okołonaukowo, osobiste, smutne

Serce narkomanki

Infekcyjne zapalenie wsierdzia z pewnością nie jest największym problemem osób, które wstrzykują sobie dożylnie narkotyki. Ale problemem w ogóle jest. Do tego stopnia, że już od paru lat, wśród różnych postaci zapalenia wsierdzia, wyróżnia się jako osobny rodzaj to, które występuje u narkomanów. Ma ono swoją specyfikę, charakteryzuje się innymi cechami niż pozostałe endocarditis, inne też są rokowania. A mój własny osobisty wewnętrzny mikrobiolog nie może nie pamiętać o tej chorobie, kiedy słyszy o kolejnym zgonie kogoś sławnego, kto zmarł z powodu przedawkowania.

Zapalenie wsierdzia definiuje się jako zakażenie warstwy (błony) wyściełającej wewnętrzne powierzchnie serca, a występujące najczęściej na skutek zakażenia krwi. Nieleczone doprowadza do zniszczenia zastawek, powodując zagrażające życiu powikłania, a w konsekwencji zgon pacjenta. Mimo, że opis ten wydaje się dotyczyć choroby przebiegającej miejscowo, zapalenie wsierdzia jest tak naprawdę schorzeniem ogólnoustrojowym. Dzieje się tak dlatego, że mikroorganizmy kolonizujące zastawki serca potrafią uwalniać się do krwiobiegu, powodować groźne zatory oraz zakażać inne narządy organizmu. Diagnostyka jest więc trudna, obraz kliniczny może być różnorodny, a leczenie powinno być agresywne i obejmować antybiotykoterapię – samą lub w połączeniu z zabiegami operacyjnymi.

Ogólnie rzecz biorąc, w całej populacji infekcyjne zapalenie wsierdzia dotyczy głównie lewej części serca, a z drobnoustroje zakażają zastawkę mitralną i zastawkę aorty. Czynnikami sprzyjającymi takiej właśnie sytuacji są: stosunkowo wysokie ciśnienia panujące z lewej strony serca, dzięki czemu przepływ krwi jest gwałtowniejszy, co może uszkadzać tkanki; stosunkowo wysokie stężenia tlenu we krwi, z którego chętnie korzystają mikroorganizmy; oraz epidemiologicznie częstsze wady (wrodzone i nie tylko) zastawek lewej części serca, co predysponuje do zakażeń. Jeszcze do niedawna zapalenie wsierdzia było opisywane jako choroba ludzi młodych z wadami zastawek. W ogólnej populacji występowało z częstością 2-6 przypadków na 100 tysięcy osób na rok, a śmiertelność wynosiła od 10 do 30%, w zależności od patogenu. I te liczby nie zmieniły się w zasadzie przez ostatnie 30 lat, co, mimo postępów w medycynie, związane jest z powstaniem – czy może raczej zwiększeniem się – nowych grup ludzi narażonych na zakażenie, między innymi osób przyjmujacych dożylnie narkotyki, ale i pacjentów poddawanych szczególnym zabiegom medycznym, jak wszczepianie sztucznych zastawek na przykład.

Drobnoustrojami powodującymi zapalenie wsierdzia są bakterie i grzyby, ze szczególnym uwzględnieniem gronkowca złocistego (Staphylococcus aureus), paciorkowców jamy ustnej (grupa viridans), enterokoków oraz bakterii Gram-ujemnych z tzw. grupy HACEK (Hemophilus parainfluenzae, H. aphrophilus, H. paraphrophilus, H. influenzae, Actinobacillus actinomyctemcomitans, Cardiobacterium hominis, Eikenella corrodens, Kingella kingae i K. denitrificans). Warto jednak pamiętać również  o bakteriach, które nie rosną na standardowych podłożach i w związku z tym często – częściej, niż się przypuszcza – powodują infekcje, które diagnostycznie określa się jako „ujemne” (np. Bartonella spp.).

Z drugiej strony, zapalenie wsierdzia po prawej stronie serca zdarza się także, choć stosunkowo rzadko – dotyczy do 10% przypadków w ogóle. Za to bardzo lubi występować u narkomanów przyjmujących narkotyki dożylnie (76% przypadków, w porównaniu z 9% przypadków u nie-narkomanów), choć bywa opisywane i u osób z rozrusznikami czy wrodzonymi wadami serca. W przypadkach infekcji po prawej stronie serca zakażona bywa najczęściej zastawka trójdzielna. Zakażenie u narkomanów występuje z częstością 1,5-20 na 1000 osób przyjmujących narkotyki na rok. Śmiertelność związana z zakażeniem w obrębie prawej strony serca jest zwykle mniejsza niż u pacjentów z zakażeniem po lewej stronie, ale ciężkie powikłania mogą występować i tę śmiertelność zwiększać. A jeśli jeszcze dołączy się HIV, to może ona wynosić i 50%.

