coś dobrego, przyjemności

Piękna i dobra historia miłosna

Dzisiejsza notka miała być piękna. Ze względu na to, że różnie dzieje się w moim osobistym państwie duńskim, i w ogóle, potrzeba mi było troszkę piękna i dobra. Jak je znaleźć jednak, kiedy widzi się to, no jak? Ale nie, miałam być dzisiaj grzeczna i zen, więc nie będę się przecież czepiać, że to znowu będzie mordowanie Holmesa na moich oczach z użyciem bezmyślnej twarzy i głupkowatych oczu Downeya Jra, że jak można zrobić tak denny film z tak fajnych książek, że adaptować trzeba umieć, że zmiany trzeba umieć wprowadzać, że Jude Law jest miłym chłopcem, ale na Watsona pasuje jak kwiatek do karety, a Downey znowu … nie, nie będę tego wszystkiego pisała, bo miało być piękno, i dobro, i doskonałość (a poza tym wyszło tl;dr).

A taki ideał i doskonałość istnieją wszakże. I żeby Ritchie razem z Downeyem zjedli nawzajem własne uszy, (plus kwiatek z karetą Watsona), to i tak nie doskoczą. Tak, tak, jasne, nie powinno się porównywać, bo w jednym miejscu mowa jest o serialu, a w drugim o filmie. Ale co tam. I tak sobie porównam odrobinkę. Oraz spojlerów pewnie nie będzie (Znacie? Znamy. To posłuchajcie), bo premiera odbyła się już jakiś czas temu. Z drugiej strony, o radości, kolejne części sie zbliżają, i powinny się objawić światu przed filmem Ritchiego. Jest więc na co czekać.

Serial telewizyjny Sherlock, bo o nim mowa, jest niedościgniony w swojej rewelacyjności i genialności. I już. Bezdyskusyjnie. Wszystko jest w nim doskonałe. I piękne zdjęcia Londynu, i mnóstwo najprześliczniejszych na świecie taksówek, i interesująca muzyka, stylizowana na niezbyt nową, orientalną nieco, jakoś bliska duchowi prozy. Znakomicie, bo nie bez sensu i na hurra, udało się unowocześnić i uwspółcześnić postaci. Jest uroczo brzmiące mówienie sobie przez bohaterów po imieniu. Jest intensywne użytkowanie komórek, internetu, smsów, a John Watson jest blogerem piszącym swe blogonotki jednym paluszkiem. Słodko. Jednocześnie Sherlock Holmes pozostaje absolutnie sobą, ze swoim rozumowaniem, specyficznymi metodami stymulacji umysłu (smaczki w postaci nawiązywania do opowiadań nieustająco, mniam mniam), ze swoim znudzeniem, chęcią imponowania (bo co z bycia geniuszem, skoro tego nikt nie docenia), a także samotnością wśród ludzi znacznie mniej inteligentnych od niego. Są Watson i Lestrade demonstrujący podziw i zaufanie, plus lekką irytację, wobec głównego bohatera. Są wreszcie zajmujące zagadki, znacznie czasem lepiej pokazane, niż w książkach – to, co zostało zrobione z nudnawego w sumie Studium w szkarłacie (w postaci A Study in Pink), jest zupełnym majstersztykiem. Wystarczy posłuchać dialogów Sherlocka z taksówkarzem (ze szczególnym uwzględnieniem metody zabijania), obejrzeć scenę z uśmiechającym się Mikem Stamfordem, czy zachwycić się odpowiedzią Holmesa na temat pełnej gniewu informacji, którą na podłodze wydrapała umierająca kobieta. Znakomicie ukazane jest też – to jest to, czego brakowało mi w wielu ekranizacjach Holmesa, że nie wspomnę już o tej katastrofie Ritchiego – rozwiązywanie tychże zagadek przez Sherlocka, cała umysłowa, i nie tylko, praca w to wszystko włożona oraz niezwykle logiczne tłumaczenia. Ciekawe jest również to, że pewne kwestie, które oryginalnie padają w pierwszym opowiadaniu, w serialu występują w części późniejszej – bardzo zgrabnie i z sensem (jak kłótnia Watsona z Holmesem na temat nadzwyczajnej ignorancji tego ostatniego). Jakiż trzeba mieć talent – jestem pełna podziwu dla twórców serialu – żeby tak ładnie to wszystko pomieszać, połączyć, podzielić, pomnożyć, ułożyć, żeby oddawało ducha oryginału, a jednocześnie żeby było świeże i interesujące? I milutkie? Duży, jak widać, więc gratulacje dla panów Gatissa i Moffata.

