coś dobrego, przyjemności

Piękna i dobra historia miłosna

Dzisiejsza notka miała być piękna. Ze względu na to, że różnie dzieje się w moim osobistym państwie duńskim, i w ogóle, potrzeba mi było troszkę piękna i dobra. Jak je znaleźć jednak, kiedy widzi się to, no jak? Ale nie, miałam być dzisiaj grzeczna i zen, więc nie będę się przecież czepiać, że to znowu będzie mordowanie Holmesa na moich oczach z użyciem bezmyślnej twarzy i głupkowatych oczu Downeya Jra, że jak można zrobić tak denny film z tak fajnych książek, że adaptować trzeba umieć, że zmiany trzeba umieć wprowadzać, że Jude Law jest miłym chłopcem, ale na Watsona pasuje jak kwiatek do karety, a Downey znowu … nie, nie będę tego wszystkiego pisała, bo miało być piękno, i dobro, i doskonałość (a poza tym wyszło tl;dr).

A taki ideał i doskonałość istnieją wszakże. I żeby Ritchie razem z Downeyem zjedli nawzajem własne uszy, (plus kwiatek z karetą Watsona), to i tak nie doskoczą. Tak, tak, jasne, nie powinno się porównywać, bo w jednym miejscu mowa jest o serialu, a w drugim o filmie. Ale co tam. I tak sobie porównam odrobinkę. Oraz spojlerów pewnie nie będzie (Znacie? Znamy. To posłuchajcie), bo premiera odbyła się już jakiś czas temu. Z drugiej strony, o radości, kolejne części sie zbliżają, i powinny się objawić światu przed filmem Ritchiego. Jest więc na co czekać.

Serial telewizyjny Sherlock, bo o nim mowa, jest niedościgniony w swojej rewelacyjności i genialności. I już. Bezdyskusyjnie. Wszystko jest w nim doskonałe. I piękne zdjęcia Londynu, i mnóstwo najprześliczniejszych na świecie taksówek, i interesująca muzyka, stylizowana na niezbyt nową, orientalną nieco, jakoś bliska duchowi prozy. Znakomicie, bo nie bez sensu i na hurra, udało się unowocześnić i uwspółcześnić postaci. Jest uroczo brzmiące mówienie sobie przez bohaterów po imieniu. Jest intensywne użytkowanie komórek, internetu, smsów, a John Watson jest blogerem piszącym swe blogonotki jednym paluszkiem. Słodko. Jednocześnie Sherlock Holmes pozostaje absolutnie sobą, ze swoim rozumowaniem, specyficznymi metodami stymulacji umysłu (smaczki w postaci nawiązywania do opowiadań nieustająco, mniam mniam), ze swoim znudzeniem, chęcią imponowania (bo co z bycia geniuszem, skoro tego nikt nie docenia), a także samotnością wśród ludzi znacznie mniej inteligentnych od niego. Są Watson i Lestrade demonstrujący podziw i zaufanie, plus lekką irytację, wobec głównego bohatera. Są wreszcie zajmujące zagadki, znacznie czasem lepiej pokazane, niż w książkach – to, co zostało zrobione z nudnawego w sumie Studium w szkarłacie (w postaci A Study in Pink), jest zupełnym majstersztykiem. Wystarczy posłuchać dialogów Sherlocka z taksówkarzem (ze szczególnym uwzględnieniem metody zabijania), obejrzeć scenę z uśmiechającym się Mikem Stamfordem, czy zachwycić się odpowiedzią Holmesa na temat pełnej gniewu informacji, którą na podłodze wydrapała umierająca kobieta. Znakomicie ukazane jest też – to jest to, czego brakowało mi w wielu ekranizacjach Holmesa, że nie wspomnę już o tej katastrofie Ritchiego – rozwiązywanie tychże zagadek przez Sherlocka, cała umysłowa, i nie tylko, praca w to wszystko włożona oraz niezwykle logiczne tłumaczenia. Ciekawe jest również to, że pewne kwestie, które oryginalnie padają w pierwszym opowiadaniu, w serialu występują w części późniejszej – bardzo zgrabnie i z sensem (jak kłótnia Watsona z Holmesem na temat nadzwyczajnej ignorancji tego ostatniego). Jakiż trzeba mieć talent – jestem pełna podziwu dla twórców serialu – żeby tak ładnie to wszystko pomieszać, połączyć, podzielić, pomnożyć, ułożyć, żeby oddawało ducha oryginału, a jednocześnie żeby było świeże i interesujące? I milutkie? Duży, jak widać, więc gratulacje dla panów Gatissa i Moffata.

A i tak najwspanialszy jest sam Sherlock. To znaczy Benedict Cumberbatch. Który jest boski, cudowny, najpiękniejszy na świecie, genialny, uroczy, wyśmienity, oszałamiająco seksowny, odlotowo seksowny, nadzwyczajnie, niezwykle, niewiarygodnie seksowny, niesamowity, zdumiewający, pociągający, fantastyczny, wstrząsająco piękny, olśniewający, atrakcyjny, doskonały w całości i w szczegółach, fascynujący, czarujący, zachwycający, zniewalający, urzekający, ekscytująco seksowny, słowem: nieziemski. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia, bo nie sposób oderwać od niego oczu i zauważyć cokolwiek innego (mam nadzieję, że autorzy serii raczą kreatywnie pomyśleć nad Psem Baskerville’ów, bo tam Sherlocka Holmesa stanowczo brakuje). Jest Holmesem idealnym, niedościgłym wzorem dla innych aktorów, ewentualnie ukoronowaniem tradycji ekranizacyjnych (ucz się, Downey, albo lepiej daruj sobie). Prezentuje też cały wachlarz przecudownych stereotypowo męskich zachowań, od których niektórym feministkom miękną kolanka: jest arogancki, bezczelny, pewny siebie, apodyktyczny, dominujący, władczy, stanowczy, podporządkowujący sobie wszystkich wokół (scena, kiedy Lestrade poznaje Watsona; scena, w której Holmes nazywa Watsona idiotą; oraz scena, kiedy to Holmes żąda od Dimmocka, żeby ten przyjmował jego słowa jak prawdy objawione – wszystkie mniam). Bywa niemiły i złośliwy, szczególnie dla nieszczęsnej wpatrzonej w niego jak w obrazek Molly. Oraz Sally, która także wpatrzona jest jak w obrazek, choć nigdy się do tego nie przyzna. Z tym obrazkiem to się paniom zupełnie nie dziwię (zresztą niektórzy panowie także wpatrują się w taki sposób; też nie dziwota), bo doprawdy to, z jakim wdziękiem ten człowiek się porusza, może doprowadzić obserwatora do zatrzymania oddychania. Z wrażenia i zachwytu (ja nastawiam sobie budzik podczas oglądania, żeby mi przypominał). No i ten cudowny płaszcz, i w ogóle cała reszta, ochhh. I głos – mawia się, że gdyby aksamit umiał mówić, mówiłby głosem Alana Rickmana. Well, Alan, możesz odejść. Ewentualnie pouczyć się od młodszego kolegi, jak to się robi.

Mogę tak dłużej, ekhm, więc. Cumberbatch jest w ogóle niezłym aktorem. Mam takie niewinne zboczenie, że lubię kiedy aktor jest inny w różnych filmach, a nie cały czas, wszędzie, gra wyłącznie jedną postać. Cumberbatch to potrafi, Holmesem jest urodzonym, owszem, ale potrafi wcielić się i w kogoś innego, i też jest wiarygodny. Swoją drogą, jeśli już porównywać podobne rzeczy, Morderstwo to nic trudnego według Agathy jest jedną z najgorszych ekranizacji czegokolwiek, jaką można sobie wyobrazić – idiotycznie obsadzoną, z wątkami bezsensownie powykręcanymi tak, że człowiek nie wie, co ogląda (nie każdy umie jak Moffat i Gatiss). No i za mało jest tam boskiego Luke’a Fitzwilliama, niestety. Niemniej Cumberbatch stara się jak może, i niewątpliwie jest jedynym jasnym punktem tego żałosnego przedsięwzięcia.

Ale, tu kopię się w kostkę, notka miała być o pięknie. Wracam więc do Sherlocka i dodaję, że poza tym wszystkim, co powyżej (wspominałam może, że jest seksowny?), ma też najpiękniejsze na świecie oczy, w których, o cudzie, dodatkowo widać inteligencję. To moje drugie niewinne zboczenie: lubię aktorów, w oczach których widać intelekt i rozum (ucz się, Downey, albo idź sobie), a nie tylko mikroskopijne dwie szare komórki na postumenciku, jak u Johnny’ego Bravo. A jeszcze lepiej, żeby oprócz intelektu było coś ponadto. Dusza może (rzadki element, którego przestałam doszukiwać się w mężczyźnie, jak pisała Chmielewska)? Czy też można o tym powiedzieć: osobowość? Tak naprawdę, to dotychczas udało mi się te pociągające elementy, w stopniu doskonałym połączone, dostrzec tylko u dwu aktorów. Benedict Cumberbatch jest trzeci.

Poza tym ręce. Mam takie niewinne zboczenie…, dobra, wystarczy już o tych zboczeniach, bo budzik mi się popsuł i nie chce przypominać o regularnym oddychaniu. Z rękoma Sherlocka jest tak, że autorzy serialu postanowili jakoś z sensem podejść do niezborności Conan Doyle’a, który jak wiadomo raz twierdził, że Holmes miewał brudne łapy, a innym razem, że szalenie dbał o czystość, co ponoć miało być jego cechą charakterystyczną. No więc w serialu Holmes ma czyściutkie przepiękne delikatne dłonie (chyba muszę naprawić ten budzik). Ponadto fizycznie odpowiada Holmesowi z oryginału, jest wysoki i bardzo szczupły, ale sprawny fizycznie; nic nie je zresztą, za to lubi dogryzać innym na temat diet i przybierania na wadze.

