I co tu napisać, skoro wszystko już zostało napisane i powiedziane. Może tylko to, że w moim malutkim kawałku DC i nie większym kawałku Virginii spodziewałam sie trochę więcej wyrazów radości i entuzjazmu. Ludzi poubieranych w koszulki z Obamą, czapki z Obamą i inne takie z Obamą, klaksonów i głośnych okrzyków i wiwatów (zwłaszcza wczoraj, podczas oglądania „studia wyborczego”), chorągiewek na samochodach oraz obfitych komentarzy w pracy. Nic z tych rzeczy jednak. Raczej spokój i jeśli radość to bardzo wyciszona. Przyczyną może być fakt, że tak dużo ludzi tutaj głosowało na Obamę i zwycięstwo jego przyjęli za rzecz oczywistą. Na zasadzie: zrobiliśmy, co do nas należało; wyszło, tak jak oczekiwaliśmy; a teraz wracamy do codzienności, pracy, zwykłych spraw. A może, poza tym, ludzie zastanawiają się: no dobrze, mamy tego prezydenta, bardzo to historyczna chwila, i tak dalej, ale co teraz…
Ja, przyznam, bez specjalnej ekscytacji oglądałam wczoraj telewizję. Może tylko na samym początku, kiedy napływające dane wcale od razu nie wskazywały na prowadzenie kandydata Demokratów. Trochę śmiać mi się chciało na widok tych wszystkich bajerów, ekranów, hologramów. Ale tak z sympatią, bo wiadomo, że w takiej chwili każda telewizja chciała przyciągnąć jak najwięcej widzów. Wzruszył mnie płaczący Jesse Jackson, a podobała rodzina Obamy trzymająca się za ręce. Nie mogłam jednak wyzbyć się myśli pod tytułem: przecież to polityka. I polityk, który powie wszystko i to w taki sposób, żeby jak najlepiej się sprzedać. Mój sceptycyzm jednak, jak i zresztą entuzjazm (oraz sceptycyzm) innych i tak nie ma znaczenia. Wszyscy razem przekonamy sie wkrótce, jakim prezydentem będzie Barack Obama i co jego prezydentura oznaczać będzie dla Stanów Zjednoczonych. Mam tylko nadzieję, że wygrana tego mężczyzny o czarnym kolorze skóry, co samo w sobie jest niesamowite i wspaniałe, nie bedzie jego jedynym wielkim osiągnięciem.