenia powięzi dotyczącej obszarów genitalnych (tzw. zgorzel Fourniera – lepiej nawet nie zaglądać), a w połowie XX wieku przyjęto nazwę dla schorzenia. Martwicze zapalenie powięzi zaczęło oficjalnie oznaczać zapalenie podskórnej tkanki tłuszczowej i błon łącznotkankowych tworzących powięzie, z towarzyszącym temu niszczeniem mięśni.

Choroba zaczyna się często niewinnie, od ukąszenia jakiegoś owada, przy okazji przecięcia, a nawet otarcia skóry, oparzenia, naciągnięcia mieśni, może pojawić się także jako powikłanie ospy wietrznej (ospa-party naprawdę nie są dobrym pomysłem). Opisano także przypadek pana, który sam ugryzł się w górną wargę, po czym rozwinęło się u niego to właśnie zakażenie,

Clipboard-2
Fotki z pierwszej cytowanej publikacji

a także nastolatka, który zmarł niedługo po zabiegu dentystycznym.

Po takim właśnie niepozornym uszkodzeniu skóra staje się głównym miejscem wtargnięcia różnorakich gatunków agresywnych, produkujących różne toksyny drobnoustrojów (patrz tabela niżej), które nie muszą dłużej martwić się pokonywaniem tej mocnej, a normalnie nienaruszonej, bariery.

Clipboard-1
Tabela z drugiej cytowanej publikacji

Obecnie przyjmuje się, że zwykle nie jeden, a mieszanka kilku drobnoustrojów odpowiedzialna jest za infekcję. Z tego względu także martwicze zapalenie powięzi dzieli się na trzy typy. Typ 1 stanowi 80-90% wszystkich przypadków, a jest wynikiem działania paciorkowców grupy nie-A wraz z towarzyszącymi bezwzględnymi i względnymi beztlenowcami. Typ ten związany jest z powikłaniami pooperacyjnymi w obrębie jamy brzusznej i w okolicach genitaliów, występuje też u chorych z immunosupresją. Typ 2 z kolei to typowe zakażenie bakteriami pożerającymi ciało: główną rolę gra Streptococcus pyogenes, który lubi atakować zdrowych ludzi i wybitnie agresywnie produkuje mnóstwo umożliwiających mu inwazję czynników zjadliwości. Przy tym wszystkim uznany jest za jeden z niewielu drobnoustrojów, które spowodować mogą zakażenie rany, skóry i tkanki podskórnej i zapalenie powięzi w ciągu 24 godzin od zabiegu operacyjnego. Typ 3 natomiast związany jest z zakażeniem żyjącymi w słonej wodzie przecinkowcami, zatem do infekcji dojść może przez uszkodzoną w wodzie skórę.

Chociaż wymienia się często rozmaite czynniki ryzyka martwiczego zapalenia powięzi (cukrzyca, niedożywienie, choroby układu krążenia, alkoholizm, i wiele innych), wiele przypadków występuje u osób ogólnie zdrowych i z silnymi organizmami.

Martwicze zapalenie powięzi zaczyna się, jak wspomniałam wyżej, niewinnie, od niewielkiego zaczerwienienia skóry, po czym nagle i niespodziewanie następuje gwałtowne pogorszenie stanu pacjenta, z zakażeniem posuwającym się w sposób piorunujący i z ogólnoustrojową toksemią. Wczesna diagnostyka jest utrudniona, infekcja przypomina cellulitis, i to jest zresztą przyczyna dużej śmiertelności. Cellulitis leczy się bowiem antybiotykami, co jest niewystarczające w przypadkach martwiczego zapalenia powięzi. W wypadkach tych koniecznej antybiotykoterapii musi towarzyszyć dokładne i obszerne oczyszczenie rany.

Zakażenie rozprzestrzenia się szybko i można wówczas obserwować klasyczne objawy: powstawanie pęcherzy, wykwitów i krwiaków na skórze,

Clipboard-3
Fotka z trzeciej cytowanej publikacji

z sączącym się z nich płynem, a także zaczerwienienie i w ogóle zmiany koloru skóry,

Clipboard-5
Fotka z drugiej cytowanej publikacji
Clipboard-4
Fotka z czwartej cytowanej publikacji

opuchliznę, słyszalną obecność wytwarzanego w tkankach gazu, oraz wszechobecny ból – wszystko to nieproporcjonalnie duże w swoim nasileniu. Pojawia się martwica tkanek podskórnych z charakterystycznym nieprzyjemnym zapachem, niszczone są nerwy obwodowe, w naczyniach powstają zakrzepy, w tkankach duża ilość ropy, współpracy odmawiają narządy wewnętrzne, a stan pacjenta pogarsza się błyskawicznie, aż do zgonu. Śmiertelność może dochodzić nawet do 75%.

Uratować chorego może szybka interwencja chirurgiczna, czyli po prostu wycięcie całej niszczonej tkanki, ile się da. Jest to jedyna udowodniona metoda zwiększająca szanse pacjentów na przeżycie. Towarzyszyć jej powinny: antybiotykoterapia o szerokim spektrum działania oraz wspomaganie oddychania i odpowiednie odżywianie organizmu, ze względu na gwałtowną utratę płynów, elektrolitów i składników odżywczych, podobnie jak u pacjentów po oparzeniach. Ważna jest także odpowiednia terapia bólu, a także zabiegi obejmujące chirurgię rekonstrukcyjną i plastyczną.

*************************************************************

I wracając do blond stworzenia, o którym myślałam pisząc notkę – tak właśnie było w jego przypadku: śpiączka farmakologiczna, operacje (liczba mnoga), oczyszczanie rany, przeszczepy skóry. Udało się, fizycznie, choć ramię i przedramię sprawiały wstrząsające wrażenie.
jeff hannemanA psychicznie? Depresja, ciągnąca się jeszcze od śmierci ojca. Zapalenie stawów i trudności z graniem. Wreszcie Big 4 Tour i ten cholerny zespół pieprzonych przyjaciół, którzy chyba zawsze patrzyli głównie na czubki własnych nosów, a teraz w ogóle przestali się przejmować. Alkohol. Marskość wątroby. Śmierć.