Szczęśliwie za to nie wyraża się jak oryginałowy Holmes. Znacznie fajniej brzmi, bo pasuje do całości, kiedy pyta Watsona: Afghanistan or Iraq? zamiast klasycznego: You have been in Afghanistan, I perceive. The game is on sprawdza się świetnie zamiast The game is afoot. A czasem tylko rzuci znienacka jakimś meretricious, i to wystarcza. Skrzypce też oczywiście muszą się gdzieś zaplątać. Że nie wspomnę o biciu trupa w kostnicy, tyle że nie jak w oryginale kijem, tylko palcatem (à propos niewinnych zboczeń: gdzie jest mój budzik do przypominania o oddychaniu…?). Sam robi doświadczenia (lab wygląda nawet w miarę normalnie, a jak na film to w ogóle ideał; House, ucz się albo wyjdź), manipuluje ludźmi kiedy to potrzebne, miewa rozmaitych pomocników w całym Londynie, bywa cyniczny (z elementami osobowości socjopatycznej koniecznie), jest chłodny (choć nie zawsze – scena przy basenie), nieubłaganie logiczny, mówi szybko, myśli jeszcze szybciej – wszystko jak na prawidłowego Holmesa przystało.

Naturalnie, powinien być aseksualny. I jeśli potraktujemy termin ten jako obojętność na sprawy płci, to owszem, Sherlock Holmes jest aseksualny. Jak wiadomo, interesuje go wyłącznie praca (I consider myself married to my work), a jej brak robi mu źle na umysł. Jednak jeśli potraktujemy to jako coś w rodzaju niepodkreślania cech płciowych, to dzięki mu doprawdy za to, bo gdyby jeszcze podkreślał, to u niektórych widzów mogłoby to skończyć się śmiercią przez uduszenie się na widok tegoż podkreślania. To wszystko prowadzi jednak nieuchronnie do powszechnie zadawanego obecnie pytania, czy Sherlock jest gejem, i co z Watsonem w związku z tym? Należy oddać tu sprawiedliwość i filmowi Ritchiego, że kwestia ta została poruszona uprzednio. Serial jednak jeszcze mocniej zagłębia się w nią, pytanie tylko, czy daje odpowiedź. Niby sam Holmes deklaruje, że związki z kobietami nie leżą w sferze jego zainteresowań, a o ewentualnym zaangażowaniu mówi tylko w kontekście związku z mężczyzną. Podkreślając jednocześnie, że o żadnych związkach nie ma mowy w ogóle. Nie zmienia to faktu, że za geja uważają go chyba wszyscy, którzy znają go odrobinę. Aluzje rzuca i Mycroft, i pani Hudson ze dwa razy, i Angelo, właściciel knajpki, i Sally Donovan, i Watson, no i oczywiście Jim Moriarty wielokrotnie.

Najpiękniej skomentował to Martin Freeman. W jednym z wywiadów (zatytułowanym zresztą Sherlock is the ‚gayest story in the history of television’) stwierdził, że uczuciem, które łączy Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, jest miłość. Miłość może nie zwyczajna, może trudna, ale niewątpliwa. I trudno się z nim nie zgodzić, bo faktycznie miłość tę widać wyraźnie w całym serialu. To, z jakim oddaniem i zauroczeniem patrzy Watson na Holmesa; to, kiedy ratuje mu życie; kiedy mu ufa i wierzy – jest wzruszające. To, z jaką czułością patrzy Sherlock na niego – w stosunku do nikogo innego nie zachowuje się w ten sposób – jest przeurocze i szczere. Nawet kiedy mają do siebie nawzajem pretensje, kiedy Holmes podporządkowuje sobie Watsona, a Watson złości się na niego czy zaprzyjaźnia się z Sarah, wówczas i tak obaj cały czas lgną do siebie, dążą do bliskości, biegną sobie na pomoc. A wzajemne nawrzucanie sobie od idiotów jest fajerwerkiem czułości, otwartości i sympatii. Aż miło popatrzeć.

No i na koniec powinnam wreszcie napisać też odrobinę o innych postaciach. Udało mi się bowiem, bardzo się starałam, oderwać wzrok od głównego bohatera, mimo że było to niezwykle trudne, i skupić się na czymś innym. W sumie, to cała obsada jest znakomita. Doskonały jest Martin Freeman w roli Watsona – całkowicie zwyczajny i normalny, ostoja zdrowego rozsądku, odważny, ale z elementami szaleństwa – taki jaki Watson powinien być. Lojalny, wierny, pełen podziwu, ale jednocześnie niegłupi. Zaletą serialu jest to właśnie, że Watson nie jest głupkiem, mimo że różni się od Holmesa. Co więcej, zdaje sobie z tego sprawę i ma silne poczucie własnej wartości. Niezły jest Lestrade (Rupert Graves), nie przypomina wprawdzie łasicy, ale to może i lepiej. Jego stosunek do Sherlocka jest pełen szacunku, zabarwionego oczywistą nutką irytacji, i bardzo sympatyczny (a scena z nalotem w mieszkaniu Holmesa doskonała). Fajna jest pani Hudson, policjanci nielubiący Holmesa, sympatyczna Molly ze szpitala, piękna Soo Lin Yao. Doskonały jest brat Sherlocka, Mycroft (Mark Gatiss) – kłótnie braci, a przy okazji ich wybitne podobieństwo, są pokazane bezbłędnie.

No i Moriarty. O ile wiem, nie wszystkim podobało się ujawnienie Moriarty’ego, wyciągnięcie go z cienia (jeśli to naprawdę on…). Cóż, w cieniu jednak (oraz płomieniu), to najlepiej może było Balrogowi, natomiast to, że geniusz zbrodni raczył objawić się w całej okazałości, okazało się strzałem w dziesiatkę. Andrew Scott jest genialny w tej roli, odpowiednio psychopatyczny i groźny, uwodzicielski i czarujący, potworny i fascynujący (tudzież wspaniale ubrany). Spotkanie z Holmesem, to oficjalne przy basenie, rozpoczyna klasyczną, acz zmodyfikowaną, śliczną powitalną kwestią Mae West (Is that a British Army Browning L9A1 in your pocket, or are you just pleased to see me?), a potem jest jeszcze lepiej. W tym momencie ci dwaj, którzy zwarli się ze sobą w śmiertelnej walce, podziwiali się wzajemnie, jakby każdy z nich działał po to tylko, by uzyskać poklask drugiego, jak napisałby Umberto. I tak po prostu było, i to było dobre (plus te emocje, ochhh…). A walka trwa.

coś dobrego, czepiam się, przyjemności

Harry szatański Potter

Ten artykuł jest taki, że członki rozmaite opadają.

Nauczyciele i uczniowie mają się teraz okazję dowiedzieć, że „intensywna  promocją magicznych praktyk w mediach spowodowała, że Polacy zaczęli z nich  masowo korzystać”. Niebezpieczne są np. Andrzejki i towarzyszące im wróżby.

Media te szczególnie silnie i złowrogo działają przynajmniej od paru wieków na terenach Polski. To radio i telewizja, nie wspominając o tym diabelskim internecie, spowodowały zainteresowanie wróżbami andrzejkowymi. Przez pokolenia.

W szkołach masowo organizuje się andrzejkowe zabawy, tymczasem „rodzice i  nauczyciele powinni uczyć dzieci zwracania się z każdym problemem do Pana  Jezusa, a nie szukania pomocy i odpowiedzi we wróżbach”. Zamiast nich autorzy  opracowania polecają np. przedstawić dzieciom życiorysy św. Andrzeja, św.  Barbary i św. Mikołaja.

No ale dlaczego czepiać się tych nieszczęsnych wróżących sobie dziewcząt, co to na męża mają ochotę – przecież właśnie zwracają się do św. Andrzeja.

Przykładem duchowej destrukcji jest także Halloween, które tylko z pozoru wygląda niewinnie, a może się zakończyć „otwarciem na złe duchy, aż do opętania włącznie”. Dzieci powinny być uodpornione na taką gloryfikację zła, przemocy oraz śmierci. Pomoże w tym „pielęgnowanie katolickiej i polskiej tradycji”.

Halloween z pozoru wygląda niewinnie? No to ktoś tu chyba nie widział porządnego Halloween. A poza tym – przecież pielęgnują polską tradycję. Andrzejki.

Najwięcej miejsca poświęcono jednak Harremu Potterowi. Grozę budzi już sam fakt, że „niebezpieczny świat magii przedstawiany jest jako absolutnie dobry”.

Proszę uprzejmię, o. Chyba czytałam innego zgoła Harry’ego, bo w mojej wersji zdecydowanie nie cały magiczny świat był absolutnie dobry. A niektórzy to zaiste zeźlili się dość mocno. I zaryzykowałabym twierdzenie, że autorka ukazała to dobitnie, wyraźnie oraz w dodatku celowo.

Nie do przyjęcia jest, że w książkach tej serii podawane są instrukcje praktykowania magii.

Po przeczytaniu wszyscy latamy na miotłach i razem z Martą podglądamy chłopców w kąpieli. Od przyjęcia do przyjęcia.

Przeciwko Potterowi przemawia objętość kolejnych tomów sagi. „Bajki typu Jaś i Małgosia można przeczytać w jeden wieczór, a Baba Jaga jest postacią negatywną i drugoplanową. U Harrego Pottera mamy do czynienie z rodzajem permanentnego wdrukowania magicznej mentalności”.

Za gruby Harry. Nie walczy z otyłością wśród młodzieży, w odróżnieniu od Baby Jagi, postaci tak dramatycznie drugoplanowej zresztą, która jednak odchudzała dzieci skutecznie. Oraz w ogóle permanentnie skutecznie radziła sobie z ich wszelkimi życiowymi problemami.

Ech, właściwie tu można by było podsumować. Że zdania w cytowanym piśmie gliwickiej kurii są beznadziejnie głupie i świadczą o kompletnej nieznajomości tego, o czym ich autorzy się wypowiadają, a także o nieznajomości kultury i kulturowych odniesień. Że kończ, waść, wstydu oszczędź (i to wezwanie naprawdę nie jest fascynacją śmiercią, tylko wyrazem opadu szczęki czytelnika) i sprawdź, czy cię nie ma z drugiej strony drzwi.