A i tak najwspanialszy jest sam Sherlock. To znaczy Benedict Cumberbatch. Który jest boski, cudowny, najpiękniejszy na świecie, genialny, uroczy, wyśmienity, oszałamiająco seksowny, odlotowo seksowny, nadzwyczajnie, niezwykle, niewiarygodnie seksowny, niesamowity, zdumiewający, pociągający, fantastyczny, wstrząsająco piękny, olśniewający, atrakcyjny, doskonały w całości i w szczegółach, fascynujący, czarujący, zachwycający, zniewalający, urzekający, ekscytująco seksowny, słowem: nieziemski. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia, bo nie sposób oderwać od niego oczu i zauważyć cokolwiek innego (mam nadzieję, że autorzy serii raczą kreatywnie pomyśleć nad Psem Baskerville’ów, bo tam Sherlocka Holmesa stanowczo brakuje). Jest Holmesem idealnym, niedościgłym wzorem dla innych aktorów, ewentualnie ukoronowaniem tradycji ekranizacyjnych (ucz się, Downey, albo lepiej daruj sobie). Prezentuje też cały wachlarz przecudownych stereotypowo męskich zachowań, od których niektórym feministkom miękną kolanka: jest arogancki, bezczelny, pewny siebie, apodyktyczny, dominujący, władczy, stanowczy, podporządkowujący sobie wszystkich wokół (scena, kiedy Lestrade poznaje Watsona; scena, w której Holmes nazywa Watsona idiotą; oraz scena, kiedy to Holmes żąda od Dimmocka, żeby ten przyjmował jego słowa jak prawdy objawione – wszystkie mniam). Bywa niemiły i złośliwy, szczególnie dla nieszczęsnej wpatrzonej w niego jak w obrazek Molly. Oraz Sally, która także wpatrzona jest jak w obrazek, choć nigdy się do tego nie przyzna. Z tym obrazkiem to się paniom zupełnie nie dziwię (zresztą niektórzy panowie także wpatrują się w taki sposób; też nie dziwota), bo doprawdy to, z jakim wdziękiem ten człowiek się porusza, może doprowadzić obserwatora do zatrzymania oddychania. Z wrażenia i zachwytu (ja nastawiam sobie budzik podczas oglądania, żeby mi przypominał). No i ten cudowny płaszcz, i w ogóle cała reszta, ochhh. I głos – mawia się, że gdyby aksamit umiał mówić, mówiłby głosem Alana Rickmana. Well, Alan, możesz odejść. Ewentualnie pouczyć się od młodszego kolegi, jak to się robi.

Mogę tak dłużej, ekhm, więc. Cumberbatch jest w ogóle niezłym aktorem. Mam takie niewinne zboczenie, że lubię kiedy aktor jest inny w różnych filmach, a nie cały czas, wszędzie, gra wyłącznie jedną postać. Cumberbatch to potrafi, Holmesem jest urodzonym, owszem, ale potrafi wcielić się i w kogoś innego, i też jest wiarygodny. Swoją drogą, jeśli już porównywać podobne rzeczy, Morderstwo to nic trudnego według Agathy jest jedną z najgorszych ekranizacji czegokolwiek, jaką można sobie wyobrazić – idiotycznie obsadzoną, z wątkami bezsensownie powykręcanymi tak, że człowiek nie wie, co ogląda (nie każdy umie jak Moffat i Gatiss). No i za mało jest tam boskiego Luke’a Fitzwilliama, niestety. Niemniej Cumberbatch stara się jak może, i niewątpliwie jest jedynym jasnym punktem tego żałosnego przedsięwzięcia.