Drobnoustrojami odpowiedzialnymi za zapalenie wsierdzia u narkomanów są, czego można się było spodziewać, te patogeny, które siedzą na skórze (i zostają wprowadzone się do krwiobiegu przez nakłucie igłą). Najczęstszym jest zdecydowanie gronkowiec złocisty, ale rolę odgrywają także gronkowce koagulazo-ujemne, jak również paciorkowce, grzyby (powodujące rzadkie, ale bardzo ciężkie zakażenia) i enterokoki. Rzadziej notuje się bakterie Gram-ujemne.

Czynnikiem sprzyjającym zapaleniu wsierdzia u narkomanów wstrzykujących sobie narkotyki jest prawdopodobnie wstępne mechaniczne zniszczenie zastawek, z którego korzystają potem osiedlające się bakterie, a do którego przyczynia się sam zażywany narkotyk. Ważny jest rodzaj narkotyku, np. kokaina działa bardziej niszcząco niż heroina, być może dlatego, że przy stosowaniu jej dochodzi do silnego skurczu mięśni naczyń, a w konsekwencji do niedotlenienia i dalszej destrukcji tkanek. Niektórzy specjaliści uważają jednak, że mechaniczne działanie na zastawki nie jest najważniejsze (wszak niektóre bakterie chętnie osiedlają się na zdrowych zastawkach). Podkreślają, że znaczenie ma także gatunek zakażającego drobnoustroju (a nawet jego kształt), czynniki zjadliwości wydzielane przez patogeny (detalicznie opisywane np. u S. aureus) oraz obniżona wrażliwość tych patogenów na różnorodne działanie układu odpornościowego. Rolę gra również liczba bakterii – uważa się na przykład, że stosowanie kokainy związane jest częściej z endocarditis, niż heroiny, dlatego że kokaina ma krótszy okres półtrwania niż heroina, a więc jest wstrzykiwana częściej, a co za tym idzie – wstrzykiwane częściej są i patogeny. Dlaczego jednak duża liczba bakterii miałaby lubić bardziej prawe zastawki – nie do końca wiadomo. Podobnie sytuacja wygląda ze stanem organizmu narkomana pod względem immunologicznym. Wydaje się, że w ogóle osoby takie charakteryzują się zaburzonym funkcjonowaniem układu odpornościowego, nawet jeśli nie są zakażone HIV, i że prawdopodobnie wpływa to na rozwój endocarditis. Nie jest zupełnie jasne jednak, jak wiąże się z konkretnymi zastawkami.

………………………………………………………………………………….

A notka nie miała być oczywiście o Amy Winehouse, która zmarła od czegoś innego raczej. Kiedy myślę o gwiazdach i narkotykach, a potem naturalną drogą skojarzeń o bakteryjnym endocarditis, na myśl przychodzi mi Demri Parrott. Demri była dziewczyną Layne’a Staleya, jednego z najcudowniejszych wokalistów wszech czasów, która faktycznie umarła na skutek zapalenia wsierdzia po zażywaniu narkotyków – pewnie takiego zakażenia wsierdzia, jakie z grubsza opisałam powyżej. Po jej śmierci Layne Staley pogrążył się w jeszcze większej depresji, ćpał pewnie też coraz więcej i więcej (Wikipedia podaje: „Drugs worked for me for years,” Staley told Rolling Stone in 1996, „and now they’re turning against me, now I’m walking through hell.”), a wstrzyknięty pewnego razu speedball okazał się śmiertelny. A potem przypominam sobie jeszcze jednego muzyka Alice in Chains, Mike’a Starra, który to prawdopodobnie był ostatnią osobą mającą kontakt z Staleyem przed śmiercią tego ostatniego. Chciał nawet wezwać pogotowie, przerażony stanem byłego kolegi z zespołu, ale ten zagroził mu odrzuceniem przyjaźni, więc z wzywania karetki nic nie wyszło. I Starrowi pewnie do końca życia trudno było poradzić sobie z wyrzutami sumienia oraz z innymi gnębiącymi go demonami, włączając w to narkotyki w obfitości. Sam zmarł w tym roku.

Czytałam sobie różne teksty, które ukazały się po śmierci Winehouse, teksty pokazujące z jednej strony jak straszną chorobą jest uzależnienie, a z drugiej, że przyjaciele mogą sobie walczyć do woli, ale jeśli ktoś nie chce albo nie umie sam sobie pomóc, to nic z tego nie wychodzi. Dorzucę do tego tylko jeden kawałek Alice in Chains, z tekstem, w którym jest to wszystko i jeszcze więcej, tekstem gorzkim i potwornym, i tekstem, przy którym zawsze płaczę. No bo nie da się nie.