Ale skandalem zupełnym jest to, dlaczego szanowna kuria to robi. Bo co może osiągnąć? Czy takie listy spowodują napływ ludzi do Kościoła, co teoretycznie jest ich celem? Raczej wprost przeciwnie. Po prostu kuria robi to, bo może. Ma pozwolenie na walkę o dusze takimi subtelnymi metodami:

Ks. Adam Spałek, diecezjalny wizytator katechizacji, przesłał naczelnikowi wydziału oświaty w Zabrzu opracowanie „Niebezpieczne przesunięcia kulturowe”. Prosił, by trafiło do wszystkich szkół w mieście. Naczelnik Andrzej Gąska życzenie duchownego spełnił. – Nie wnikałem w treść. Po prostu spełniłem prośbę – mówi.

Tak zwyczajnie, po prostu spełnił prośbę. Naczelnik wydziału oświaty. Przejaw kompetencji zapierający dech. Jak i ta wypowiedź dyrektorki, która musi omówić, no musi, inaczej się udusi:

Elżbieta Maciążek, dyrektorka Gimnazjum nr 12 w Zabrzu nie ukrywa, że pismo z kurii mocno ją zaskoczyło. Na razie nie zamierza wprowadzać zaleceń kurii w życie. – Musimy to spokojnie omówić na radzie pedagogicznej. Myślę jednak, że nasi uczniowie wiedzą co czytają i nie przyjmują tego wszystkiego bezkrytycznie – mówi.

W sumie można by to było w tym momencie zostawić, stwierdzając, że po raz kolejny któraś kuria ośmieszyła się samodzielnie, a którzyś urzędnicy zaprezentowali swoje wybitne kompetencje. A wszystko to razem naturalnie nie będzie miało żadnych następstw w ukochanym kraju, bo jak.

Ale uderzył mnie jeszcze ten malutki i całkiem nieźle utopiony w słodkich słówkach fragment o Harrym:

Dziecku trzeba czasem przypomnieć, że to fikcja i nie warto jej traktować poważnie.

Nie traktować poważnie?

Przyznam, że nie rozumiem, jak można Harry’ego nie traktować poważnie. Rozumiem, że ktoś nie lubi tych książek, że ktoś nie lubi książek tego typu w ogóle, że nie leży mu język, nie podobają się tłumaczenia, i tak dalej. Ale żeby tej książki nie doceniać? Przecież ona przystępnie (oczywiście dla odpowiedniego wieku) i zupełnie bez dydaktycznego smrodku i zadęcia mówi wyraźnie o tak poważnych sprawach, że nie sposób tego zlekceważyć. Bo co my tam mamy, w otoczce różdżek, smoków i horkruksów?

Z jednej strony – problem totalitaryzmu, rasizmu, polityki czystej krwi – wszystko bardzo detalicznie zarysowane w niemal całym cyklu. Szmalcownictwo (ostatni tom). Uczciwość i wiarygodność prasy (Rita i Żongler). Uprawianie polityki na wysokim szczeblu (to, co wyrabia Knot) oraz na tym niższym (Slughorn). A nawet niebezpieczeństwo uciekania w świat rojeń i fantazji (zwierciadło Ain Eingarp).

Z drugiej strony lojalność i wierność przyjaciołom, aż do poświęcenia siebie – nawet z dobrowolnym narażeniem własnego życia dla dobra innych (Ron pierwszej części, Harry ratujący Ginny, Harry i Cedrik w labiryncie, Harry wyrywający się na pomoc Syriuszowi, Zgredek i Stworek, itd.). Miłość i oddanie rodziców względem dzieci oraz dzieci względem rodziców i opiekunów (rodzice Harry’ego, Weasleyowie, Neville, rodzice Hermiony). Uczucia, ale i skomplikowane sytuacje w rodzinach, a nawet próby z nich wybrnięcia (Harry i Dursleyowie, rodzina Malfoyów, Barty Crouch senior i Barty Crouch junior).

A jednocześnie sensowne i wynikające z dojrzewania podważanie autorytetów, nie tylko tych „złych” (Umbridge), ale i tych „kochanych”, których kocha się nadal po tym podważeniu (ojciec Harry’ego, Dumbledore). Zdrowy bunt i branie spraw we własne ręce tam, gdzie ma to sens (bliźniaki Weasley vs. Umbridge czy Hermiona vs. Trelawney). Wierność przyjętym zasadom (Turniej Trójmagiczny). Odwaga i poświęcenie aż do zaparcia się samego siebie, a także odpowiedzialność za własne czyny (wspaniały, skomplikowany Snape). Dobroć, współczucie, altruizm, miłosierdzie, niechęć do zabijania i niszczenia nawet wroga (Lily, wieczne Expelliarmus Harry’ego, Glizdogon, pożegnanie Harry’ego i Dudleya, czy Draco i Harry oraz Narcyza w ostatnim tomie).

Aż po kwestie nastolatkowe – popularność i bycie trędi wśród rówieśników, zazdrość i współzawodnictwo (Ron), czy kłopoty wieku dojrzewania i problemy z płcią przeciwną.

A wszystko to przedstawione strawnie i bez nachalnego pouczania, co nie znaczy, że obojętnie. To jest mało? Jak na pozycję popularną, pobłażliwie uważaną za książeczką dla dzieci, fantasy? Fikcję, więc nie trzeba jej traktować poważnie? Jasne, że jeśli ktoś zatrzyma się na pierwszym i drugim tomie, to może mieć wrażenie, że całość będzie taka raczej prosta i nieskomplikowana, a i język jest nieco drewniany. Ale nie rozumiem, jak można odrzucać całość.

No chyba, że się książki nie zrozumiało i nie poświęciło jej ani chwili refleksji. Albo i w ogóle nie czytało, co, zdaje się, jest zjawiskiem spotykanym dość często wśród krytykujących. Może więc warto najpierw przeczytać, a potem akceptować czy krytykować. I mówię to ja, część tego samego Kościoła, nieprawdaż, a co se bede żałować.

czepiam się, okołonaukowo, przyjemności

Czy androidy śnią o serowych owcach?

ResearchBlogging.org

Do serów nic nie mam. Wprost przeciwnie – uwielbiam sery w ogóle, niektóre w szczególe, i mogłabym się odżywiać wyłącznie nimi. Nie wnikam też w to, dlaczego akurat tak, a nie inaczej, napisany jest artykuł pani Bosackiej. Wnikam natomiast w to, że niektóre informacje w nim zawarte są wyjęte z… no, nie wiem skąd, ale nie są zbyt ścisłe.

Sylwia wyczytała między innymi, że owca jest jedynym zwierzęciem domowym, które nie zapada na nowotwory. Dlaczego? Badania prowadzone przez prof. Bożenę Patkowską z Instytutu Hodowli Zwierząt Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu wykazały, że mleko owcze oraz jego przetwory, ale także mięso owcze i jagnięce mają dużo kwasu CLA, czyli kwasu linolowego, który zapobiega rozwojowi nowotworów. – Dodatkowo CLA obniża masę ciała, pobudza układ odpornościowy, działa przeciwmiażdżycowo oraz obniża ciśnienie krwi – tłumaczy Sylwia Szlandrowicz.

Aha. Owce nie zapadają na nowotwory. W takim razie autorzy tej pierwszej z brzegu pracy (1) są najwyraźniej w błędzie, informując że:

Ovine pulmonary adenocarcinoma (OPA) is a contagious tumour originating in the distal lung after infection by Jaagsiekte Sheep Retrovirus (JSRV). The disease was initially described in 1915 in South Africa and is present worldwide.

JSRV has been definitively demonstrated as the aetiological agent of OPA by experimental inoculation of particles produced from a JSRV-molecular clone.

OPA shows different symptoms such as progressive dyspnea, abundant bronchorrhea, cough, anorexia and cachexia. Death usually results from end-stage respiratory failure.

The disease is multifocal, disseminated in both lungs, pneumonic in appearance, with the airways filled with fluid produced by the tumoural cells. According to the latest WHO classification for human lung cancers, OPA should be referred to as a mixed adenocarcinoma with associated bronchioloalveolar, papillary and/or acinar subtypes.

To jedna pracka. A tu inna (2):

Squamous cell carcinoma (SCC) is the most common form of skin cancer in sheep (Ovis aries), and it has been reported in Australia, South Africa, France, Spain, Saudi Arabia, and Brazil.

SCC is the second most common form of skin cancer in humans, and has been frequently reported in different animal species, often in association with papillomaviruses. In sheep, it develops in conjunction with solar injury, which is heightened when animals ingest photosensitizing plants or are subjected to Mules’ operation and tail docking. Due to the high incidence recorded in some flocks, and the resulting decrease in yield and loss of income from the sale of breeding animals, ovine SCC is of economic significance in some parts of the world. In Australia, it was responsible for more than one third of all condemnations before slaughter. In Merinos, 12% of tumors have been observed to metastasize, mainly to the lung but also to the regional lymph node. SCC poses a direct threat to sheep, especially to those highly selected for milk production, such as Sarda breed sheep, by compromising the udders of ewes.

Czyli żaden problem. Owce nie zapadają na nowotwory.

A to dlaczego? Bo ich mięso i mleko zawiera dużo CLA, czyli sprzężonego kwasu linolowego, czyli kwasu rumenowego. W  istocie kwas ten wytwarzany jest przez przez przeżuwacze i znajduje się w ich mięsie czy mleku. I faktem jest, że wiąże się go z rozmaitym prozdrowotnym działaniem, także u ludzi, jak na przykład aktywność przeciwnowotworowa, immunomodulująca, przeciwmiażdżycowa czy pomagająca w walce z otyłością (3). Bardzo pięknie, tylko że nawet te same prace, które opisują pozytywny wpływ CLA na zdrowie ludzi, nie zapominają wspomnieć o tym, że nie wszystko wygląda tak różowo.