Ale, tu kopię się w kostkę, notka miała być o pięknie. Wracam więc do Sherlocka i dodaję, że poza tym wszystkim, co powyżej (wspominałam może, że jest seksowny?), ma też najpiękniejsze na świecie oczy, w których, o cudzie, dodatkowo widać inteligencję. To moje drugie niewinne zboczenie: lubię aktorów, w oczach których widać intelekt i rozum (ucz się, Downey, albo idź sobie), a nie tylko mikroskopijne dwie szare komórki na postumenciku, jak u Johnny’ego Bravo. A jeszcze lepiej, żeby oprócz intelektu było coś ponadto. Dusza może (rzadki element, którego przestałam doszukiwać się w mężczyźnie, jak pisała Chmielewska)? Czy też można o tym powiedzieć: osobowość? Tak naprawdę, to dotychczas udało mi się te pociągające elementy, w stopniu doskonałym połączone, dostrzec tylko u dwu aktorów. Benedict Cumberbatch jest trzeci.

Poza tym ręce. Mam takie niewinne zboczenie…, dobra, wystarczy już o tych zboczeniach, bo budzik mi się popsuł i nie chce przypominać o regularnym oddychaniu. Z rękoma Sherlocka jest tak, że autorzy serialu postanowili jakoś z sensem podejść do niezborności Conan Doyle’a, który jak wiadomo raz twierdził, że Holmes miewał brudne łapy, a innym razem, że szalenie dbał o czystość, co ponoć miało być jego cechą charakterystyczną. No więc w serialu Holmes ma czyściutkie przepiękne delikatne dłonie (chyba muszę naprawić ten budzik). Ponadto fizycznie odpowiada Holmesowi z oryginału, jest wysoki i bardzo szczupły, ale sprawny fizycznie; nic nie je zresztą, za to lubi dogryzać innym na temat diet i przybierania na wadze.

Szczęśliwie za to nie wyraża się jak oryginałowy Holmes. Znacznie fajniej brzmi, bo pasuje do całości, kiedy pyta Watsona: Afghanistan or Iraq? zamiast klasycznego: You have been in Afghanistan, I perceive. The game is on sprawdza się świetnie zamiast The game is afoot. A czasem tylko rzuci znienacka jakimś meretricious, i to wystarcza. Skrzypce też oczywiście muszą się gdzieś zaplątać. Że nie wspomnę o biciu trupa w kostnicy, tyle że nie jak w oryginale kijem, tylko palcatem (à propos niewinnych zboczeń: gdzie jest mój budzik do przypominania o oddychaniu…?). Sam robi doświadczenia (lab wygląda nawet w miarę normalnie, a jak na film to w ogóle ideał; House, ucz się albo wyjdź), manipuluje ludźmi kiedy to potrzebne, miewa rozmaitych pomocników w całym Londynie, bywa cyniczny (z elementami osobowości socjopatycznej koniecznie), jest chłodny (choć nie zawsze – scena przy basenie), nieubłaganie logiczny, mówi szybko, myśli jeszcze szybciej – wszystko jak na prawidłowego Holmesa przystało.