Pozostaje tylko okropnie tęsknić. I żałować, że w szczególności solówki nigdy nie będą już tak piękne, a świat i życie stracą mocno na urodzie w ogólności. Ale to już zupełnie inna historia.

************************************************************

Literatura:
1. Lee, J., Hsiao, H., & Tzeng, S. (2011). Facial Necrotizing Fasciitis Secondary to Accidental Bite of the Upper Lip The Journal of Emergency Medicine, 41 (1) DOI: 10.1016/j.jemermed.2007.11.043
2. Bellapianta JM, Ljungquist K, Tobin E, & Uhl R (2009). Necrotizing fasciitis. The Journal of the American Academy of Orthopaedic Surgeons, 17 (3), 174-82 PMID: 19264710
3.Uzel, A., Steinmann, G., Bertino, R., & Korsaga, A. (2009). Dermohypodermite bactérienne et phlegmon du membre supérieur par morsure de scolopendre : à propos de deux cas Chirurgie de la Main, 28 (5), 322-325 DOI: 10.1016/j.main.2009.05.001
4. Fernando, D., Kaluarachchi, C., & Ratnatunga, C. (2013). Necrotizing Fasciitis and Death Following an Insect Bite The American Journal of Forensic Medicine and Pathology, 34 (3), 234-236 DOI: 10.1097/PAF.0b013e3182a18b0b

* (Przepraszam nieznaną mi panią Martę, autorkę Koronek, przerobionych przeze mnie. Koronkowy tekst ukazał się nieprawdopodobnie dawno temu, dotyczył kogo innego, więc jeśli autorka to przypadkiem czyta i kontekst budzi w niej żywiołowy sprzeciw – proszę się odezwać, skasuję.)

okołonaukowo, osobiste

Ludzie, coście tacy smutni? Przecie jedziecie do pracy.

Jakiś czas temu, przy okazji pisania którejś notki, a potem czytania komentarzy, zauważyłam ze zdumieniem, że parę czytelniczek i paru czytelników zaciekawiła praca naukowca (czy też praca naukowczyni). Nie wielkie odkrycia, nie coś, co podsumowuje się publikacją, nie finalizacja szeregu badań, ale taki zwykły, normalny dzień pracy. Jak to wygląda, co się robi? Tym szanownym osobom notkę niniejszą dedykuję zatem, mając nadzieję, że może będzie choć trochę interesująca.

Rano

Jedziemy do pracy. Oczywiście korek. Mam ochotę zakrzyknąć tak jak Smoleń (patrz tytuł) do ludzi stojących w sąsiednich samochodach. Moja ugruntowana teoria głosi jednak, że otóż Amerykanie lubią stać w korkach rano, bo chcą jak najdalej odsunąć moment wkroczenia do fabryki. I w sumie wcale im się nie dziwię. Obserwuję więc panią malującą sobie rzęsy, młodzieńca śpiewającego i tańczącego (tak, wykonuje całkiem skoordynowane taneczne ruchy siedząc na siedzeniu kierowcy) oraz całe mnóstwo ludzi gadających przez komórki.

Wczłapuję do ukochanego miejsca pracy. Od progu dowiaduję się, że szef zarządził niespodziewane spotkanie. Nie ma sprawy. Każdy przedstawia zwięźle swoje ostatnie dokonania, pokazuje wyniki, szef opowiada, co ciekawego mówiono na konferencji, gdzie bawił ostatnio. Po czym prosi, żebyśmy pomogli zaprzyjaźnionemu laboratorium rozwiązać zagadkę, z którą walczą od zeszłego tygodnia – jakie naprawdę mają komórki w swoich hodowlach, ludzkie czy mysie? Ponieważ wiedziałam o ich problemie wcześniej, informuję szefa, że komórki wrzuciłam już na szkiełka i, jeśli tylko ładnie urosły, zrobimy testy. Szef zadowolony.

Lecę do drugiego labu (ostatnio bowiem jestem głównie w przelotach między labem pierwszym, tym głównym, a drugim – nowym) obiecując sobie po raz setny, że od dzisiaj chodzę wolno i dostojnie. Tradycyjnie nie wychodzi.

Migrena, która nieco przycichła po śniadaniu (i prochach), zaczyna znowu swoje. Boli mnie cała jedna strona głowy, ze szczególnym uwzględnieniem kości szczęki i oczodołu. Szykuje się fajny dzień.

Jakoś tak 11. przed południem

Komórki urosły, mogę zaczynać immunofluorescencję oraz przynajmniej część z nich odłożyć celem przeprowadzenia analizy DNA… No prawie mogę zaczynać. Padma, techniczka, ma wątpliwości co do innych komórek – tych, na których mamy testować pożywkę. Oglądam. Komórki piękne, fakt, co oznacza, że coś z nimi trzeba zrobić, bo jutro już tak piękne nie będą. Potwierdzam więc, że robimy doświadczenie dzisiaj. Padma pyta, czy na pewno. Ona tak ma (i kiedyś ją ugryzę), że pyta o coś, ja odpowiadam, po czym ona zadaje pytanie czy na pewno i zaczyna pytać od początku, opisując po raz kolejny całą historię. I tak cztery razy. Ratunku.

Nic to, mówię do siebie jak pan Michał, w końcu jestem niewzruszonym lotosem na tafli spokojnego jeziora. Czy jakoś tak. Dzwonię do Hope, która ma robić ten sam test równocześnie z Padmą, dzięki czemu mamy porównanie pracy dwu różnych par rąk. Hope przyjmuje do wiadomości, że dzisiaj robimy doświadczenie.