A good night, the best in a long time
A new friend turned me on to an old favorite
Nothing better than a dealer who’s high
Be high, convince them to buy

What’s my drug of choice?
Well, what have you got?
I don’t go broke
And I do it alot

Seems so sick to the hypocrite norm
Running their boring drills
But we are an elite race of our own
The stoners, junkies, and freaks

Are you happy? I am, man.
Content and fully aware
Money, status, nothing to me.
‚Cause your life is empty and bare

You can’t understand a user’s mind
But try, with your books and degrees
If you let yourself go and opened your mind
I’ll bet you’ll be doing like me
And it ain’t so bad

A życie raczyło dopisać jeszcze epilog do tej notki. Parę dni temu umarł Jani Lane. Czy ktoś go kojarzy, ktoś jeszcze pamięta Warrant? Taki dość marny i niezbyt ciekawy zespół hair/glam metalowy, czy jak tam jeszcze nazwać ten nurt. Sam nurt uwielbiać będę dozgonnie, nurt przesiąknięty aż do przegięcia kiczem, zabawnym homoerotyzmem, nagminnym śpiewaniem o dupie Maryni (ze szczególnym uwzględnieniem cycków tej ostatniej) oraz niezaprzeczalnym apetytem na życie, kończącym się czasem zgoła niefajnie – a wszystko to okraszone nader często całkiem niezłym graniem. Warrant jednak to nie było to, co tygrysy lubią najbardziej, ale gdzieś tam plątał się po obrzeżach i jakoś zawsze był. A i Jani należał do tych blondwłosych szczupłych chłopców w obcisłych skórzanych spodniach, z krzyżami na gładziutkich nagich piersiach, wydzierających się do wtóru szarpanych mocno strun gitar – którzy to chłopcy jak nikt i nic innego najperfekcyjniej upiększają świat i sprawiają, że chce się żyć. A potem miał kłopoty z twórczością, potem z alkoholem i narkotykami (oczywiście) oraz nadwagą. A potem zmarł. I tak strasznie mi go szkoda…

Żeby więc poupiększać ten świat odrobinę i zapamiętać – jedyny strawny i dający się słuchać kawałek Warrant: Uncle Tom’s Cabin.

……………………………………………………………………………………..

Oraz troszkę literatury, bo przecież notka jest o zapaleniu wsierdzia u narkomanów:

ResearchBlogging.org

Frontera JA, & Gradon JD (2000). Right-side endocarditis in injection drug users: review of proposed mechanisms of pathogenesis. Clinical infectious diseases : an official publication of the Infectious Diseases Society of America, 30 (2), 374-9 PMID: 10671344

Que, Y., & Moreillon, P. (2011). Infective endocarditis Nature Reviews Cardiology, 8 (6), 322-336 DOI: 10.1038/nrcardio.2011.43

moja Ameryka i inne kraje, okołofeminizmowo, osobiste, smutne

„Bo ważniejsze, z przeproszeniem mości pana, mamy dzieła niźli polowaczka”

Właściwie to miałam nie pisać o Komorowskim i o jego słowach podczas spotkania z Obamą. A dokładniej o niektórych słowach, tych bardziej eleganckich. Tym bardziej, że wszyscy już o tym pisali, no i tak naprawdę – co jeszcze można dodać? Że takie słowa pasują może w domu, na prywatnym spotkaniu, ale nie przystoi mówić tak przy okazji międzynarodowej wizyty na szczeblu? Że nieźle niestety wpasowują się one w uwagi o pięknych paniach, które nie powinny służyć w wojsku, bo umęczą swoje zgrabne nóżki? Że jest to z uporem kultywowany lekceważący patriarchalizm i seksizm, w Polsce chyba dość często mylony z kulturą, uprzejmością i szacunkiem względem kobiet? I że nawet jeśli ma się takie poglądy, to dyplomacja ma to do siebie, iż wymaga, żeby się dyplomatycznie z nimi nie ujawniać (ciekawa jestem, jak podobne słowa wyglądałyby, gdyby przed Komorowskim siedziała Clinton na przykład).

Interesujące, że tłumaczenie tego, co powiedział polski prezydent, wygląda różnie w różnych mediach (pomijając już to, że mówił po polsku, a był tłumaczony na miejscu). W Wyborczej stoi:

Jeśli mamy razem iść na dalekie polowanie, to najpierw musimy mieć gwarancje, że nasz dom, nasze kobiety, nasze dzieci będą bezpieczne – tłumaczył Barackowi Obamie, dlaczego Polska poparła na szczycie w Lizbonie doktrynę obronną NATO („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”).

A we Wprost 24:

– Ale jak się idzie na polowanie, daleko w głęboki las, to trzeba wiedzieć, że własny dom jest zabezpieczony, że własna kobieta, własne dzieci, własna chałupa są zabezpieczone – mówił.