While these results are true, overstressing any anticarcinogentic properties of CLAs might trigger the eagerness to investigate its beneficial health effects and ignoring potentials hazards. (4)

Wygląda bowiem na to, że CLA nie musi posłużyć każdemu. Na przykład niewskazany jest u pacjentów z nowotworami, szczególnie tych wyniszczonych.

Despite these found results, CLA appears to be not a good supplement in patients with cachexia. (5)

Cancer patients are already at increased risk of anorexia and there are evidences that CLA suppresses appetite even in healthy individuals. Risk/benefit analysis of CLA supplementation has never been reported before and it is not clear whether any beneficial anti-tumor effect of CLA prevails over its anti-appetite and/or weight lowering side effect in these patients. (4)

Co więcej, istnieją dane pokazujace, że CLA może stymulować proces nowotworzenia w przypadku nowotworu okrężnicy, indukuje także hiperproinsulinemię, co może mieć związek z cukrzycą i chorobami układu krążenia.

Such benefits relate to anti-obesitic, anti-carcinogenic, antiatherogenic, anti-diabetagenic, immunomodulatory, apoptotic and osteosynthetic effects. On the other hand, negative effects of CLA have been reported such as fatty liver and spleen, induction of colon carcinogenesis and hyperproinsulinaemia. As far as human consumption is concerned, a definite conclusion for CLA safety has not been reached yet. (3)

Czyli uwaga do wiadomego portalu jak zwykle – informujmy, chwalmy i zachęcajmy, jeśli jest do czego, ale rzetelnie, prezentując też te mniej wygodne fakty.

A skoro o serze mowa, który można jeść ze smakiem bez końca oczywiście, to ja z kolei nie powstrzymam się z reklamą. Tak, tak, wiadomo, że to nie Francja, i że skąd Amerykanie mają wiedzieć, co dobre. Ale niektórzy czasem wiedzą. Więc jeśli ktoś akurat przebywa w okolicach DC i pragnie gorąco i rozpaczliwie kupić coś dobrego, a przy okazji sprawić, żeby cały samochód oraz lodówka i pół chałupy upiornie cudownie śmierdziały pachniały, to zapraszam do Cheesetique :)

A tu znajdzie się o wiele więcej informacji na temat nowotworów nękających owieczki oraz na temat CLA:

1.Leroux, C., Girard, N., Cottin, V., Greenland, T., Mornex, J., & Archer, F. (2007). Jaagsiekte Sheep Retrovirus (JSRV): from virus to lung cancer in sheep Veterinary Research, 38 (2), 211-228 DOI: 10.1051/vetres:2006060
2.Alberti, A., Pirino, S., Pintore, F., Addis, M., Chessa, B., Cacciotto, C., Cubeddu, T., Anfossi, A., Benenati, G., & Coradduzza, E. (2010). Ovis aries Papillomavirus 3: A prototype of a novel genus in the family Papillomaviridae associated with ovine squamous cell carcinoma Virology, 407 (2), 352-359 DOI: 10.1016/j.virol.2010.08.034
3.Benjamin, S., & Spener, F. (2009). Conjugated linoleic acids as functional food: an insight into their health benefits Nutrition & Metabolism, 6 (1) DOI: 10.1186/1743-7075-6-36
4.Rastmanesh, R. (2011). An urgent need to include risk–benefit analysis in clinical trials investigating conjugated linoleic acid supplements in cancer patients Contemporary Clinical Trials, 32 (1), 69-73 DOI: 10.1016/j.cct.2010.09.005
5.Gonçalves, D., Lira, F., Carnevali, L., Rosa, J., Pimentel, G., & Seelaender, M. (2010). Conjugated Linoleic Acid: good or bad nutrient Diabetology & Metabolic Syndrome, 2 (1) DOI: 10.1186/1758-5996-2-62

moja Ameryka, przyjemności

Nie samym aligatorem człowiek żyje

…kiedy przyjedzie do Miami Beach. I nam podziwianie przepięknych aligatorów nie przeszkodziło zupełnie cieszyć się prawie idealnym latem tej zimy. Czegóż chcieć więcej, kiedy ma się blisko piękny zielony ocean,

nawet jeśli w ocean ten wychodzą potwornej wielkości statki wycieczkowe (które osobom ze zboczeniem zawodowym kojarzą się głównie z norowirusami ;-)).

W dodatku są palmy,

a nawet woda, plaża i palmy w jednym. Czyli raj:

Kwestie zawodowe i biologiczne nie dają wprawdzie za wygraną i rzucają się nachalnie w oczy – a to tablica postawiona, żeby było weselej, zaraz obok galerii malarstwa,

a to taki samochód (w końcu walentynki były, nieprawdaż),

wreszcie biedne, zmaltretowane żeglarze (w ogromnych ilościach) na piasku:

Szczęśliwie na plaży nie leżały wyłącznie smętne żeglarze, można było też oglądać inne, przyjemniejsze widoki :-)

Ewentualnie wybrać się na Ocean Drive, która służy głównie do lansowania się najkrótszymi sukieneczkami świata oraz ryczącymi samochodami.

Że nie wspomnę już o wzbudzających ogólną ciekawość występach drag queens,

willi, gdzie mieszkał i przed którą został zamordowany Gianni Versace,

a także mnóstwie śliczniusich jak cukiereczki domeczków-hotelików w stylu Art Deco (nie tylko na Ocean Drive zresztą). Hałaśliwych bardzo wieczorami:

Od hałasu można jednak było odpocząć. Pod palmami oczywiście, gdzie wieczorami robiło się niemal zupełnie pusto:

coś dobrego, moja Ameryka, przyjemności

Weekend w paszczy krokodyla spędzić…

późnej starości dożyjesz, jak mawia stare przysłowie. Choć może nie przysłowie, ale sennik egipski. Przynajmniej zdaniem Bąbelka i Kudłaczka.

W związku z tym wybraliśmy się na romantyczne walentynki. Chcieliśmy mianowicie pooglądać aligatory (aligator też w końcu poniekąd krokodylem jest, a o ileż ładniejszym niż cokolwiek). A Park Narodowy Everglades (a dokładniej Shark Valley) zupełnie nas nie zawiódł. Fakt, że szepczących sobie o miłości aligatorów nie widzieliśmy, ale podobno, kiedy dobierają się w pary, naprawdę zachowują się słodko – „gadają” do siebie, robią różne sztuczki, widać, iż się lubią po prostu, zupełnie nie jak przystało zimnokrwistym stworom. Jak twierdził pan przewodnik – kiedy pan Gator powie pani Gator „kocham cię”, mamy prawdziwy romans w Everglades. Czyli maleńka odrobina walentynkowego romantyzmu czaiła się gdzieś tam nieśmiało w powietrzu.

Poza tym, mimo że nie widzieliśmy samych aligatorowych zalotów (może zresztą nieco na to za wcześnie, ewentualnie właśnie się zaczyna ten sezon), mieliśmy okazję oglądać wiele innych evergladesowych cudów: ptaszyska najróżniejsze – czaple różnych gatunków, ibisy, bekaśnice, najpiękniejsze na świecie wężówki (na zdjęcia można klikać celem powiększenia):

Niektórzy wprawdzie nie byli zachwyceni widownią i patrzyli groźnym ptasim spojrzeniem,

a niektórzy się wręcz obrazili za podglądanie,

ale większość miała raczej w nosie i w ogóle się nie przejmowała widzami:

Pewnie dlatego, że mało kto jednak wpada na głupi pomysł i chce zaczepiać dużego aligatora,

więc niedenerwowane aligatory czują się błogo jak w niebie. I tak powinno być :-)

Echhh, szkoda, że ten weekend tak szybko się skończył. Zawsze jednak można wrócić, nieprawdaż. Obecność rozmaitych fajnych dzikich stworzeń, bezkres (no prawie), river of grass (turzyc tak naprawdę) – wszystko to tworzy taką atmosferę, że bardzo chce się wracać… już.

czepiam się, czytanki, okołofeminizmowo, przyjemności

Mężczyźni, którzy kochają kobiety

Znowu z wielkim opóźnieniem w rozwoju – własnym rzecz jasna – piszę tę notkę. O Millenium Larssona wypowiadano się już wielokrotnie, w różnych miejscach, a wszystko to było bardzo dawno albo tylko dawno temu. Ale ponieważ akurat udało mi się obejrzeć wreszcie trzecią część filmu, a książki drugą i ostatnią pożarłam pod choinką, to to i owo mi się nasunęło. Kto jednak nie ma ochoty na kolejne wałkowanie Millenium, niech spokojnie nie czyta, tym bardziej, że – jeśli ktoś z kolei dotąd nie czytał i nie oglądał, a ma ochotę samodzielnie – tutaj można nabawić się spojlerów.

… królu Herodzie, za twe zbytki, idź do piekła, boś ty brzydki…

Pierwszą rzeczą, która zaskoczyła mnie, kiedy czytałam opinie o trylogii, było zdanie, że to dobre czytadło jest. Nie – dobra literatura, tylko czytadło właśnie.  Coś w tym jest jednak, jeśli tylko potraktujemy czytadło jako coś, co czyta się zachłannie, nie odrywając się od tej czynności, i kiedy człowiek koniecznie chce skończyć, żeby zobaczyć jak to się kończy. Bo Millenium literaturą jest raczej średnią. Język jest oschły, lakoniczny, informacyjny. Postaci są zarysowane słabo, ich psychika jest uboga, funkcjonują tak, jak bohaterowie notki prasowej. Początkowo myślałam, że winę ponosi przekład – w przekładzie tym zdarzało mi się czepiać niektórych sformułowań, czy niezgrabności – ale skoro każdy z trzech tomów tłumaczony jest przez kogoś innego, i w każdym z nich sytuacja z niezręcznościami wygląda podobnie – no to może tak to po prostu było w oryginale.