Po chwili znowu telefon. Xiaqn. Pyta, czy mogłabym znaleźć w banku trzy linie komórkowe raka piersi dla Sunity, dwie prostaty dla Nellie, ale żeby były sparowane: nowotwór i komórki normalne od tego samego pacjenta, oraz dwie normalne prostaty dla Alex. Żaden problem, szukam w naszej super-ekstra komputerowej bazie danych.

W tym samym momencie odpowiadam na kolejne pytania Padmy (przyszły dwie tkanki, trzeba się zastanowić, jak je obrobić, czy starą metodą, czy coś zmieniamy), odpisuję też na emaile wysyłane przez: faceta z Anglii – chce kupić od nas komórki, Narkisa (który robi dla nas komputerową bazę danych, a ja zwykle zawracam mu głowę znajdując w niej błędy) – czy mogłabym rzucić okiem na krótką listę próbek tkanek, którą mi przysyła, bo coś mu się nie zgadza w systemie, oraz od Ahmeda – ten jak zwykle chce zwołać jakieś zebranie i pyta, kiedy mam czas.

Dobra, myślę sobie, odpowiem na wszystko w przerwach w immunofluorescencji, Padma da sobie radę, już wie, co i jak robić, i sama, i z Hope. Lecę do pierwszego labu, nie zapominając zabrać komórek. Emocjonalne i fizyczne przywiązanie migreny odczuwam coraz mocniej.

11:30

Porządkuję miejsce pracy, bo panuje na nim niewielki bałaganik, i zaczynam doświadczenie.

DSCF2291

Pierwszy etap – permeabilizacja błon saponiną. 10 minut inkubacji. Odpowiadam emailowo facetowi z Anglii oraz umawiam się na spotkanie z Ahmedem. Odpowiadam też na pytania Sunity (tak, komórki będą gotowe dzisiaj), Nellie (tak, komórki będą gotowe dzisiaj) oraz Alex (tak, komórki będą gotowe dzisiaj). Dziewczyny się cieszą, ja się spieszę.

11:40

Immunofluorescencja – blokowanie. Mam całe dwadzieścia minut. (Może wziąć jeszcze coś przeciwbólowego? A, poczekam chwilę.) Oglądam listę przysłaną przez Narkisa, sprawdzam w zapiskach (niestety, memoria jest fragilis, no i nie wszyscy rozumieją, że zapamiętanie paru setek tkanek i ponad tysiąca linii komórkowych jest jakby niemożliwe. Tzn. możliwe to jest, po czym ląduje się w jakimś miłym domu bez klamek. Coraz bardziej kusząca perspektywa…), znajduję błędy, wyjaśniam, odsyłam. Dostaję email od Ahmeda, że jednak musi odwołać nasze spotkanie. Lubię go.

12:00, południe

Wrzucam pierwsze przeciwciało na szkiełka. Mam całą godzinę inkubacji, co ja zrobię z taką ilością wolnego czasu? Lecę do drugiego labu.

Wyjmuję dziewczynom komórki z banku. Przyjemny chłodek. Nie ma jak ciekły azot.

DSCF5551

Wysyłam emaile, że komórki są do odebrania. Przychodzi Ahmed. Okazało się, że jednak ma ochotę na spotkanie, przylazł więc tak sobie i zaczyna gadać. Pyta, co mogę poradzić ludziom przysyłającym nam biopsje cienkoigłowe, żeby komórki z tego urosły. Bo wiesz, marudzi, to są ważne przypadki, cenny materiał, potrójnie negatywny rak sutka. Powtarzam mu to, co mówiłam tak ze sto razy: za mało materiału nam przysyłają. Nie ma wystaczającej liczby żywych komórek. Nic z tego nie urośnie, nie ma siły, nie ma mowy, nawet żebym stanęła na głowie. No tak, mówi Ahmed, ale może mam dla nich jednak radę, poza taką, że „przysyłajcie, do cholery, więcej materiału, bo z pustego to i Salomon!”. Uprzejmie informuję go, że inną radą niestety nie dysponuję. Kiwa głową i sobie idzie. Nieprzekonany oczywiście.

Wreszcie mogę usunąć te fiolki z komórkami, co to je przygotowałam dla dziewczyn, z systemu. Usuwam, porządek musi być.

DSCF5563

Mam chwilę, żeby zajrzeć do moich własnych komórek. Znaczy nie moich osobistych oczywiście, tylko tych, które hoduję do własnego projektu. Część z nich wymaga tylko zmiany podłoża (zmieniam), ale część urosła tak wspaniale (niech je szlag), że muszę je przepasażować. Głowa mnie boli, migrena pokochała mnie na dobre i na złe. Hope i Padma zabierają się za doświadczenie. Muszę lecieć do pierwszego labu, żeby kontynuować immunofluorescencję, obiecuję im jednak, że zaraz wrócę. Nie umieją używać urządzenia do liczenia komórek i ktoś im musi pokazać, jak to się robi.

13:00

Odpłukuję pierwsze przeciwciało i przygotowuję drugie. Wrzucam na szkiełka. Inkubuję w ciemności, bo fluorofor jest wrażliwy na światło. Zrobione. Powinnam coś może zjeść, może przepędziłoby to migrenę, ale wracam do drugiego labu, żeby dziewczynom pomóc w liczeniu.