Naturalnie, powinien być aseksualny. I jeśli potraktujemy termin ten jako obojętność na sprawy płci, to owszem, Sherlock Holmes jest aseksualny. Jak wiadomo, interesuje go wyłącznie praca (I consider myself married to my work), a jej brak robi mu źle na umysł. Jednak jeśli potraktujemy to jako coś w rodzaju niepodkreślania cech płciowych, to dzięki mu doprawdy za to, bo gdyby jeszcze podkreślał, to u niektórych widzów mogłoby to skończyć się śmiercią przez uduszenie się na widok tegoż podkreślania. To wszystko prowadzi jednak nieuchronnie do powszechnie zadawanego obecnie pytania, czy Sherlock jest gejem, i co z Watsonem w związku z tym? Należy oddać tu sprawiedliwość i filmowi Ritchiego, że kwestia ta została poruszona uprzednio. Serial jednak jeszcze mocniej zagłębia się w nią, pytanie tylko, czy daje odpowiedź. Niby sam Holmes deklaruje, że związki z kobietami nie leżą w sferze jego zainteresowań, a o ewentualnym zaangażowaniu mówi tylko w kontekście związku z mężczyzną. Podkreślając jednocześnie, że o żadnych związkach nie ma mowy w ogóle. Nie zmienia to faktu, że za geja uważają go chyba wszyscy, którzy znają go odrobinę. Aluzje rzuca i Mycroft, i pani Hudson ze dwa razy, i Angelo, właściciel knajpki, i Sally Donovan, i Watson, no i oczywiście Jim Moriarty wielokrotnie.

Najpiękniej skomentował to Martin Freeman. W jednym z wywiadów (zatytułowanym zresztą Sherlock is the ‚gayest story in the history of television’) stwierdził, że uczuciem, które łączy Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, jest miłość. Miłość może nie zwyczajna, może trudna, ale niewątpliwa. I trudno się z nim nie zgodzić, bo faktycznie miłość tę widać wyraźnie w całym serialu. To, z jakim oddaniem i zauroczeniem patrzy Watson na Holmesa; to, kiedy ratuje mu życie; kiedy mu ufa i wierzy – jest wzruszające. To, z jaką czułością patrzy Sherlock na niego – w stosunku do nikogo innego nie zachowuje się w ten sposób – jest przeurocze i szczere. Nawet kiedy mają do siebie nawzajem pretensje, kiedy Holmes podporządkowuje sobie Watsona, a Watson złości się na niego czy zaprzyjaźnia się z Sarah, wówczas i tak obaj cały czas lgną do siebie, dążą do bliskości, biegną sobie na pomoc. A wzajemne nawrzucanie sobie od idiotów jest fajerwerkiem czułości, otwartości i sympatii. Aż miło popatrzeć.

No i na koniec powinnam wreszcie napisać też odrobinę o innych postaciach. Udało mi się bowiem, bardzo się starałam, oderwać wzrok od głównego bohatera, mimo że było to niezwykle trudne, i skupić się na czymś innym. W sumie, to cała obsada jest znakomita. Doskonały jest Martin Freeman w roli Watsona – całkowicie zwyczajny i normalny, ostoja zdrowego rozsądku, odważny, ale z elementami szaleństwa – taki jaki Watson powinien być. Lojalny, wierny, pełen podziwu, ale jednocześnie niegłupi. Zaletą serialu jest to właśnie, że Watson nie jest głupkiem, mimo że różni się od Holmesa. Co więcej, zdaje sobie z tego sprawę i ma silne poczucie własnej wartości. Niezły jest Lestrade (Rupert Graves), nie przypomina wprawdzie łasicy, ale to może i lepiej. Jego stosunek do Sherlocka jest pełen szacunku, zabarwionego oczywistą nutką irytacji, i bardzo sympatyczny (a scena z nalotem w mieszkaniu Holmesa doskonała). Fajna jest pani Hudson, policjanci nielubiący Holmesa, sympatyczna Molly ze szpitala, piękna Soo Lin Yao. Doskonały jest brat Sherlocka, Mycroft (Mark Gatiss) – kłótnie braci, a przy okazji ich wybitne podobieństwo, są pokazane bezbłędnie.