Czy więc coś takiego można nazwać dobrym czytadłem? Chyba tak, skoro przez tekst nie trzeba się specjalnie przedzierać. Owszem, autor wpada w dłużyzny, zwłaszcza w trzecim tomie, ale da się je przeżyć. Tak jak bowiem tom pierwszy może być zamkniętą całością, w której chodzi o rozwiązanie zagadki, tak tomy drugi i trzeci wyraźnie napisane są tak, żeby czytelnik mógł jak naszybciej – nie, nie rozwiązać zagadkę – tylko raczej przekonać się, że dobrzy są dobrzy, źli są źli i brzydcy, a oliwa jest sprawiedliwa. I wypływa.

Też tak czytałam. Czekając, aż wszyscy źli zostaną ukarani i kibicując naszym. Czekając, aż doktor Teleborian zostanie wreszcie zmieszany z błotem, prokurator Ekström z trudem zbierze szczękę z podłogi, policja dokopie gangowi Nieminena, banda dziadków zostanie przywołana do porządku, a Lisbeth będzie żyła długo i szczęśliwie. Ale…

…män som hatar kvinnor…

Najtrudniejsze było czytanie o tej przeogromnej i wszechobecnej nienawiści do kobiet ze strony mężczyzn. Pewnie, że powieść Larssona odczytywać można na różnych poziomach. I o rasizmie tam jest, i o kapitalizmie, i o państwie opiekuńczym, i o tym, jak to państwo potraktowało jedną ze swoich obywatelek, i o klasowości społeczeństwa szwedzkiego, i o mieszkaniu w Sztokholmie. Ale wszystko to znika w dużym stopniu pod warstwą zasadniczą – męską nienawiścią do kobiet. I nawet nie chodzi o to, jak traktowana była Harriet, czy jak Zala z kumplami opowiada o towarze, którym się zajmują. Bo to jest oczywiste. Nienawiść widoczna jest w drobiazgach, w opisywanej codzienności obywatelek szwedzkich, w każdej chwili ich życia, w tym, z czym kobiety spotykają się niemal nieustannie.

Mamy tu Dircha Frode, który zachowuje się chamsko w stosunku do Lisbeth, a kiedy przeprasza, opatrzone zostaje to zdziwieniem Mikaela, że przecież nie było za co. Mamy seksistowskich i homofobicznych policjantów. Mamy stosunek do Lisbeth, która nie wygląda i nie zachowuje się jak na kobiecą kobietę przystało. Mamy traktowanie Eriki w jej nowym miejscu pracy. Mamy ojca, który mówi o córce per kurwa, ale mamy i innego ojca, który swą córką w ogóle się nie interesuje, a to, że jej pewna określona wiedza pozwala mu rozwiązać zagadkę w pierwszym tomie, nie budzi w nim specjalnie refleksji, poza tym, że ona jednak głupio robi w życiu. Mamy molestowanie dziewczynek. Mamy inny stosunek do Eriki, która boi się, że jej seksualna przeszłość wyjdzie na jaw, a inny do Mikaela, który robi za pogotowie seksualne dla każdej pani, która tylko skinie na niego palcem – i nikt nie traktuje tego jak powód do wstydu (może z wyjątkiem jego siostry, ale tu też z innych powodów). I mamy wreszcie ten sam stosunek – czyli stygmatyzowanie życia seksualnego kobiet, jakiekowiek by było czy nie było – w całej tej potwornej, histerycznej nagonce na Lisbeth w drugim tomie. Ta nagonka, ten napad, potępienie, oburzenie prasy postawą moralną dziewczyny, to natychmastowe osądzenie jej – to właśnie sprawia, że nie jestem pewna, czy na sto procent określiłabym Millenium dobrym czytadłem, mimo że w ogóle czyta się je nieźle.

I chwała autorowi za to, że codzienność ową, która dotyczy nie tylko kobiet w Szwecji przecież, dostrzegł i opisał. Trylogia podobno spodobała się paru feministkom. Zupełnie mnie to nie dziwi. 

…cysorz to ma klawe życie…

Ten właśnie poziom odczytania książki jest – myślę – najbliższy intencji autora (a przynajmniej jest jednym z najważniejszych). Świadczą o tym statystyki przytaczane w pierwszym tomie, brak zgody na zmianę tytułu tegoż tomu, a być może nawet pokazanie paluchem w stronę męskiego czytelnika – ty też nienawidzisz kobiet. Dla mnie paluchem tym są nie tylko wszystkie te codzienne wyżej wspomniane szczegóły, ale i rozważania nad okrutnymi cytatami biblijnymi. Obrazującymi, owszem, że patriarchat nie jest tym, co tygrysice lubią najbardziej, ale jednocześnie, że ten patriarchat to mężczyźni. Ich władza i ich wykonanie przecież.

W dodatku okazuje się, że ten paluch Larssona słusznie wymierzony został w panów. Wystarczy zerknąć do kilku recenzji i omówień książek oraz filmów, żeby znaleźć tam przeurocze kwiatki. 

Dopiero kapitalizm kognitywny, zrodzony po upadku muru berlińskiego, wyzwala kobietę. Także w sferze seksu. 

Tja, a Erica i jej nagrania, a reakcja na Lisbeth i Miriam?

Mikael Blomkvist pozwala się brać. Odrzuca maczyzm, choć wcale nie staje się przez to lowelasem. Staje się idealnym kochankiem nowego typu. Uprawia seks i z kobietą starszą od siebie o pokolenie, i ze swoją rówieśnicą, i wreszcie z Salander, która mogłaby być jego córką. Z żadną się nie wiąże.

Jasne. Cysorz to ma klawe życie. Autor tej wypowiedzi nie zauważa jednak, że primo – Mikael jest jak najbardziej lowelasem (a kobietę w jego sytuacji określa się nieco surowszym słowem), a secundo – jego postawa (oraz to, że może nią wyrządzać krzywdę swoim kochankom) jest krytykowana tylko przez jedną osobę w powieści. À propos słów jednak, sam autor określa Mikaela brutalniej, ale panowie-dziennikarze bardzo zabawnie starają się zatrzeć to niemiłe wrażenie:

Sam autor napisał:[…] „Ogólnie rzecz biorąc, nie ma żadnych problemów i można powiedzieć, że zachowuje się jak dziwka”.
[Dziennikarz] To znaczy pozwala się uwodzić zarówno kobietom w wieku swej mamy, swej córki, jak i swoim rówieśnicom. Nie przeżywa wielkich miłości, nie ma takich rozterek. Korzysta z życia.
– To facet silny, zamożny, otoczony kochającymi go kobietami, zarazem świetny dziennikarz. Ktoś, kim Stieg chciał w życiu być – mówi Baksi.

Blomkvist sypia z zamężną Eriką Berger, ma też inne kobiety.

Lecz Larsson ma jeszcze męskiego bohatera, który żyje w typowym męskim marzeniu, gdzie wszystkie kobiety mu ulegają i zakochują się właśnie w nim, podczas gdy on zachowuje swoją niezależność, życzliwy dystans i właściwie kocha jedynie swoją pracę.

Jak widać interpretacja kwestii, kto kogo ma, a kto komu ulega, zależy od punktu siedzenia, a raczej od tego, któremu głodnemu chleb na myśli. Wbrew wyraźnym założeniom autora.

Wbrew założeniom powieści jest też pisanie, że Millenium opowiada między innymi o handlu ludźmi. Miło, że autor biografii pisarza zauważa, iż kobiety są ludźmi, ale akurat w wypadku tego przestępstwa warto podkreślać, że to kobiety są ofiarami a mężczyźni sprawcami. I jest to również jeden z objawów nienawiści mężczyzn do kobiet, męskiej nienawiści do czegoś, czego człowieczeństwa nie chce się uznać.

No i jest jeszcze film.

…Dziobaty jeździ do Zalesia…

Film miewa nieliczne zalety, jak fajne krajobrazy chociażby, ale poza tym na pierwszy rzut oka charakteryzuje się straszliwie drewnianym aktorstwem. Możliwe, że jest to efekt zamierzony, jeśli weźmie się pod uwagę, jak mało życia psychicznego i emocjonalnego mają bohaterowie powieści. Jednak w filmie drewnianość tę wybaczyć można jedynie Noomi Rapace, no bo jej do grania Lisbeth w zasadzie wystarcza gadzia twarzyczka oraz chudość. Natomiast patrzenie na ten sam wyraz twarzy Michaela Nyqvista przez trzy części (!) jest doświadczeniem traumatycznym. Nie wspominając o innych bohaterach, matko jedyna. Sytuację ratują może aktorka grająca Annikę (zabawna jest, ale przynajmniej żywa), czy aktorzy odtwarzający Haralda Vangera i doktora Teleboriana. No i jasnym światełkiem dobrego przykładu świeci doktor Jonasson, ale to wszystko jest kropla w morzu potrzeb. Chyba, że całość ma być naturalnym dostosowaniem się do potrzeb kinematografii światowej, gdzie ostatnio nagradza się lub ceni filmy, w których aktorstwo absolutnie nie jest niezbędne (The Queen), życie psychiczne bohaterów nie jest niezbędne (The Hurt Locker), albo wręcz wszystko jest zbędne, poza efekciarsko efektownymi efektami (Inception).

Nie wiem, czy to dobrze, że ludzie w filmowym Millenium nie wyglądają po holiłódzku, skoro i tak nie umieją (nie chcą, nie muszą) grać. Fakt, że miło popatrzeć na normalnie wyglądające kobiety (Erika, Monika), bo przynajmniej jest to zgodne z duchem powieści. Natomiast Mikael? Który kojarzy się wyłącznie z Chmielewską (Dziobaty jeździ do Zalesia oraz ciumciany po tłustym, białym, porośniętym czarnym włosiem brzuszku Bobuś)? Czy on naprawdę nie mógłby mieć nieco więcej wdzięku? Żeby można było uwierzyć, że to jest Kalle Blomkvist opisywany w trylogii? Ech…

Możliwe jednak, że jest to świadomy zabieg twórców filmu. Europejskość? Jest. Nieamerykańsko nie uśmiechajacy się aktorzy? Są. Feministki marudzą? A rzućmy im parę niezbotoksowanych kobiet, sędziego zamieńmy na sędzię, a ciężko pracującej adwokatce dorzućmy bonus w postaci ciąży. Wtedy może nie będą drążyć i głupio – jak to feministki – dopatrywać się w filmie nie wiadomo czego.