13:10

Aaaaa! – w drzwiach wita mnie okrzyk. Jakby rozpaczy pomieszanej z nadzieją, co brzmi dziwnie, ale tak jest. Okazuje się, że Padma i Hope chciały przefiltrować tylko połowę podłoża do testowania, a drugą połowę zostawić niefiltrowaną. Tymczasem filtrowanie szło im tak szparko, że rach-ciach, przepuściły całość przez filtr. Spokojnie, mówię, w końcu jestem tym-wiecie-jakim kwiatem lotosu na powierzchni wiecie-jakiego jeziora, wcale nie testujemy niefiltrowanego podłoża, tylko rozcieńczone i nierozcieńczone. Ale filtrowane ma być zawsze. Dziewczyny oddychają z ulgą i uznają, że je uratowałam. Możliwe. Zabierają się do pracy, trypsynują, wirują, zawieszają w podłożu, liczymy. Nauka liczenia idzie dość sprawnie i kończy się sukcesem. Robimy zdjęcia co ładniejszym komórkom.

kom

Sprawdzam emaile. Sunita i Nellie pytają, czy mogą odebrać komórki jutro. Dzwonię do nich i mówię, że wolę dzisiaj, bo wyjęłam je już z banku i nie chce mi się ich chować z powrotem. Zachwycone nie są (nikt nie jest jakoś zachwycony, kiedy informuję, że jego/jej komórki urosły nadzwyczajnie, wyglądają cudownie i nic tylko je hodować i się nimi cieszyć), ale obiecują, że przyjdą i odbiorą. W tym czasie wpada Alex z jakąś publikacją w ręce i zaczyna mi opowiadać, jaki to fajny artykuł, jak super hodują komórki w 3D, i że ona też by tak chciała, tylko nigdy tego nie robiła, więc czy bym mogła jej pokazać… Słucham jej jednym uchem i przytakuję jedną głową, drugą odbierając jednocześnie telefon od Geamy, która akurat teraz zamawia dla siebie taki sam fikuśny inkubator, jaki mam ja, więc czy wiem może, ile kosztuje butla azotu na tydzień. Wiem może, informuję ją, że coś koło 17 dolarów, a przy okazji zgadzam się pomóc Alex w hodowlach 3D. Wychodzi zadowolona. Zatrzymuję ją w drzwiach i wciskam jej fiolki z komórkami, które na nią czekały. Zabiera je bez entuzjazmu, ale i bez marudzenia.

14:00

Muszę odpłukać drugie przeciwciało, bo jak inkubację pierwszego można przedłużyć, tak drugiego lepiej nie. Lecę do pierwszego labu.

Przeciwciało odpłukane, znakuję DNA Hoechstem, zatapiam szkiełka. Przynajmniej immunofluorescencję mam z głowy. Zwykle nie zaglądam do takich szkiełek tego samego dnia, ale w tym wypadku chcę to zrobić – ciekawe, co się okaże: ludzkie czy jednak mysie? Obejrzę je pod koniec dnia.

14:30

Jem wreszcie lunch. Sprawdzam cóż tam ciekawego na fejsie, czytam gazety, gadam na czacie. Co zaskakujące, migrena jakby ucichła. Może taką trzeba lekko przegłodzić?

Dzwoni szef. Czy mogłabym wpaść do niego, bo rozmawia właśnie z innym profesorem i chce, żebym poopowiadała, co tam aktualnie robimy w labie. Nie ma sprawy, przyjdę za parę minut. W tym czasie dostaję email od Ahmeda, że koniecznie musi mieć raport o wszystkich próbkach raka piersi, które przeszły przez moje ręce. Ze szczegółami – co z nich wyrosło i co o nich wiemy. Szczęśliwie mam dostęp do systemu, generuję raport (mówiąc czysto po polsku) i wysyłam mu go. Idę do szefa.

 15:30

Zebranie u szefa. Jak to zebranie: dużo ględzenia o niczym (no bo trzeba przecież obgadać pogodę, samochody, tudzież to, co jeden pan powiedział drugiej pani). Przechodzimy jednak do rzeczy. Omawiamy całkiem sensownie to, co robimy, oraz plany na przyszłość.

16:00

Komórecki na mnie czekają. Idę do labu, Padma i Hope skończyły już na szczęście, więc mam wolny laminar. Ufff, trochę spokoju – butle, butelki, buteleczki, podłoża, enzymy, komórki, usypiający i uspokajający szum maszyn. Można nawet udawać, że nie słyszysz, co do ciebie mówią. Telefon? Niech dzwoni. A nie, Padma odbiera. Nowa tkanka na nas czeka.

DSCF5480

17:00

Skończyłam z moimi komórkami, przy okazji przygotowując do dodatkowej analizy jeszcze probówkę tych wątpliwych. Padma przyniosła tkankę. Jelito. Powstrzymuję się od zapytania, czy to jelito Inki, bo skoro mamy jesień, to sprawa jest oczywista. Tkanki będą do obrobienia jutro, tymczasem wpisuję je do systemu, drukuję raport oraz naklejki identyfikacyjne na probówki. Dzięki temu Padma będzie mogła zacząć obróbkę rano, nawet zanim ja przyjdę.

Ahmed dziękuje mi za raport, wszystko jest bardzo pięknie, ale czy mogłabym dodać do każdej próbki liczbę zamrożonych probówek oraz nazwisko głównego badacza projektu? Mogłabym, ale mam to w nosie i ignoruję email. Jestem wprawdzie kwiatem lotosu, ale co za dużo, to niezdrowo.

17:30

Oglądam wreszcie szkiełka z immunofluorescencją.

Clipboard-4

Komórki są niewątpliwie ludzkie (późniejsza analiza to potwierdza). Robię zdjęcia. Wysyłam email do szefa i do zaprzyjaźnionego labu. Zbieram się do wyjścia.

18:00

Com ja taka smutna? Przecie jutro znowu będzie dzień pracy.

okołonaukowo, osobiste

Od nowa

No to na rozgrzewkę dwa teksty. Jeden o HIV/AIDS. Zupełnie tak jak zwykle, tyle że nie tutaj, a na zaprzyjaźnionym portalu. Zapraszam do czytania. Przy okazji zawiadamiam, że dla Homików mają powstać kolejne cztery notki o szalenie smacznych zakażeniach przenoszonych drogą płciową. Drodzy Czytelnicy, nie chcecie tego opuścić.