No i Moriarty. O ile wiem, nie wszystkim podobało się ujawnienie Moriarty’ego, wyciągnięcie go z cienia (jeśli to naprawdę on…). Cóż, w cieniu jednak (oraz płomieniu), to najlepiej może było Balrogowi, natomiast to, że geniusz zbrodni raczył objawić się w całej okazałości, okazało się strzałem w dziesiatkę. Andrew Scott jest genialny w tej roli, odpowiednio psychopatyczny i groźny, uwodzicielski i czarujący, potworny i fascynujący (tudzież wspaniale ubrany). Spotkanie z Holmesem, to oficjalne przy basenie, rozpoczyna klasyczną, acz zmodyfikowaną, śliczną powitalną kwestią Mae West (Is that a British Army Browning L9A1 in your pocket, or are you just pleased to see me?), a potem jest jeszcze lepiej. W tym momencie ci dwaj, którzy zwarli się ze sobą w śmiertelnej walce, podziwiali się wzajemnie, jakby każdy z nich działał po to tylko, by uzyskać poklask drugiego, jak napisałby Umberto. I tak po prostu było, i to było dobre (plus te emocje, ochhh…). A walka trwa.

okołonaukowo

Szczepionki rządzą

ResearchBlogging.org

Specjaliści z CDC po raz kolejny opublikowali raport o tym, co w ostatnich dziesięciu latach miało znaczący wpływ na poprawę zdrowia Amerykanów. Po raz kolejny, bo poprzedni raport dotyczył ostatnich lat XX w., ten obecny zaś, który pojawił się bardzo niedawno, mówi o pierwszej dekadzie wieku XXI. Zadaniem specjalistów było wymienienie takich dziedzin, w których dokonujący się postęp rzeczywiście wpłynął pozytywnie na zdrowie publiczne.

Wśród tych dziedzin są oczywiście szczepienia. W ostatniej dekadzie zaobserwowano w Stanach spadek liczby przypadków, hospitalizacji, zgonów a także kosztów związanych z chorobami, którym można zapobiegać dzięki szczepionkom. Obliczenia wskazują, że powszechne szczepienia dzieci w USA, zgodne ze wskazaniami, dla grupy dzieci urodzonych w ciągu jednego roku, pozwalają na uniknięcie średnio 42 tysięcy zgonów i 20 milionów przypadków chorób, nie mówiąc już o miliardowych oszczędnościach na leczeniu.

Udało się też zaobserwować znaczący pozytywny wpływ szczególnie dwóch szczepionek – określanych jako nowe, bo wprowadzonych do użytku w analizowanej dekadzie – skoniugowanej szczepionki przeciwko pneumokokom oraz preparatu przeciw rotawirusowm. Analizy wskazują, że po wprowadzeniu tej pierwszej, w latach 2000-2008, udało się uchronić ludzi przed około 211 tysiącami ciężkich przypadków zakażeń pneumokokowych oraz 13 tysiącami śmierci z ich powodu. A powszechne szczepienie przeciw rotawirusom (wprowadzone w 2006) zapobiega średnio 40-60 tysiącom hospitalizacji każdego roku.

Starsze szczepionki też działają. Naukowcy podkreślają, że dzięki szczepieniom przeciw zapaleniu wątroby typu B i A oraz przeciw ospie wietrznej liczby przypadków tych chorób spadły do rekordowo niskiego poziomu pod koniec dekady. Także śmiertelność z powodu ospy wietrznej w grupie osób poniżej 20 roku życia zmniejszyła się znacząco w porównaniu do lat przed wprowadzeniem szczepień. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku śmiertelności z powodu hepatitis A.

Raport wspomina także o sukcesach w innych dziedzinach. Z bardziej interesujących, udało się na przykład troszkę lepiej kontrolować niektórze choroby zakaźne, jak gruźlica czy zakażenia krwi związane z wkłuciem centralnym (liczby przypadków zmniejszyły się znacząco). Wzrosła liczba diagnozowanych wcześnie osób z zakażeniem HIV, co pozwala na szybsze rozpoczęcie leczenia oraz wpływa na bezpieczeństwo partnerów seksualnych. Wprowadzono też lepsze metody badania krwi od dawców oraz lepszą w ogóle diagnostykę w przypadku niektórych chorób nowotworowych. Wyeliminowano również wściekliznę u psów, co budzi pewne nadzieje na jeszcze skuteczniejsze opanowanie tej choroby w przyszłości.