…verba docent, exempla trahunt…

Się doczepię i podrążę jednak, gdyż film tak daleko odchodzi od ducha książki, że aż. A przecież nie ważne jest tylko to, o czym się mówi, ale również jak. I dlatego, jak rozumiem, w filmie wywalono na przykład niemal całą nagonkę na Lisbeth, dlatego też wywalono przejścia Eriki w nowej pracy, czy sporo niesympatycznego traktowania kobiet.

Jasne, że film nie pomieści wszystkiego, co zawarte jest w powieści. Ale zgodnie, jak sądzę, z życzeniem autora trylogii byłoby, gdyby wspomnieć co nieco o tej codziennej przemocy wobec kobiet, zamiast z lubością koncentrować się na obrazach rozebranej Salander. Albo z obleśnym upodobaniem powtarzać gwałt na niej (liczyłam sceny, ileż to razy reżyser każe nam podziwiać nagi tyłek aktorki, i troszku ich było). Akurat gdyby odrobinę wyciąć niektóre powtórzenia tej sceny, starczyłoby chyba miejsca na czwarty odcinek. Ale nie, bo przecież oglądać rozbierane kobiety jest tak fajnie, niezależnie od kontekstu. Razem zresztą ze scenami seksu lesbijskiego. Charakterystyczne, że związki Mikaela pokazane są bardzo dyskretnie, natomiast przy okazji stosunków Lisbeth widać sporo, ekhm, intymnych szczegółów (no bo dwie laski razem – marzenie). Poza tym: scena w więzieniu – fizyczność Lisbeth, scena w szpitalu – fizyczność Lisbeth (totalnie bez sensu), scena z Moniką – Monika prezentuje przede wszystkim swą atrakcyjną pupę, sceny z Eriką – Erika z dynamicznej i sensownej babki zamienia się w smętną firanę, która pozwala dwóm chłopa decydować o jej sprawach. I tak dalej, i tak dalej. Słychać, jak Larsson przewraca się w grobie. I na pewno nie chodzi mu wyłącznie o zmianę tytułu, której celem było zapewne dyskretne nienarażanie władców świata na niewygodne refleksje.

… fajna historia, tylko całkiem do dupy…

Dlatego też sądzę, że amerykański film nie będzie gorszy, niż produkcja szwedzka. Bo nie może. Myślę, że nawet miło będzie obejrzeć Mikaela, który umie ruszać twarzą (bo jaki Craig jest, taki jest, ale coś tam sobą reprezentuje), zawsze piękną Robin Wright, czy znakomicie (na oko) pasującego do roli Martina Stellana Skarsgårda, który w ogóle fajnym aktorem jest.

Żeby natomiast film odniósł sukces, reżyser powinien skorzystać z doświadczeń szwedzkich kolegów po fachu, tyle że co nieco z amerykańskim rozmachem uwypuklić. I tak, film powinien zacząć się od nagiej Lisbeth, której śni się detalicznie gwałt (w ścieżce dźwiękowej – Hit me baby one more time Britney). Wielokrotnie. Potem Lisbeth idzie do kuchni, gdzie czeka na nią Miriam, i obie uprawiają seks na kuchence. Wielokrotnie (podkład dźwiękowy – Touch me Samanthy Fox). Następnie zwięźle opowiedziana jest cała historia Harriet, superman rusza jej na pomoc, hakerka przynosi mu w zębach kapcie, tj. rozwiązanie zagadki, i wszyscy żyją długo i szczęśliwie (a w ścieżce – Save me z soundtracku do Smallville). Ale to nie koniec, bo jeszcze Lisbeth chce dorwać ojca i brata (Chylińska śpiewa Rośnie we mnie gniew), wszyscy krzyczą, strzelają, ganiają się i wybuchają w zwolnionym tempie, bohaterka wpada w kłopoty, idzie do więzienia, a prasa używa sobie na niej do upojenia (Paparazzi – Lady Gaga). Następuje proces, do którego Salander pracowicie przygotowuje swój punkowy ymydż. W tym wypadku myślę, że najlepiej żeby zwyczajnie zrezygnowała z tych obcisłych ciuchów – I’m too sexy for my shirt śpiewają Right Said Fred – a zostawiła same tylko tatuaże i ewentualnie majtki (przebitki snów pokazujących seks z Miriam również mile widziane, na zmianę z gwałtem). Po czym wolna wychodzi z sądu, nucąc pod nosem Słodkiego, miłego życia Kombi.

Oskar murowany.

coś dobrego, osobiste, przyjemności

Muskularni długowłosi mężczyźni

Zaczęło się od ostatnich notek, na które narzekają niektórzy co wrażliwsi Czytelnicy. Właściwie, to pojęcia nie mam, dlaczego marudzą. Przecież czytają a to o robaczkach jakichś ślicznych, a to o urokliwych chorobach skórnych, a to o pełnych wdzięku zmianach patologicznych tu i ówdzie. Niech tam jednak. Dzisiaj będzie coś piękniejszego. Znacznie piękniejszego. A skoro piękniejszego, to na tym świecie może to być tylko jedno.

Muskularni długowłosi mężczyźni.

Oraz muzyka, którą tworzą.

Dawno temu, przy okazji słuchania płyt ulubionych wykonawców i oceniania tychże, wymyśliłam sobie kategorię pod tytułem: płyta idealna. Płyta idealna jest czymś, co występuje w przyrodzie niezwykle rzadko (ku memu żalowi), a charakteryzuje się tym, że nawet przy największym staraniu nie można znaleźć na niej niczego słabego. Wszystkie kawałki są znakomite, żaden nie jest gorszy, marny, niedopracowany. Ich układ jest doskonały, a więc nie sposób wybrać czegokolwiek na jakieś idiotyczne plejlisty – przeciwnie, jedyna możliwa „playlista” to ta, którą stworzył sam artysta. A w dodatku płyta musi mieć w sobie jeszcze coś. Coś trudnego do określenia, powiew czy tchnienie geniuszu, coś, co łączy w sobie wszystko, co artysta zaplanował i chciał przekazać, a co sprawia, że płyty słucha się na kolanach. A jednocześnie, ale zupełnie not least, słychać w tym wszystkim pewną lekkość, ironię, kpinę, dystans, poczucie humoru. A gdzież szukać tego wszystkiego w muzyce, jak nie w metalu, zwłaszcza u tych wykonawców, których dzieła pełne są fascynacji satanizmem, okultyzmem, przemocą i śmiercią.

Mam parę takich płyt idealnych, dałoby się je policzyć na palcach obu rąk. Ale z wiekiem (zapewne na zasadzie: paaanie, kiedyś to były czasy, nie to co teraz ta dzisiejsza młodzież...) tracę nadzieję, że zdarzy mi się usłyszeć coś takiego. Myślę sobie, że muzycy, których uwielbiam, starzeją się i zmieniają. Łagodnieją i tępi im się pazur. I nawet jeśli nagrają coś nowego, i nawet jeśli nie jest to złe, to nie jest również idealne, perfekcyjne i doskonałe.

A jednak czasem się zdarza.

Można tę płytę opisać informacyjnie i zwięźle. Ostatni krążek zespołu Danzig. Deth Red Sabaoth. Dziewiąty w ogóle. Pierwszy od sześciu lat, a więc potwornie długo wyczekiwany. Na świecie pojawił się w drugiej połowie czerwca. I tak dokumentnie zaczarował i oczarował piszącą te słowa, że od tego czasu nie słucha niczego innego. Nigdy nie była tak długo muzycznie wierna jak teraz, w stosunku do tej płyty. I końca na razie nie widać.

Można tę płytę opisać tak, jak to zrobił serwis Blabbermouth: The 11-track collection, penned by Danzig, is laced with Glenn’s lycanthropic growls and blues-infected wailing. Co oznacza, że Glenn Danzig – mózg, dusza, serce, spiritus movens i twarda ręka zespołu – jest w fenomenalnej formie wokalnej. Jakby czas go nie dotknął, jakby nie było tych lat, które upłynęły od Danzig II: Lucifuge.

Można ją opisać w ten sposób: dark, haunting and seductive themes, memorable hooks and a solid, warm sound that balances violent musical aggression with a doom-heavy melancholy feeling and still holds the power to seduce listeners to the dark side. Czyli to, w czym Danzig jest najlepszy. A rewelacyjna forma Glenna Danziga nie skończyła się bynajmniej na wokalu, lecz obejmuje także kwestie kompozycji, instrumentacji, interpretacji, aranżacji (czy czegoś tam), a także autorstwa tekstów.