A drugi tekst to artykuł z czasopisma Wszechświat o szczepieniach. Proszę się częstować pdfem, jeśli ktoś tego nie zna.

Jeszcze raz dziękuję za wszelkie dobre słowa, życzenia, dowody pamięci i troski. Obiecuję, że odwdzięczę się nowymi notkami, ze szczególnym uwzględnieniem takich z przeuroczymi i ślicznymi ilustracjami :). Już wkrótce.

czytanki, okołonaukowo, osobiste

Szczepienia we Wszechświecie

Wszystkim wiernie zaglądającym tutaj – a szalenie przyjemne, jak wielu Was jest mimo mojej przedłużającej się blogowej nieobecności * – chciałam polecić najnowszy numer czasopisma Wszechświat ** z moim skromnym artykułem o szczepieniach i szczepionkach. Artykuł, w (mam nadzieję) dość klarowny sposób i bez nadmiaru szczegółów, opowiada o tym, czym są szczepionki, jak działają, czy są skuteczne i bezpieczne, oraz dlaczego w ogóle uważam, że stanowią wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny. See jednakowoż for yourself, jak mawiał Morfeusz. Od razu dodam, że dla czytelników tego bloga informacje zawarte w artykule nie będą pewnie jakąś specjalną nowością. Ale wydaje mi się, że taki właśnie prosty raczej, popularnonaukowy tekst, zbierający odrobinę wiedzy o szczepieniach w jednym miejscu, może się czasem przydać.

* Tu wtręt osobisty: nieobecność spowodowana jest przedłużającą się chorobą, trochę cięższą i trochę bardziej dającą w kość, niż się spodziewałam. Serdecznie dziękuję wszystkim kochanym, znajomym oraz mniej znajomym Czytelniczkom i Czytelnikom, którzy wspierają mnie nieustannie :-*. A czasem dopytują o nowe notki. Notki będą… jak sądzę. Kiedyś, może nawet niedługo.

** Mam nadzieję, że będzie/jest do dostania gdzieś.

moja Ameryka, osobiste

Wstrząśnięta i lekko zmieszana

No więc tak – dzisiaj będzie coś osobistego i nowego. Jednak. Czy interesującego, to już nie wiem. Ale złożyć to można na karb lekkiego wstrząśnięcia potrzęsieniowego i przemyśleń (eeee…, czego?) po nim następujących. Nie żeby były szalenie głębokie, czymkolwiek by były.

Zaczęło się od snu. Tak, wiem, wiem, że zwykle mało co da się porównać ze stopniem nudności opowiadania swoich własnych snów (chyba że komuś bliskiemu). Ale i tak opowiem. Śniły mi się wrotki. Wrotki jak takie zwierzęta wrotki, malutkie, lubiące wodę, nie wrotki do jeżdżenia. We śnie obserwowałam grupę handlarzy narkotykami, którzy hodowali te wrotki w laboratorium oraz wtykali im fluorescencyjne białko GFP, takie co to w labach biologicznych używa się do wszystkiego. Następnie oglądali świecące na zielono w ciemności wrotki i na tej podstawie wnioskowali, która partia narkotyku jest lepsza i bardziej oczyszczona. Hmmm, co mówi sennik egipski o fluorescencyjnych wrotkach i o naukowo podchodzących do problemu handlarzach? A co powiedziałby ksiądz Natanek? Pewnie coś w rodzaju – jeśli widzisz zielone wrotki, wiedz, że coś się dzieje. No więc już wiedziałam – będzie trzęsienie ziemi. Tyle że wtedy jeszcze nie wiedziałam, co wiedziałam.

Potem było mnóstwo chemtrailsów na niebie. Zawsze niby są, bo zawsze rząd amerykański truje nas aluminium i szczepionkami, ale tego dnia – tego dnia! – były szczególnie piękne. Dzisiaj nie wyglądały już aż tak ładnie, ale resztki toksycznych substancji unosiły się nadal z wdziękiem:

Potem kolega, który zawsze jest w pracy, nie przyszedł. Wiedz, że coś się dzieje. A potem, już grubo później, okazało się, że nasz powrót do domu  nie był taki najgorszy, jak się spodziewaliśmy. Korki tak, ale żeby koło Pentagonu dało się przejechać w miarę szybko w czasie ewakuacji? To na pewno dlatego, że tego dnia było z 5% pracowników. Reszta nie przylazła, na pewno Żydzi przede wszystkim, oraz geje i cykliści, masowo tam zatrudniani. Bo pewno wiedzieli, że rząd (ich rząd) planuje na naszą zgubę nie tylko chemtrailsy, ale i trzęsienia. W końcu to Pentagon przecież.

A kiedy dojechaliśmy do domu, zauważyliśmy, że ze zniszczeń to urwało głowę naszej ulubionej afrykańskiej drewnianej pani. O tej:

Czy widać, jaki ona ma biust nieprzyzwoicie nagi? I cień, jaki ten biust tworzy? Wyuzdany? Nic dziwnego, że trzęsienie na pewno było karą z nieba za takie sprośności trzymane w amerykańskich domach. Oraz za próby zniesienia don’t ask, don’t tell naturalnie. Wiedz, że coś się dzieje.