Osobiście  nie mam wielkiego dyskomfortu słuchając mężczyzny, który mówi o „swojej kobiecie”. Może nie jest to najszczęśliwsze zestawienie, no i na pewno nie powinno być używane na tak oficjalnym spotkaniu. Ale niech tam. Prywatnie może być nawet miłe (sama nie przepadam, ale rozumiem, że niektórym odpowiada). Co innego jednak „nasze kobiety”. W liczbie mnogiej.

W liczbie mnogiej kojarzą mi się wyłącznie z mentalnością plemienną mężczyzn, wrogością wobec obcych, rasizmem i, jak najbardziej, seksizmem: „nie pozwolimy czarnym zbliżać się do naszych kobiet”, „nasze kobiety powinny się szanować”, „nasze kobiety powinny rodzić dzieci”, i tak dalej.  Część żywego inwentarza normalnie (w jednym domu). Cenna, owszem, ale nic ponadto.

I tak to poszło w (zainteresowany) świat, bo tak zostało przetłumaczone na początku:

I simply said that if we are to go hunting very far away from our house, we have to be absolutely sure that our house, our women and our children are well guarded.  And then you hunt better.

Mam jednak wrażenie – nie żebym się wstydziła za prezydenta, bo wstydzić to się można za siebie – że ten zainteresowany świat nie był znów tak bardzo duży. I zainteresowany. Nie mówiąc już nawet o Obamie, który ma mnóstwo ciężkich spraw na głowie, rozbawił mnie ten artykuł: sążnisty, wyczerpujący, właściwie ustawiający proporcje (no dobrze, wiem, że były i inne teksty w prasie).

Pominąwszy już jednak ten seksizm oraz fakt bezpieczeństwa kobiet zostawionych przez mężczyzn, którzy poszli na wojnę,

Monstra wiedzą, że wojownik w pochodzie nawet owcy nie przepuści. A jeśli babskie giezło na wierzbie powiesić, to bohaterom dość będzie i dziury po sęku.*

przyznam, że bardziej uderzyła mnie inna rzecz. Polowanie. Machnęłabym już ręką na te „nasze kobiety”, ale porównanie akcji zbrojnych z polowaniem? Polowanie NA LUDZI? To taka gra, zabawa ma być? Chłopcy muszą się rozerwać? A może rozerwać kogoś innego, granatem?

Brak słów.

Dlaczego więc to wszystko piszę, skoro miałam nie pisać, bo wszyscy już wszystko powiedzieli na ten temat (o polowaniu na ludzi też było, na blogu Joanny Senyszyn)?

Bo akurat tak się zdarzyło, że tego samego dnia, kiedy spotkali się dwaj prezydenci, oglądałam świetny film. Dokumentalny, o Joe Strummerze, jeśli dzisiejsza młodzież kojarzy, kto to był. Najlepszy dokument biograficzny, jaki kiedykolwiek widziałam w ogóle. Genialny warsztat, nietuzinkowe pokazanie całej historii, pomysłowe potraktowanie świadków, odpowiednia ilość muzyki. Inteligentnie nakręcony, szalenie interesujący, nie, jak to zwykle bywa, coś w rodzaju CV bohatera, a raczej próba wejrzenia w jego duszę i próba zrozumienia, co się w jego życiu i twórczości działo. Udana doskonale zresztą.

Z tą wzruszającą sceną, która tak mnie poruszyła i utkwiła głębiej. Jeden ze wspominających artystę opowiada, że Joe Strummer płakał, kiedy dowiedział się, że słowa Rock the Casbah wypisano na jednej z amerykańskich bomb, która miała zostać użyta w wojnie nad Zatoką. Płakał.

I kiedy obejrzałam ten film i tę scenę akurat tego samego dnia, co przeczytałam słowa Komorowskiego…

…ech, kontrast mi się po prostu spodobał.

Nie tylko polowaczki na kaszaloty są, były i będą na tym świecie (no co, Święta idą, to mam dobry humor :-P).

* Cytat o dziurach po sęku oraz tytuł wzięte zostały z Sapkowskiego (Chrzest ognia, Pani Jeziora)