Rację będzie także miał ktoś, kto powie, że od pierwszej usłyszanej nuty (aż do najostatniejszej) płyta budzi jego podziw i zachwyt. Od rozpoczynającego krążek Hammer of the Gods – brutalnie i metalowo walącego między oczy, ale i punkowo zadziornego kawałka, w którym jednakowoż nie brakuje rycerzy, błyskawic i szczerzącej się w uśmiechu śmierci. Przez The Revengeful, z nawiedzoną gitarą i genialnie zaśpiewanym refrenem. Przez przepiękne i uduchowione inaczej (czytaj: szatańskie) Rebel Spirits, gdzie gitara zachowuje się tak, jakby do reszty opętały ją tajne bractwa i latanie na nietoperzowych skrzydłach. Przez nieprzyzwoicie erotyczne, gorące, powolne, oparte niemal wyłącznie na hipnotyzującej sekcji rytmicznej Black Candy. Przez autoironiczne, pełne wdzięku i smętne On a Wicked Night. Przez doskonale proste i eleganckie Deth Red Moon, z wokalem à la właśnie budzący się w kolejnym wcieleniu demoniczny Presley. Przez cudownie sarkastyczne Ju Ju Bone, tym razem już z pełną wyrazu mroczną reinkarnacją Presleya w postaci kogoś, kogo krytycy muzyczni nazywają czasem evil-Elvis. Przez melancholijne i oszałamiające Night Star Hel, podobne do tych długich, granych jak w narkotycznych odlotach utworach z lat siedemdziesiątych, gdzie instrumenty niemalże dominują nad stłumionym, choć aż wibrującym z emocji wokalem. Wreszcie przez dwuczęściowe Pyre of Souls, gdzie część pierwszą stanowi delikatna i subtelna wokaliza, w której czai się i narasta szaleństwo, a po niej następuje kawałek właściwy (Pyre of Souls: Seasons of Pain) – już nawet nie erotyczny jak Black Candy, ale emanujący bezwstydnym seksualnym napięciem, demonicznym w dodatku, niepokojącym i drażniącym. Aż do zamykającego płytę szatańsko wyzywającego słodkiego, uwodzicielskiego, czarującego Left Hand Rise Above.

I można o tej płycie powiedzieć, że jest przedziwnie zrealizowana (co zresztą fanom rzuciło się w uszy od razu). Raz, że Glenn Danzig podkreślał w wywiadach, iż koniecznie chciał uzyskać owo specyficzne brzmienie z lat siedemdziesiątych. W tym celu używał do nagrań oryginalnego sprzętu z tamtych lat. Nie znam się, więc trudno mi powiedzieć, czy akurat to ma znaczenie, czy raczej nie jest tak, że ten sam efekt można osiągnąć na dzisiejszych komputerach. A dwa – znaczenie natomiast na pewno ma niewyrównywanie głośności dźwięków na płycie metodą walca drogowego (taka z umiarem stosowana kompresja dynamiki nie cieszy się obecnie popularnością w studiach nagraniowych). Dzięki temu na Deth Red Sabaoth posłuchać można rzeczywiście żywego wokalu – zawsze pięknego i ciepłego (to zasługa Glenna w ogóle), ale tak rozmaitego, jak rozmaicie mówi człowiek: cichego tam, gdzie potrzeba subtelności; gwałtownego, kiedy to jest niezbędne.

I jeszcze jedno można powiedzieć, może już nie o samej płycie, a raczej o głównym jej bohaterze (skoro miało być o muskularnych długowłosych mężczyznach). Ale ponieważ jestem kobietą – a te, jak wiadomo, nie są wzrokowcami, zupełnie nie zwracają więc uwagi na fizyczność mężczyzn, nie przyglądają się im, nie oceniają, nie zachwycają się… w ogóle nie patrzą w ten sposób – to nie powiem może, że czas jednak leci. I że Glenn Danzig przestał wyglądać jak młody bóg. Zawsze można napisać przecież, że muzyka wynagradza wszystko (a ta ostatnia płyta robi to w dwójnasób co najmniej). Oraz można przecież pooglądać sobie starsze (albo młodsze?) zdjęcia – o, jak to na przykład. Nie zamieszczę go tutaj, bo nie chcę wylizać na wylot monitora mojego komputera. Zwłaszcza że to pracowy.

Polecam gorąco. Wylizywanie niekoniecznie, ale płytę na pewno.

coś dobrego, przyjemności

Z powrotem, czyli wspomnienia. Oraz Ars Homo Erotica

Najpierw osobiście: w Warszawie było ekstra, czego nie mogły zmienić drobne niedogodności, jak gorące lato, komary czy dentyści. Mama – dzięki za wszystko, bo i wszystko wspominamy z przyjemnością, ja szczególnie żółty serek i nasze kibicowanie :-). Dzięki wszystkim, z kim mieliśmy/miałam możliwość się zobaczyć – wspaniale było Was poznać; cudownie było z Wami pogadać na żywo po latach. Ogólnie, miło nam z powrotem w domu, choć temperatura tutejsza zdecydowała się nas dobić, ale pamiętamy, wspominamy oraz wzruszając się oglądamy zdjęcia.

Żeby jednak nie było tak strasznie słodziusio i budyniowo, oto właśnie parę zdjęć z pewnej oglądanej w Wawie wystawy. Oglądanej również w znakomitym towarzystwie :-). Na początek taka uwaga:

A potem nie było nawet źle. Tylko tak jakby nie zawsze ciekawie. Widać było wyraźnie, że to pierwszy raz, że nie na wszystko organizatorów było stać, że czasem zabrakło większej wnikliwości w potraktowaniu tematów. Ale było sporo ładnych chłopców, na których warto zawiesić oko, że nie wspomnę o pełnych wdzięku pepeszach:

Dziewczynek było jakby mniej, co nie dziwi, skoro stereotypowo lesbijki nie istnieją. Zabawne wydało mi się natomiast, że tak jak w innych salach oglądaczami byli ludzie obu płci i w różnym wieku (a także, jak podpowiadał mi mój kompletnie nieprecyzyjny gaydar – różnych orientacji), tak w sali lesbijskiej obecne były niemal same panie. Czyżby panów wystraszyły te ogromne wilgotne kobiece łona ;-)?

Poza tym moje mikrobiologiczne zboczenie zaspokojone zostało obrazkiem mięczaka zakaźnego – jak mniemam, absolutnie wbrew intencjom twórcy :-P :

A na koniec wstrząsnał nami film wyświetlany w sali św. Sebastiana:

Swoją drogą, wizerunków świętego – i to ładniejszych – można było zgromadzić więcej. Co nie zmienia mojej opinii (tak jak nie zmieniają jej inne zastrzeżenia), że wystawę warto było zobaczyć.

okołonaukowo, przyjemności

Ładniejsza biologia

Dzisiaj może coś dla oka. Coś biologicznego, ale ładniejszego niż zwykle, czyli niż obrazki jakichś paskudnych chorób (no, prawie ;-)).
Na przykład żaba z trąbą. Z tej pięknej strony, na której zresztą znajduje się wiele innych ciekawostek.


Zresztą, Guardian opublikował też galerię najlepszych zdjęć przedstawiających rozmaite cuda natury. Warto zajrzeć, choćby po to, żeby popodziwiać  tańczące niedźwiedzie polarne, rewelacyjnego niedźwiedzia pod wodą czy żółwie z Galapagos.

Ewentualnie, skoro niedawno był Dzień Matki, można obejrzeć również taką groźną mamusię z młodym (a przy okazji zwierzę z najpiękniejszymi uszami na świecie :-)) (stąd):

Naturalnie, należy wspomnieć, że zwierzę to ustępuje pod względem urody zwierzęciu temu (z bloga Adama Wajraka):

a zwłaszcza nie ma jego nieprawdopodobnego uroku i słodyczy:

(zdjęcie powyższe jest snapshotem z tej strony, która przestała jakoś być fajna, bo zaczęła skupiać się głównie na nudnych jeleniach, zamiast na okrągło na dzikach, które albowiem są najpiękniejszymi stworzeniami świata :-))

Urocze mogą być także bezkręgowce pogrążone w rozmowie międzygatunkowej (a nawet i między-wyższej):

Nie mówiąc już tym, że kogoś może zainteresować niższy poziom organizacji organizmów, na przykład kwiatuszek z komórki małpiej z wieloma na niebiesko zabarwionymi jądrami oraz na czerwono jednym z białek komórkowych:


Ewentualnie romantycznie układające się w parę zakochanych serduszek jądra komórek z ludzkiej szyjki macicy, zawierające zresztą onkogeny wirusa brodawczaka – bardzo prawidłowo :-P, jeśli weźmie się pod uwagę, że wirus HPV-16 przenosi się często drogą płciową):

choć komórki te czasem nie wytrzymują takiego słodziutkiego nastroju i lubią zamienić się w potwory (niektórym przypominające sowy):

A jeśli ktoś lubi gadżety okołobiologiczne, może obejrzeć sobie oraz kupić takie eleganckie mydełka. Do złudzenia niemal przypominające szalki Petriego z hodowlami bakteryjnymi, przykładowo z niemal-jak-Haemophilus influenzae-na-agarze-czekoladowym:

Najfajniejsze, że odróżnieniu od ciasteczek (które także były urocze), tutaj przynajmniej mamy podobieństwo do prawdziwego posiewu redukcyjnego (bo to jest rzecz jasna najważniejsze ;-)), w rolach wzorów występują prawdziwe bakterie na adekwatnych podłożach, a w dodatku kupujący dostaje odrobinę wiedzy mikrobiologicznej. 

Z drugiej strony, jeśli kogoś zupełnie nie interesują bakteryjne mydełka, to zawsze może polubić kolczyki z DNA, wisiorki z wzorami strukturalnymi różnych cząsteczek chemicznych, koszulki, którymi zachwyciłby się PZ Myers, a także mitozę na ścianę tudzież wesoło wyłupione oko (z kawałkiem mózgu). Dla każdego coś miłego :-)

coś dobrego, przyjemności

Wschód bogów

Baptized in a firefight, hot blood running cold as ice
44 minutes of target practice, all hell’s breaking loose
44 Minutes – Megadeth

Najlepszym podsumowaniem najnowszej płyty Megadeth, Endgame, która ukazała się we wrześniu zeszłego roku, jest jeden kawałek z tej płyty, a mianowicie 44 Minutes. Podsumowaniem, a może streszczeniem raczej, bo w piosence tej zawierają się i zalety i wady, i właściwie niemal dokładna charakterystyka całej produkcji. Zalety to to, że płyta jest świetna :-) – pomysłowa i błyskotliwa, człowiek nie nudzi się słuchając i nie musi zagęszczać sobie owego słuchania czytaniem czegoś na przykład. Całość ma sporo sensu, i to nie tylko w warstwie tekstowej (a teksty są całkiem niegłupie, poza obowiązkowym w Megadeth zestawem teorii spiskowych), ale w warstwie muzycznej. Słychać, że każdy kawałek jest przemyślany, każdy jest na właściwym miejscu, każdym muzycy mieli zamiar coś słuchaczowi powiedzieć. A raczej muzyk – jeden – bo wyraźnie widać, że jest to pomysł i błyskotliwość Dave’a Mustaine’a. Trudno, słuchając kolejnego dzieła zespołu, nie dojść (po raz kolejny) do oczywistego w sumie wniosku, że Megadeth to Mustaine. To jest jego wyłączna twórczość, jego poglądy na muzykę i jego sposób realizacji. Stąd także i wady tej płyty – nieduże wprawdzie, ale są.