A poza tym, to się bałam. Teraz wiadomo, jaką trzęsienie miało siłę – i dziękujemy niektórym bardziej obznajomionym z trzęsieniami ziemi za ustawienie nam prawidłowych proporcji – i że nic się specjalnie nie stało złego. Ale jakoś tak nie było mi do śmiechu wtedy, kiedy wybiegaliśmy z labu, a z sufitu coś leciało, kiedy niemądrzy koledzy ociągali się z wyjściem, bo trzeba dokończyć doświadczenie, kiedy zapodziała się gdzieś, chwilowo na szczęście, kilkuletnia córeczka koleżanki, która tego dnia była z mamą w pracy, kiedy ludzie musieli wrócić do niesprawdzonego jeszcze budynku po to, żeby zaopiekować się zwierzętami, bo jak je przecież zostawić, kiedy staliśmy w upale przed budynkiem, który przed chwilą bujał się w powietrzu i czekaliśmy na wstrząsy wtórne, kiedy próbowaliśmy dzwonić do bliskich, żeby zapytać co u nich albo uspokoić, że u nas w porządku, a linie telefoniczne padały. Tak, teraz żartujemy. I dobrze. Ale wówczas się bałam. Nawet nie tego, że mogę stracić życie. Nie, bardziej mnie nie cieszyła ewentualna rozrywka w postaci bycia przysypaną jakimiś gruzami i czekania na ratowników. No i martwiłam się tym, że gdzie-do-cholery-jest-mój-mąż i żeby mu się nic nie stało. No i w ogóle bałam się, bo to jest takie idiotyczne uczucie, kiedy wszystko się trzęsie, budynek, ściany, ziemia. A poza tym był to dla mnie pierwszy raz, więc.

I bardzo, bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie głosy wsparcia, w trakcie i po :*

coś dobrego, osobiste

Dziękuję

Brzydko się zachowałam, nie dziękując odpowiednio i właściwie od razu. Dziękuję więc i Lucyferce i Evicie za takie sympatyczne i wzruszające wyróżnienia.

Sama mogę polecić blogi z mojej blogrolki, a także wiele więcej – z blogrolek blogów, które polecam. Nie umiałabym wybrać dziesięciu czy szesnastu, wybór należy więc do szanownych Czytelników. A te siedem rzeczy o mnie? Pewnie wyjdą, tak jak zwykle przy pisaniu, przy okazji, chcący i niechcący. Choć i tak mam wrażenie, że nie będą specjalnie interesujące.

czepiam się, okołoreligijnie, osobiste

Czułe struny symbolu

Okazało się właśnie, że chrześcijanką nie jestem. Oraz że nie jestem przy zdrowych zmysłach. Hmm, co do tego drugiego, to od dawna nie mam wątpliwości, że jest to prawda. Co do pierwszego – tu akurat staram się jak mogę być raczej, niż nie być, ale zdaniem pana Terlikowskiego zdecydowanie mi nie wychodzi. Nic to, jak mawiał pan Michał, bo w momencie  kiedy miałam zacząć pisać tę notkę, szanowny małżonek mój rozbił mi cały świat dziecięcych marzeń i snów, wróżek i motylków. Twierdząc, że Steven Seagal, kiedy rozwala te drewniane deseczki jednym zręcznym ciosem karate, czy czegoś tam, to ma je podpiłowane. Podpiłowane! A całe życie myślałam, że ci karatecy to tacy wspaniali są i wysportowani, i co to dla nich taka deseczka. No i co ja mam teraz zrobić, jak żyć?

W tej sytuacji czarnej rozpaczy chyba za mało przejęłam się słowami Terlikowskiego, że nie wspomnę o artykułach znalezionych na Wyborczej.pl, a opowiadających o tym, jak to jednak Nergal nie obraził uczuć religijnych. Bardzo się oczywiście cieszę, że Nergal nie zostanie ukarany, bo to byłoby kompletnym absurdem, ale po przeczytaniu tych wszystkich artykułów doszłam raczej do wniosku, że ja zupełnie nie kumam tego wszystkiego, nie rozumiem, zgłupiałam całkowicie. Czyli wracamy do moich niezdrowych zmysłów, cbdo.

Terlikowski, jak Terlikowski, pisze to, czego można się po nim spodziewać. Różne ecie pecie, że obrona uczuć religijnych to za mało, że trzeba prawnie chronić symbole religijne, coś o cywilizacji i nihilizmie, o psich kupach – jednym słowem, dla każdego coś miłego. Na takie dictum acerbum odpowiadać w sumie można tylko „nie”, bo bo jak inaczej? Oraz dodawać „i co to ma w ogóle do rzeczy?”

czy podobnie nie powinno być, gdy ktoś świadomie i z pełną premedytacją profanuje Pismo Święte, które jest Słowem Boga (to obiektywnie) do człowieka, i świętą księgą (to czysto subiektywnie) dla dobrze ponad miliarda ludzi na ziemi?

Obiektywnie? Nie. I co to ma do rzeczy w ogóle?

Symbole wielkich religii przypominają także, że istnieje transcendentna rzeczywistość,

Nie. No i?

Bez tej świadomości, bez istnienia wartości wyższych cywilizacja nieuchronnie skazana jest na nihilizm, a państwo budowane na nicości nie może przetrwać.

Nie.

A w ogóle, to naprawdę trzeba koniecznie tych symboli, żeby przypominały? W naiwności swojej myślałam, że o Bogu, jak się w Niego wierzy, to się pamięta i tak. I ma się świadomość. Ale pewnie myślę tak, bo nie jestem chrześcijanką. Gdyż albowiem:

Dla chrześcijanina nie ma bowiem najmniejszych wątpliwości, że podarcie Pisma Świętego, i późniejsze jego palenie jest aktem profanacji. Nie ma też wątpliwości, że taka była intencja satanisty Darskiego. Jemu nie chodziło o ekspresję, ani o krytykę, ale o znieważenie symbolu ważnego dla ludzi innych religii, a także Boga. Chrześcijanin, ale także religijny Żyd nie może mieć więc wątpliwości, że za taki czyn należy się kara…

No więc ja w istocie wiem, że za taki czyn żadna kara się nie należy. I to niezależnie od tego, czy Nergal miał ochotę skrytykować, czy znieważyć. Bo uważam karę w tej sytuacji za absurdalną, a jej żądanie za kompletne niezrozumienie nie dość, że tego, co powinno panować w demokratycznym państwie w XXI wieku, ale i ekspresji artystycznej. Artysta ma bowiem prawo do wszystkiego, od tego jest artystą (poza, zastrzegę od razu, nawoływaniem do przemocy). Co nie znaczy, że i każdy zwykły człowiek nie ma prawa podrzeć sobie Biblii czy innej świętej księgi. Powinien mieć.