moja Ameryka, smutne

Kalifornijczycy, róbcie tak dalej

W nawiązaniu do jednej z poprzednich notek jest kolejna ofiara krztuśca w Kalifornii. Malutki dzieciak, który w swoim życiu miał prawdopodobnie po prostu pecha, że trafił na tak wspaniałych rodziców. Prawdopodobnie, gdyż w kontekście epidemii krztuśca w Kalifornii (i nie tylko) wspomina się, że brak szczepień u dzieci to nie kwestia niewiedzy rodziców czy ich ubóstwa. A przynajmniej nie tylko. Coraz częściej bowiem nie szczepią w Stanach rodzice zamożni, biali, dobrze wykształceni. Jak widać, znakomicie wykształceni na tyle, żeby powiedzieć – a po co szczepienia? Przecież niemożliwe, żeby choroby wieku dziecięcego były aż tak groźne. To tylko zua bigpharma chce nam wmówić niebezpieczeństwo, narazić nas na koszta przyjmowania tej niesłychanie ogromnej liczby szczepień, otruć tiomersalem, zarazić autyzmem, a w dodatku, zapewne w porozumieniu z rządem, powszczepiać nam jakieś czipy, kontrolujące nasze zachowanie. Nie damy się. Niech lepiej umrą nasze dzieci. Co tam, dziecko rzecz nabyta, zrobimy sobie kolejne. Ale nie odpuścimy. W końcu wiemy lepiej.

Na szczęście czasem idą po rozum do głowy. Straszne tylko, że zanim to nastąpi, za ich szaleństwa płacą dzieci.

Update z 17.01.2011 – neverending krztusiec story

okołonaukowo, osobiste, smutne

Smutny jet lag

ResearchBlogging.org

Jet lag to zespół różnych objawów i dolegliwości fizycznych oraz psychicznych, związanych z szybkim przekraczaniem wielu stref czasowych, na przykład w czasie długiego lotu samolotem. Spowodowany jest czasowym brakiem synchronizacji między wewnętrznym zegarem okołodobowym (szczególnie częścią jądra nadskrzyżowaniowego (SCN) w podwzgórzu, które kontroluje rytm okołodobowy u ssaków), regulującym rytm snu-czuwania, a czasem panującym w miejscu przeznaczenia podróży.

Rytmom okołodobowym podlega wiele fizjologicznych zjawisk w ludzkim organizmie, między innymi regulacja temperatury ciała, ciśnienie krwi czy wydzielanie hormonów. Szczególną uwagę przyciąga tu melatonina, wytwarzana w szyszynce na skutek sygnału z SCN, odgrywająca ważną rolę w utrzymywaniu rytmu okołodobowego. U każdej osoby zegar okołodobowy ustawiany jest indywidualnie, każdego dnia, dzięki czynnikom zewnętrznym, tak zwanym synchronizatorom (Zeitgeber, „dawca czasu”). Najważniejszym synchronizatorem jest światło, ale na przykład czynniki socjalne mogą również grać rolę.

W związku z tym objawy jet lagu będą stopniowo zanikać, kiedy wewnętrzny zegar organizmu zacznie także stopniowo dostosowywać się do synchronizatorów z miejsca przeznaczenia, a głównie do cyklu światła i ciemności (LD). Latanie na wschód wymaga skrócenia okresu zegara, a latanie na zachód – wydłużenia (jet lag nie występuje, kiedy latamy nawet daleko samolotem na północ bądź południe, ale nie zmieniamy przy tym stref czasowych). I zwykle więcej czasu zajmuje zegarowi dostosowanie się do synchronizatorów po locie na wschód niż na zachód, co oznacza, że większość ludzi ma poważniejsze objawy jet lagu i gorzej znosi podróż z USA do Europy na przykład, niż w odwrotną stronę. Częściowo wytłumaczone może to być faktem, iż okres rytmu ludzkiego zegara okołodobowego wynosi zwykle więcej, niż 24 godziny (dlatego mówi się o zegarze okołodobowym, a nie dobowym). Łatwiejsze jest więc wydłużanie go (tak jak po podróży ze wschodu na zachód), niż skracanie (tak jak po podróży z zachodu na wschód).

Objawy jet lagu, nasilające się zresztą z wiekiem, obejmują: zmęczenie, bezsenność w nocy (oraz senność w ciągu dnia) i trudności z koncentracją. Częste są także zmiany nastroju, nadmierna drażliwość, brak apetytu czy zaburzenia trawienia. Jet lag obniżyć może sprawność w wykonywaniu różnych czynności fizycznych (obserwowane między innymi u sportowców), a także sprawność umysłową (obserwowane u polityków czy biznesmenów). Uważa się także, że częste podróże między różnymi strefami czasowymi mogą mieć niekorzystne długofalowe skutki zdrowotne. Pewne badania, przeprowadzane na ludziach i na zwierzętach, sugerują, że zmiany w mózgu (atrofia płatów skroniowych), zmiejszenie zdolności poznawczych, zaburzenia cyklu menstruacyjnego, zwiększenie ryzyka wystąpienia chorób układu krwionośnego oraz cukrzycy typu II (na skutek częstego jedzenia posiłków w porach niezgodnych z zegarem okołodobowym), a nawet niektórych nowotworów mogą być związane z częstymi zmianami stref czasowych.