Naturalnie, wszystko to bigfarma robi nie celem poprawienia jakości życia ludzkiego, złowrogi cel bowiem, który jej przyświeca, jest zgoła inny i głęboko ukryty (władza nad światem, te sprawy). Oczywiście więc liczby powyższe nikogo nieprzekonanego nie przekonają (jakieś tam analizy, phi), bo niemożliwym jest, żeby szczepienia miały jakiekolwiek dobre skutki (po lekturze niektórych artykułów z różnych oświeconych stron internetowych czy też komentarzy wynika wyraźnie, że szczepionki mają wyłącznie skutki uboczne; to jest ich integralna cecha). Ale może przekonają w przyszłości? Na razie – bo jednak wzrastająca liczba chorób, których kiedyś było mało, budzi niepokoje tu i ówdzie – istnieje tendencja do zwalania winy na wszystkich dookoła. Ale ocknięcie się przyjdzie. I będzie bolesne.

A jako updacik nowe kalifornijskie przepisy dotyczące szczepienia na krztusiec. Kalifornijczycy obudzili się (to tak à propos tej starej notki) jak widać i poszli po rozum do głowy.

7th-12th Grade Requirement

A new school immunization law requires all students entering 7th through 12th grades in the 2011-2012 school year in California to be immunized with a pertussis (whooping cough) vaccine booster called Tdap.

Pertussis is a very contagious respiratory disease that can be severe and last for months. The immunity received from either early childhood immunization or pertussis disease wears off over time, leaving older students and adults susceptible again to pertussis. Immunization with Tdap can protect students, schools and communities against pertussis.

The new requirement affects all students – current, new, and transfers – in public and private schools. The law has two phases:

•For the 2011-2012 school year, all students entering into 7th, 8th, 9th, 10th, 11th or 12th grades will need proof of a Tdap shot before starting school.

•For 2012-2013 and future school years, all students entering into 7th grade will need proof of a Tdap shot before starting school.

A tu raport, o którym mowa była powyżej:

Centers for Disease Control and Prevention (CDC) (2011). Ten great public health achievements — United States, 2001–2010. MMWR. Morbidity and mortality weekly report, 60 (19), 619-23 PMID: 21597455

czepiam się

Nasi wygrywają

Oczywiście, że stare i było. Ale ponieważ Miski napisał swoją notkę, co mi szkodzi napisać moją. Pierwsza część jest więc tutaj, a to jest część druga.

Wypracowanie

Temat: Czy film promujący polską prezydencję podoba ci się i dlaczego Lenin?

Wstęp: Film Tomasza Bagińskiego promujący polską prezydencję podoba mi się bardzo i uważam, że jest bardzo wartościowy. Prezentuje prawdziwe polskie, prorodzinne wartości i przeciwstawia je zepsuciu i degrengoladzie Europy.

Rozwinięcie: Film rozpoczyna się sceną, kiedy to smutna Europa siedzi w gorącym cieniu na miękkim kamieniu. Emanuje smutkiem, bo jest stara i nie ma dzieci, mimo że potencjalnych ojców przywabić chce swoim odważnym makijażem i nie mniej odważnie odkrytym udem. Nikt jej jednak nie chce. Jest zdesperowana, o czym świadczy jej wychudzona nadmiernie sylwetka oraz żal w załzawionym oku. Europa boleje nad swoją starością i nad tym, że nie rodzą się w niej dzieci.