W jednym milutkim filmiku o perypetiach owdowiałego pana prezydenta amerykańskiego pada taka kwestia:

You want to claim this land as the ‚land of the free’? Then the symbol of your country cannot just be a flag. The symbol also has to be one of its citizens exercising his right to burn that flag in protest.

Chciałabym, żeby tak faktycznie było. Nie tylko w odniesieniu do Stanów i do flagi. Bo chciałabym, żeby było tak w odniesieniu do chrześcijaństwa. Nie bardzo mam ochotę pouczać mojego brata w wierze, jakim jest pan T., ale skoro on wypowiada się w moim imieniu, to powiem – co się stało z ku wolności wyswobodził nas Chrystus? Czy koniecznie musimy naszą religię chronić przepisami i karami? Chronić Boga przed ludźmi drącymi książkę? Naprawdę jest Mu taka ochrona potrzebna? I nam? A po cholerę? Tak tak, wiem, za długo żyję sobie poza granicami polskiego Kościoła. W dodatku polska język trudna język, bo nie rozumiem, czy wg powyższego cytatu Nergal miał znieważyć Boga? Czy symbol dla Boga ważny? Tak czy inaczej, zazdroszczę panu Terlikowskiemu tak osobistych kontaktów z tymże Bogiem, że wie, co On ma na myśli oraz jest w stanie mówić w Jego imieniu. Kul.

I to na tyle surowa, by rozmaitym idiotom podającym się za artystów nie zachciało się naśladować Darskiego. Chrześcijanin, który opowiada coś o tolerancji dla ludzi niszczących Słowo Boga do człowieka, w istocie pokazuje, że nie jest chrześcijaninem, bo Pismo Święte, to dla niego jedna z wielu ksiąg, taka jak „Pan Tadeusz” czy „O krasnoludkach i sierotce Marysi”.

Wolałabym jednak, żeby nie mówił na innego faceta per idiota (no chyba, że czule, ale sądzę że wątpię w tym wypadku), a w tym samym akapicie wmawiał mi, że uważam, iż Pan Tadeusz to to samo co Biblia (no na litość, przecież tam są znacznie lepsze rymy) i w związku z tym nie jestem chrześcijanką. Gdyż faktycznie w ten sposób może mu się udać odepchnąć parę osób od chrześcijaństwa. A tego zdecydowanie nie lubię u moich kochanych współwyznawców.

Ale to pan Terlikowski – jak pisałam, trudno spodziewać się po nim czegoś innego. Za to całkiem ładne są te fragmenty:

Sędzia Krzysztof Więckowski zarzekł się, że nie zamierza tym wyrokiem ustalać standardów wolności słowa, ale jednak ustanowił. I to całkiem przyzwoity, w  dodatku nawiązujący do klasycznego już wyroku Trybunału w Strasburgu z ’94 roku  w sprawie Otto Preminger Institute przeciwko Austrii. Oba sądy: w Strasburgu i  Gdyni uznały, że taki sam czyn w różnych okolicznościach musi być różnie  oceniony. […]

Uzasadnił, że film miał być pokazywany w Tyrolu, którego mieszkańcy są bardzo religijni, a więc ich uczucia religijne zasługują na szczególna ochronę. Gdyby  film pokazywano np. w zlaicyzowanym Wiedniu – pierwszeństwo należałoby się wolności słowa.

I w tym duchu orzekł właśnie sędzia Więckowski. Koncert Behemotha, na którym Nergal podarł Biblie był zamkniętą, klubową imprezą. Ci, którzy przyszli na  koncert wiedzieli, czego mogą się spodziewać, bo Behemoth to zespół znany z  nawiązywania do satanizmu. W dodatku ogłoszono zakaz nagrywania koncertu.

Matko jedyna. Czyli nie to jest ważne, że człowiek ma prawo do ekspresji swoich poglądów (a nie robi nikomu krzywdy) tak normalnie, swobodnie, tylko musi brać pod uwagę, że nie wolno było filmować na koncercie? Że bo ludzie wiedzieli, czego się spodziewać? I to ma być przyzwoity standard? To ja chyba podziękuję.

Już abstrahując od tych nieszczęsnych uczuć religijnych… Których, na marginesie, osobiście nie posiadam, taka jestem upośledzona. I do których mam dokładnie taki stosunek, jak wyraził H. L. Mencken (cytuję za Bogiem urojonym Dawkinsa): Powinniśmy szanować poglądy religijne naszych bliźnich, ale tylko w takim sensie i do takiego stopnia, do jakiego szanujemy czyjeś przekonanie, że jego żona jest piękną kobietą, a dzieci są bardzo mądre. Jedna więc rzecz, że kwestia ochrony tzw. uczuć religijnych jest kompletnym dziwolągiem, ale druga to to, że w czasie procesu wychodzą takie nonsensy. Że możesz sobie podrzeć pod warunkiem, że nikt ci nie zagląda przez dziurkę od klucza, że i tak wszyscy wiedzą, że jesteś satanistą, a w dodatku jesteś w Wiedniu, a nie w Tyrolu? Naprawdę? To jest cywilizowane? Chyba samą siebie przebijam dzisiaj w naiwności, bo myślałam, że sąd zdecydował, że po prostu można.

A na dodatek spłakałam się z radości nad tym:

Najważniejszymi świadkami obrony Nergala byli głęboko wierzący katolicy z metalowego zespołu Pneuma. Nagłaśniali koncert w gdyńskim klubie Ucho, byli na  nim i oświadczyli przed sądem, że nie czują się urażeni. Ich utwory są przepojone wiarą, ale potrafią przyjaźnić się z członkami zespołu Behemoth.