Jak można sobie pomóc? Należy w czasie lotu pić dużo napojów, szczególnie wody, unikać za to napojów alkoholowych i z kofeiną. Posiłki jeść lekkie; sugerowano (ale badania tego do końca nie potwierdziły), że większa zawartość cukrów w jedzeniu, a mniejsza białek, może sprzyjać lepszemu samopoczuciu. Przed długim lotem warto być wypoczętym i wyspanym. Jeśli podróż jest krótsza niż 4 dni, zaleca się, jeśli to tylko możliwe, nie dostosowywać się do czasu nowego miejsca. Za to, jeśli jest dłuższa, dostosowywanie cyklu snu-czuwania, jedzenia i rozmaitych aktywności trzeba zacząć natychmiast. Odradza się podejmowanie jakichkolwiek ważnych zadań (spotkań biznesowych, zawodów sportowych) przed upływem 48 godzin od pojawienia się w miejscu przeznaczenia podróży. Tabletki nasenne czy leki stymulujące mogą pomagać, pamiętać należy jednak, że leczą one wyłącznie objawy, a nie przyczyny i powinny być stosowane wyłącznie w porozumieniu z lekarzem. Na przyczynę mogłaby teoretycznie pomóc melatonina, jako hormon fizjologicznie regulujący rytm okołodobowy, jednakże wyniki badań są sprzeczne i nie pokazują jednoznacznie, iż stosowanie jej ma istotnie dobroczynne działanie.

Doczytać można tutaj:

Eastman, C., & Burgess, H. (2009). How to Travel the World Without Jet Lag Sleep Medicine Clinics, 4 (2), 241-255 DOI: 10.1016/j.jsmc.2009.02.006

Committee to Advise on Tropical Medicine and Travel (2003). Travel statement on jet lag. Canada communicable disease report = Releve des maladies transmissibles au Canada, 29, 4-8 PMID: 12693274

DuPont HL (2008). President’s address: travel medicine and principles of safe travel. Transactions of the American Clinical and Climatological Association, 119, 1-27 PMID: 18596858

• • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • • •

Mam jet lag. Po raz pierwszy właściwie tak dotkliwy. Pewnie się starzeję, skoro objawy mają nasilać się z wiekiem. Za to nieklasycznie, bo w tamtą stronę, kiedy lecieliśmy do Polski, było znacznie lepiej. Lot był nawet może mniej przyjemny i bardziej się dłużył, ale po przylocie byłam tylko zmęczona. Natomiast po powrocie do Stanów jest raczej tak sobie, delikatnie mówiąc.

I polazłam wczoraj z tym jet lagiem do pracy, myśląc sobie, że poobijam się trochę, zanim dojdę do normy. Nawet nie użalałam się nad sobą specjalnie, tyle tylko, żeby bez wyrzutów sumienia spędzić w fabryce dzień na ganianiu po internecie i gadaniu z ludźmi.

Po czym dowiedziałam się, że mąż koleżanki zginął w wypadku samochodowym. Znałam go. Byli całą rodziną na wakacjach nad morzem i chcieli zostać dzień dłużej, niż przewidywały plany. Zabrakło im jedzenia w wynajmowanym domku, więc on pojechał po zakupy. I uderzył w niego pijany kierowca. Dragan zmarł w szpitalu od odniesionych obrażeń. Zostawił trzydziestoparoletnią żonę – świetną dziewczynę, z którą pracuję już pięć lat – i czterech synów: chłopca w wieku szkolnym, przedszkolnym i trzyletnie bliźniaki.

Jet lag…? Jaki jet lag…?

osobiste, smutne

Nie wolno?

Nie wiem, nie znam się, nie kumam. I nic interesującego, ani tym bardziej fachowego nie mam w tej kwestii do powiedzenia. Jedynie o własnych odczuciach.

Strasznie smutne te zapisy z samolotu. I taki żal. Niby tylko suche słowa i komendy, trochę zwyklejszego dialogu, ale aż za gardło ściska, kiedy wyobrażam sobie tych pilotów. I nie mam na myśli tych wszystkich zastanawiań się, o co chodziło z tym, ze mamy kłopot, że ktoś będzie o coś wściekły, czy co robili ci dodatkowi ludzie w kabinie. Nie, raczej myślę o rozmowach z inną załogą, o tych zdrobnieniach, z jakimi się do siebie zwracają, wreszcie o krzyku systemu ostrzegającego, spadającej wysokości, krzyku na końcu… Nigdy nie czytałam tego typu transkryptów. I bardzo silnie, silniej, niż wrak samolotu na przykład, uderzyły mnie właśnie one. Wyzierający z nich przerażający smutek. Taki jakiś chłód i nieczułość. Bezradność. Koszmar. Jasne – to także dlatego, że wiadomo, jak to się skończy, a nie można kogokolwiek ostrzec w żaden sposób. Ale i same zapisy są wstrząsające. Przez tą swoją dokładność i precyzyjność. Przez to, że są takie nieubłagane. Że człowiek widzi kogoś drugiego, kogoś, kto już nic nie powie, nie zrobi, nie obroni się – jak na tacy, obnażonego, stojącego przed nieuchronnym losem.