W tym momencie, kiedy smutek przepełniający Europę barwi jej otoczenie na smętnoniebiesko, pojawia się mężczyzna, Polak. Zgodnie z europejską tradycją winien pojawić się byk, ale europejska tradycja umiera, więc Europa nawet nie odsłania biustu, gdyż i tak wiadomo, że nic z tego nie będzie. Polak nie chce nastraszyć Europy, skrada się więc w jej kierunku cicho i podstępnie, co widać na tle jej przerażonego oka. Jest niestety szczupły i nieumięśniony, jego męskie atrybuty są niemal niezauważalne. To zgubny wpływ emancypacji polskich kobiet, które wzorem europejskich (widać niecny wpływ tradycji europejskiej) dążą wyłącznie do kariery i samorealizacji. Mężczyźni przy takich kobietach niewieścieją: tracą mięśnie, zamiatają nogą, sama goli im się klata, a penisy ulegają uwstecznieniu, co wyraźnie widać u bohatera filmu. Bohater jednak, zgodnie z sarmackim duchem, nie przejmuje się takim drobiazgiem. Uznając naturalnie, że wszystkie niewiasty to lubią, figlarnie rzuca się Europie na szyję w celu obmacania. Ma rację najwidoczniej, bo Europa nie protestuje, pewnikiem dlatego, że nie jest logiczna i spójna wewnętrznie. Dodatkowo Polak krzewi tu polską, pełną mocy i jurną kulturę, reprezentowaną przez Jana z Czarnolasu, mając zamiar udowodnić, że nie tylko kariera się liczy, ale, haha, hoho, także inne sprawy
(Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,
Tym, pospolicie mówią, ogon jego twarszy;
I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy
Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy
.)
Postępuje również zgodnie ze starą polską tradycją, której wyrazem jest przysłowie: wszystkiej wódki nie wypijesz, wszystkich kobiet nie wyruchasz – sit venia verbo – ale próbować trzeba. A przysłowia są mądrością narodów, także polskiego.

W celach prokreacyjnych Polak porywa więc Europę do tańca. Pojawiają się inni tancerze, także smukli i podobni do siebie, co sugeruje, że są metaforą plemników. Zdrowe, jędrne, żywotne plemniki mają zapłodnić Europę. Budzi to w niej taki zachwyt, że aż pokazuje majtki, nie bacząc na fakt, że mężczyzna parę razy próbuje ją zepchnąć w otchłań, rozpościerającą się pomiędzy dziwnie zachowującymi się budynkami, pewnikiem dlatego, że jest logiczny i spójny wewnętrznie. W prokreacyjnym szale para nuci sobie pod nosem, że mury runą, runą, runą i zaleją cały świat, czego wyrazem są w istocie walące się mury, a całość jest metaforą powszechnego zapłodnienia zrobaczywiałej kultury europejskiej przez żywotną kulturę polską. Kiedy taniec się kończy, otoczenie Europy wygląda radośniej, a ona sama podbiega do ściany pokazującej jej pierwszy test ciążowy. Wykwitają na nim wzory, które mężczyzna miał na koszuli, co jest metaforą dodatniego testu – Polak będzie ojcem jej dzieci. Świat pięknieje, kolory ożywają, wszystko jest na miejscu.

Zauważyć należy także kwestię wisiorka. Polak zabiera Europie wisiorek, ale czyni to dla jej dobra. Raz, że jest to symbol wirusowy (astrowirusy, Astroviridae, czynnik zakaźny szerzący się łatwo także wśród dzieci), a jego zabranie jest metaforą zwalczania słabości europejskich przez zdrowe polskie zasady i wartości. Po drugie, wartości te mają być błyskawicznie rozprzestrzenione po całym kontynencie (viral marketing). A po trzecie gwiazdka jest pentagramem, a Polak nie chce, ażeby jego dzieci urodziły się z oczami o żółtych tęczówkach i pionowych wąskich źrenicach. Oczywiście więc w tej sytuacji mężczyzna nie zatrzymuje sobie wisiorka (jest to potwarz), ma natomiast zamiar go zniszczyć przy pierwszej napotkanej Górze Przeznaczenia.

Zakończenie: Uważam więc, że promujący polską prezydencję film Tomasza Bagińskiego jest bardzo wartościowy. Prezentowane w nim polskie, prorodzinne wartości przeciwstawione zostają smutkowi i marności Europy, i naturalnie nasi wygrywają.