Och. Ale czy to aby nie znaczy, że gdyby się tam nie znaleźli głęboko wierzący katolicy z metalowego (ojej) zespołu i nie zeznali, że wszystko jest spoko, to można by tego Nergala zglanować? Rozumiem, że było to ważne dla sędziego, skoro:

Jak słusznie zauważył sędzia to jedyna rzecz w tym procesie, która budzi nadzieję.

No to ekstra to prawo funkcjonuje, doprawdy. I cudownie, że coś budzi jednak nadzieję. Że skoro jedni przepojeni potrafią się przyjaźnić z innymi nieprzepojonymi, to może wszyscy razem nie pozabijamy się z powodu różnych poglądów. Prawo faktycznie cuś niecuś szwankuje w tej kwestii, dobrze więc, że chociaż muzycy metalowi zachowują przyzwoitość. Wzruszona tą nadzieją, na to konto sama nie wykopię dziś z łóżka pewnego ateisty obdarzonego bardzo marnym gustem muzycznym. A co.

I jeszcze jeden śliczny głos:

Nikt chyba o zdrowych zmysłach nie kwestionuje iż istnieją pewne symbole, których szargać nie wolno.

Skoro ustaliłam już na początku, że ja i zdrowe zmysły jakoś się mijamy, to nieskrępowanie dodam – osobiście uważam, że symbole są właśnie do tego, żeby je szargać. Szargać trzeba, żeby coś wyrazić, zmusić do reakcji, coś zasugerować. Szarganie jest potrzebne, rozwijające i stymulujące. Właśnie dlatego, że – jak pisze autor tego listu – symbol zmusza do myślenia (choć nie wiem, dlaczego miałby nie budzić emocji, skoro przecież budzi, i dlaczego to jest przeciwstawiane myśleniu, i co to w ogóle ma do rzeczy, ale niech tam), jest inspiracją i wartością. Wtedy jego szarganie tym bardziej ma sens.

Chrześcijaństwo mówi, że Bóg jest Osobą. Znaczy to, że nasz stosunek do Boga  winien mieć charakter osobowy; winien znaczyć personalną z Nim więź. Na ile jednak ta więź jest silna, to kwestia indywidualna. Ze względu jednak na to, że chodzi tu o Boga – a zatem Kogoś, kto w życiu człowieka religijnego winien  odgrywać rolę kluczową – także i symbole mają inną wartość. Odsyłają bowiem nie  tylko do pewnych wydarzeń historycznych, ale uświadamiają wiernym, iż poprzez wiarę, mają w tych wydarzeniach pośredni udział. 

Że ke? Ja to prosta baba jestem i nie umiem tak okrągłymi zdaniami mówić, jak pan absolwent i były (?) fan metalu. Powiem więc prosto. Nie kumam specjalnie tych ostrożnych słów, że Nergal nie chciał obrazić (to znaczy, owszem, rozumiem, że nie chciał zostać skazany, więc jeśli się tak bronił, to spoko). Bo przecież artysta od tego jest. Od obrażania, niepokojenia, sprawiania przykrości widzom, poruszania ich i grania na nerwach. Taka jego rola, szczególnie jak jest muzykiem metalowym. No bo co w końcu? Ma być milusi i ciepły? Ten akurat artysta mógł być sympatyczniejszy dla Dody tak w ogóle (na ile się orientuję z rozmaitych pudelków czy plotków), ale na scenie?

Tak więc, odpowiadam negatywnie na poniższe pytania. Nie, naprawdę nie w przypadku każdego katolika to, że ktoś mu powyrywa kartki, sprawi, że zbawienie przestanie mieć znaczenie. Ha, tak łatwo to nie ma.

Czy jednakże mój udział w tych wydarzeniach poprzez wiarę legnie w gruzach, kiedy ktoś owe symbole zniszczy? Czy jeśli ktoś wyrywa kartki z Biblii, mówiące  o tym, że Chrystus mnie zbawił, oznacza to, że samo zbawienie przestało mieć dla  mnie znaczenie? Lub – co więcej – że zbawienie się nie dokonało?

Natomiast nie jestem do końca przekonana, że Nergal akurat to miał na myśli. No ale ja nie należę do ludzi religijnych z czułymi strunami, więc co ja tam wiem.

Pan Darski czyniąc ten gest – świadomie, bądź nie – uderzył w bardzo czułe struny ludzi religijnych. I to nawet nie dlatego, że obraził ich uczucia, ale dlatego, że – przynajmniej ja to tak rozumiem – kazał się zastanowić nad siłą wiary.

Hmmm, może więc warto potrenować w sobie tę czułość? Zawsze mogę to zrobić z ukochanymi kawałkami ukochanego zespołu, które szczególnie lubię sobie łagodnie nucić pod nosem, kiedy jadę do kościoła w niedzielę. Na przykład takie teksty, subtelne i delikatne całkiem przecież, zwłaszcza jak je porównać z twórczością innych miłych kapel:

Satan watches all of us
Smiles as some do his bidding

Cast
Under his spell
Blinding my eyes
Twisting my mind
Fight to resist the evil inside
Captive of a force of Satan’s might
A force of Satan’s might

Oraz najulubieńszy, który zdarza mi się mamrotać głośniej, choć nie mam tak słodkiego głosu jak Tom, niestety:

I am the Antichrist
All love is lost
Insanity is what I am
Eternally my soul will rot

A kiedy uśmiecham się ma koniec do Learn the sacred words of praise, hail Satan, dochodzę do słusznego oczywiście i najmojszego wniosku finalnego tej notki, że jak ktoś się nie zgadza ze mną pod względem upodobań muzycznych, to obraża moje uczucia relig… metalowe. No. I bardzo brzydko to jest, proszę się wstydzić.