Oczywiście, że dochodzenie jest ważne. I oczywiście, że trudno nie zastanawiać się, co się stało, dlaczego doszło do tego wypadku, i tak dalej. Ale ponieważ ten akurat człowiek zupełnie nie ma wiedzy, jak to funkcjonuje (albo powinno funkcjonować) od strony lotniczej-inżynierskiej-lotniskowej-wojskowej, to pozostaje mu tylko… E, nic nie pozostaje. Może ewentualnie zajrzeć do Lema, cytaty z którego błąkają się po głowie.

Bo Lem, do którego miewam wiele zastrzeżeń, pisze tak, jakby to wszystko rozumiał. Jakby wiedział, że najważniejsze to to, co w ludziach.

Może nie należało tego słuchać? Było w tym coś ohydnego, tak przypatrywać się utrwalonej w każdym szczególe agonii, śledzić jej postępy, żeby analizować potem każdy sygnał, wołanie o tlen, krzyk. Nie wolno tego robić – jeśli nie można pomóc.

Nie myślał nic, nie przywoływał żadnych obrazów, powtarzały się same z siebie, od początku: ekrany telewizyjne, na nich – wejście statku w przymarsie, wyhamowanie kosmicznej, zmiany ciągów; był jakby wszędzie naraz, w kontroli i w sterowni, znał te głuche udary, te dudnienia rozbiegające się po kilu i wręgach, kiedy wielką moc zastępowała dygotliwa praca borowodorów, bas, którym turbopompy zapewniały, że tłoczą paliwo, wsteczny ciąg, opadanie rufą, majestatycznie powolne, małe poprawki boczne i to załamanie się, ten grom nagłego obrotu ciągów, gdy pełna moc znów wskoczyła w dysze, wibracja, destabilizacja, rakieta wychwytywana rozpaczliwie, idąca wahadłem, kołysząca się jak pijana wieża, nim runęła z wysokości już bezwładna, już martwa, niesterowna, ślepa jak kamień, upadek i zgruchotanie góry – a on był wszędzie. Był jakby samym walczącym statkiem i odczuwając boleśnie zupełną niedostępność, ostateczne zamknięcie tego, co się stało, jednocześnie powracał do ułamkowych chwil, jakby z ponawiającym się w milczeniu pytaniem, szukając tego, co zawiodło.

Dojście do podobnego wniosku ułatwione było przez to, że każdy z ludzi na Stacji znał doskonale szczegóły katastrofy, która pochłonęła życie Rogeta, i pamiętał, jako rys specjalnie dramatyczny, historię długiej agonii tamtego nieszczęśnika, do końca wiernie przekazywanej obserwatorom na Stacji przez „oko magiczne”.
Jeśli więc – jak ktoś zauważył – można było w ogóle mówić o „odruchu warunkowym”, to przejawiała go nie aparatura, lecz sami ludzie. Na pół świadomie dochodzili do przeświadczenia, że w niepojęty jakiś sposób nieszczęście Rogeta powtórzyło się, wybierając tym razem na ofiarę – jednego z nich.

– Agathodaemon do „Ariela”! – rzekł skwapliwie Seyn; mały, z dziobatym profilem u sitka mikrofonu, doduszał szybko papierosa – mamy was na wszystkich ekranach, na jakich możemy was mieć, kładźcie się i schodźcie ładnie na dół, odbiór!
Żartują tu sobie – pomyślał Pirx, który tego nie lubił, może był przesądny – no, widać mają procedury w małym palcu.
[…]
Pirx poczuł, że blednie. Tego, co chciał powiedzieć Hoyster, domyślił się z jego pierwszych słów i ogarnęło go niezrozumiałe wrażenie, rodem z nocnego snu: aura zaciekłego, rozpaczliwego milczenia, w którym walczył z przeciwnikiem bez twarzy i zabijając go razem z nim ginął. Było to mgnienie. Przemógł się i spojrzał Hoysterowi w oczy.
– Rozumiem – powiedził. – Klyne i ja należymy do dwóch róznych generacji. Kiedy zaczynałem latać, zawodność procedur automatycznych była daleko większa… To się utrwala w zachowaniu. Myślę, że… ufał im do końca.
[…]
Pirx odetchnął. Powiedział, co myślał, nie rzucając cienia na młodszego – który już nie żył.
[…]
Nie. Kontrola nie ma prawa mieszać się do decyzji dowódcy – w podobnej sytuacji. W sterowni może ona inaczej wyglądać niż na dole.
– Przyznaje pan więc, że pan działał wbrew przyjętym zasadom? – raz jeszcze odezwał się zastepca Seyna.
– Tak.
– Dlaczego? – pytał Hoyster.
– Zasady nie są dla mnie święte. Robię zawsze to, co uważam za właściwe podług własnego zdania. Zdarzyło mi się już za to odpowiadać.