Wadą jest to na przykład, że Chris Broderick, całkiem przyzwoity gitarzysta, jest absolutnie posłuszny wiodącej sile partii, co kończy się tym, że jego solówki są identyczne, jak solówki Mustaine’a. A ja lubię, kiedy mogę odróżnić na słuch, który gitarzysta gra w danym momencie. Albo to, że solówki obu panów są tak bardzo skomplikowane, tak znakomicie zagrane, że aż ma się wrażenie, że mają za zadanie coś udowodnić. Doceniam świetne solówki; zauważam, że trudno znaleźć coś bardziej seksownego, niż szybko, sprawnie i celowo poruszające się szczupłe męskie palce, ale czasem jest tego za dużo i bez sensu. Tak, jak pierwsze solo (w wykonaniu Brodericka) w 44 Minutes, które jest zupełnie ni przypiął ni przyłatał i nie pasuje do czegokolwiek wokół. Podejrzewam, że po wszystkich kłopotach zdrowotnych, a już zwłaszcza tych, które poważnie mogły upośledzić umiejętności grania na gitarze, Mustaine chciał pokazać, że nadal potrafi pisać sensowne gitarowe kawałki. Oraz udowodnić, świadomie bądź nie, że sam nadal umie grać. Obie te kwestie nie ulegają, rzecz jasna, wątpliwości i takie uporczywe udowadnianie było zwyczajnie niepotrzebne. Wystarczy posłuchać drugiego solo na gitarach w 44 Minutes, które brzmi tak, że aż dech zapiera z zachwytu. I świetne są też obie gitary rytmiczne – jak się tak wsłuchać w grane niby od niechcenia tło, to człowiek ma ochotę wracać do tego znowu i znowu i znowu. Niezły jest także bas (choć, jak słyszę, James Lomenzo już odchodzi z zespołu – nie nagrał się zbyt długo. Ale za to Junior wraca, czyli będzie tak jak w Megadeth być powinno), i cała sekcja rytmiczna.

Całość przypomina mocno United Abominations – sposobem kompozycji całej płyty, tematyką i brzmieniem. Złośliwe ucho wychwycić może także podobieństwa do starych kompozycji zespołu: Bite the Hand przypomina momentami Hangar 18Bodies – Symphony of Destruction, a w 1320 pobrzmiewa jedynie słuszna Metallica, czyli ta za czasów Mustaine’a :-). Wydaje mi się jednak, że takie zapożyczenia są czasem nieuniknione, zwłaszcza przy kolejnej płycie, a zespołowi chwali się to, że przynajmniej zrzyna z dobrych wzorców.

To są drobiazgi jednak – te czasem przesadzone solówki czy parę zapożyczeń. Płyta jest znakomicie zagrana i nagrana, doskonali muzycy wiedzą, co robią. Szczęśliwie Mustaine nie uraczył słuchaczy kolejną wersją A Tout le Monde, co byłoby zupełnie niestrawne, choć jedyna teoretycznie-ballada nie wyszła mu (i Boderickowi) najlepiej. Można się tym jednak nie przejmować, słuchając rewelacyjnych The Right to Go Insane, How the Story Ends, czy wspomnianego już 44 Minutes. I jeśli ktoś poszukuje genialnej,wspaniałej i niesamowitej, a przy tym inteligentnej muzyki – o co poza metalem jest, jak wiadomo, trudno (będę uprzejma i nie powiem, że niemożliwe :-P , choć tak właśnie uważam) – to Endgame Megadeth jest pozycją obowiązkową.

……………………………………………………………………………………………………………………..

Action – Torture, misery – Endless suffering – Torment, agony – captured for eternity
Action – You’re main attraction

Snuff – Slayer

O drugiej płycie, której słucham na zmianę z Megadeth ostatnio, bedzie trochę krócej. Bo właściwie napisać należałoby tylko ciąg superlatyw: genialna, nadzwyczajna, bez wad, rewelacyjna, świetna, niewiarygodna, nieziemska… Taka po prostu jest World Painted Blood Slayera. Obawiałam się, po ostatnich produkcjach zespołu, że nie będzie tak dobrze. Że znowu będą podobne do siebie, nudnawe i przesterowane kawałki. Że kłopoty ze zdrowiem Toma Arayi wpłyną w końcu na to, że Slayer się rozleci, Tom skupi się na hodowaniu angusów, Kerry King – swoich ulubionych węży, a Dave Lombardo poświęci się jakimś dziwacznym projektom muzycznym. Tymczasem nic z tego, na szczęście.

Najnowszy Slayer jest niesamowicie świeży – jakby niemal nie było tych lat między końcem 2009 roku a Reign in Blood czy ewentualnie Seasons In the Abyss – ale jednocześnie zagrany bardziej swobodnie, z większą pewnością siebie, bardziej dojrzale. Czyli w sumie tak, jakby muzykom te mijające lata potrzebne były po to, aby się rozwinąć, ale i żeby móc odkrywczo wrócić do korzeni. Kompozycje są perfekcyjne, teksty – przerażające i inteligentne (brakuje mi wprawdzie czasów, kiedy teksty były niemal wyłącznie autorstwa Arayi, bo te były najlepsze, ale widać nie można mieć wszystkiego), solówki – zawsze na miejscu, pasujące do otaczających dźwięków (i umiem powiedzieć, kiedy gra Kerry, a kiedy Jeff), bas – ekstra (Tom zaskakuje i wokalnie i instrumentalnie, bardzo na plus), bębny – wiadomo: Lombardo w najlepszej formie, no ale on zawsze jest w najlepszej formie. Płyta jest świetna w całości, nie ma na niej niczego zbędnego, wszystko ze sobą gra, a jednocześnie wszystko jest cudowne, nowe, oryginalne i nieodgrzewane. Kawałki są niewiarygodnie dobre – wszystkie! – po slayerowsku niedługie, ale idealne, bez jednej niepotrzebnej nutki. Jak Mozart nie przymierzając, przy czym jest to oczywiście komplement dla Wolfganga, a nie dla Slayera.

Podsumowując,

co do Boga nie mam wątpliwości, uważam tylko, że każdy powinien :-D (Fotka z Joe. My. God, dzięki Ray :-* )

………………………………………………………………………………………………………………………

Exploding all alone like the blood upon the moss
Eternal is my pledge if eternal is thy loss…

When I was sent way they made a soldier from a boy
Victory will be achieved lethal weapons to destroy
Killing Season – Testament

A na koniec jeszcze jeden z bogów, czyli Testament i The Formation of Damnation. Płyta już co prawda nie taka najświeższa, bo z 2008 roku (a zespół podobno akurat nagrywa nową), ale to jest to, co Testament ma w tej chwili do zaoferowania. Zapewne należałoby docenić The Formation of Damnation en masse, bo nagrana została po długiej przerwie, chwała więc zepołowi za powrót, a fanom radość, ale. Mam nieco mieszane odczucia na jej temat. Z pozytywów odnotować trzeba nadzwyczajny wokal – Chuck Billy jest genialnym wokalistą, zdecydowanie najlepszym ze wymienianych dzisiaj trzech panów. Upływ czasu mu zupełnie nie szkodzi, choć śpiewa trochę inaczej, niż na przykład na początku lat dziewięćdziesiątych. Dobre są jak zwykle gitary (Alex Skolnick i Eric Peterson), niezła sekcja rytmiczna. Wspaniałe coś, co można nazwać trademarkiem Testamentu, czyli znakomity, bardzo bogaty, esencjonalny, przytłaczający, wbijający słuchacza w podłogę metal, nie pozbawiony jednakowoż melodyjności. Żałuję tylko, że na płycie brakuje jakiejś ślicznej balladki, czegoś w rodzaju Return to Serenity, ale to se zapewne ne vrati.

Przyznać trzeba jednak, przy tym wszystkim i przy całej sympatii do zespołu, że płyta jest dość nudna. Większość kawałków jest mocno nieciekawa, monotonna i podobna do siebie nawzajem. Na szczęście wyróżniają się: Killing Season – najlepsza zdecydowanie kompozycja na płycie, wspaniała, doskonale zagrana i zaśpiewana, zachwycająca zupełnie jakby to były czasy Souls of Black; F.E.A.R – z kawałkiem refrenu bardzo zabawnie zerżniętym z fragmentu Master of Puppets, aż się łza w oku kręci ;-); oraz ewentualnie More Than Meets the Eye – z całkiem ładnym plastycznie video (choć można było sobie darować te beznadziejne komputerowe wstawki). Reszta nie nadaje się specjalnie do czegokolwiek.

…………………………………………………………………………………………………………………….

Nie trzeba jednak narzekać, za to należy czekać na nową płytę Testamentu, bo może uda się nieco lepiej. No i warto również czekać na to, żeby zobaczyć bogów na żywo. Razem w dodatku, tyle że w różnych układach. Trasy koncertowe, i amerykańskie i europejskie, są poplanowane, oby tym razem nie wyskoczyło nic, co przeszkodziłoby w ich realizacji. Bogowie dorośli trochę, odłożyli na bok dawne młodzieńcze animozje i postanowili zachwycić fanów swoją przecudowną muzyką. I całą resztą. Jak za dawnych, dobrych czasów.