(Cytaty z różnych „Opowieści o Pilocie Pirxie„)

smutne

Tęcza, pług i wartości rodzinne

Wszystko przez to, że w tej Ameryce jesteśmy parę godzin do tyłu. W związku z tym różne wiadomości z ukochanego kraju, umiłowanego kraju czyta się za jednym zamachem. I potrafią się one wówczas ułożyć w ładny wzór. Na przykład:

Wszechpolacy zapowiadali, że ich pikieta dotyczyć będzie „obrony wartości rodzinnych”.

37-letnia dzisiaj kobieta, w ubiegłym roku zgłosiła się na policję i do prokuratury. Opowiedziała o domowych awanturach, biciu i wypominaniu, że „nic nie wniosła do rodzinnego majątku”. W psychicznym i fizycznym znęcaniu się brał udział jej mąż, szwagier i 80 – letnia teściowa. Brat męża, który jest księdzem nie tylko nie reagował, ale też namawiał kobietę, aby nie informowała żadnych instytucji o tym, co się dzieje w domu.

Irena B. oprócz bicia i licznych awantur doświadczyła także zmuszania do nieludzkiej pracy – zdarzyło się, że musiała w polu ciągnąć pług.

Rodzina, jak widać, ostoją tradycji i wartości. Rodzinnych. Warto ich bronić.

okołofeminizmowo, smutne, wkurza mnie

Elham, Fawzija, Nujood i wiele innych

A 12-year-old Yemeni bride died of internal bleeding following intercourse three days after she was married off to an older man, the United Nations Children’s Fund said.
The girl was married to a man at least twice her age, said Sigrid Kaag, UNICEF regional director for the Middle East and North Africa.
Amal Basha, chairwoman of the Sisters Arab Forum for Human Rights, a Yemeni human rights group, identified the girl Friday as Elham Mahdi.
„Elham was married on March 29th and died three days later” and lived in Yemen’s Hajjah province, Basha said.

Nijma Ahmed, 50, told the Associated Press late Friday that just before her daughter lost consciousness she described how her 23-year-old husband had tied her up and forced himself on her. She bled to death hours later. Elham Assi died April 2, four days after she was married. A forensic report said her vagina and rectum were deeply ripped, causing her to hemorrhage.

In September, a 12-year-old Yemeni girl forced into marriage died during childbirth. Her baby also died, according to the Seyaj Organization for the Protection of Children.
Fawziya Ammodi was in labor for three days before she died of severe bleeding, said Ahmed al-Qureshi, president of the organization.
„Although the cause of her death was lack of medical care, the real case was the lack of education in Yemen and the fact that child marriages keep happening,” al-Qureshi said.

The issue of Yemeni child brides made headlines in 2008 when 10-year-old Nujood Ali was pulled out of school and married. Her husband beat and raped her within weeks of the ceremony.

„Early marriage places girls at increased risk of dropping out of school, being exposed to violence, abuse and exploitation, and even losing their lives from pregnancy, childbirth and other complications,” UNICEF said.

O, i jeszcze coś nowego, jakby tego było za mało:

An 11-year-old Yemeni girl who was was married to a man in country’s Hajja province was hospitalized today with genital injuries, said a human rights group in Sanaa.
The 11-year-old girl was married last year only under the condition that the adult husband would wait until she reached puberty to consummate the marriage. He did not wait, nor do many of the men who marry young brides, says Amal Basha, director of the Arabic Sisters Forum.

Chore, wstrętne barbarzyństwo. Może i można coś więcej napisać, ale nasuwają się same bardzo, bardzo brzydkie słowa.

(Rysunek stąd)

moja Ameryka i inne kraje, smutne

Dzień po

Tak to wyglądało dzisiaj w i pod Ambasadą RP w Waszyngtonie.

Były nawet dwie księgi kondolencyjne; chętnych do wpisania chyba całkiem sporo.

Wieniec od prezydenta Obamy i jego małżonki.

Na zewnątrz informacja o tym, co się stało (po angielsku), fotografia prezydenta Kaczyńskiego z Marią Kaczyńską oraz kwiaty, świece, znicze – czasem z bardzo wzruszającymi dopiskami.

Niektórzy zatrzymywali się, czytali, przyglądali się…

Czasem chyba przyglądali się aż za bardzo – niemal przed budynkiem Ambasady miała miejsce dość poważna stłuczka.