coś dobrego, osobiste

Dziękuję

Brzydko się zachowałam, nie dziękując odpowiednio i właściwie od razu. Dziękuję więc i Lucyferce i Evicie za takie sympatyczne i wzruszające wyróżnienia.

Sama mogę polecić blogi z mojej blogrolki, a także wiele więcej – z blogrolek blogów, które polecam. Nie umiałabym wybrać dziesięciu czy szesnastu, wybór należy więc do szanownych Czytelników. A te siedem rzeczy o mnie? Pewnie wyjdą, tak jak zwykle przy pisaniu, przy okazji, chcący i niechcący. Choć i tak mam wrażenie, że nie będą specjalnie interesujące.

coś dobrego, przyjemności

Piękna i dobra historia miłosna

Dzisiejsza notka miała być piękna. Ze względu na to, że różnie dzieje się w moim osobistym państwie duńskim, i w ogóle, potrzeba mi było troszkę piękna i dobra. Jak je znaleźć jednak, kiedy widzi się to, no jak? Ale nie, miałam być dzisiaj grzeczna i zen, więc nie będę się przecież czepiać, że to znowu będzie mordowanie Holmesa na moich oczach z użyciem bezmyślnej twarzy i głupkowatych oczu Downeya Jra, że jak można zrobić tak denny film z tak fajnych książek, że adaptować trzeba umieć, że zmiany trzeba umieć wprowadzać, że Jude Law jest miłym chłopcem, ale na Watsona pasuje jak kwiatek do karety, a Downey znowu … nie, nie będę tego wszystkiego pisała, bo miało być piękno, i dobro, i doskonałość (a poza tym wyszło tl;dr).

A taki ideał i doskonałość istnieją wszakże. I żeby Ritchie razem z Downeyem zjedli nawzajem własne uszy, (plus kwiatek z karetą Watsona), to i tak nie doskoczą. Tak, tak, jasne, nie powinno się porównywać, bo w jednym miejscu mowa jest o serialu, a w drugim o filmie. Ale co tam. I tak sobie porównam odrobinkę. Oraz spojlerów pewnie nie będzie (Znacie? Znamy. To posłuchajcie), bo premiera odbyła się już jakiś czas temu. Z drugiej strony, o radości, kolejne części sie zbliżają, i powinny się objawić światu przed filmem Ritchiego. Jest więc na co czekać.

Serial telewizyjny Sherlock, bo o nim mowa, jest niedościgniony w swojej rewelacyjności i genialności. I już. Bezdyskusyjnie. Wszystko jest w nim doskonałe. I piękne zdjęcia Londynu, i mnóstwo najprześliczniejszych na świecie taksówek, i interesująca muzyka, stylizowana na niezbyt nową, orientalną nieco, jakoś bliska duchowi prozy. Znakomicie, bo nie bez sensu i na hurra, udało się unowocześnić i uwspółcześnić postaci. Jest uroczo brzmiące mówienie sobie przez bohaterów po imieniu. Jest intensywne użytkowanie komórek, internetu, smsów, a John Watson jest blogerem piszącym swe blogonotki jednym paluszkiem. Słodko. Jednocześnie Sherlock Holmes pozostaje absolutnie sobą, ze swoim rozumowaniem, specyficznymi metodami stymulacji umysłu (smaczki w postaci nawiązywania do opowiadań nieustająco, mniam mniam), ze swoim znudzeniem, chęcią imponowania (bo co z bycia geniuszem, skoro tego nikt nie docenia), a także samotnością wśród ludzi znacznie mniej inteligentnych od niego. Są Watson i Lestrade demonstrujący podziw i zaufanie, plus lekką irytację, wobec głównego bohatera. Są wreszcie zajmujące zagadki, znacznie czasem lepiej pokazane, niż w książkach – to, co zostało zrobione z nudnawego w sumie Studium w szkarłacie (w postaci A Study in Pink), jest zupełnym majstersztykiem. Wystarczy posłuchać dialogów Sherlocka z taksówkarzem (ze szczególnym uwzględnieniem metody zabijania), obejrzeć scenę z uśmiechającym się Mikem Stamfordem, czy zachwycić się odpowiedzią Holmesa na temat pełnej gniewu informacji, którą na podłodze wydrapała umierająca kobieta. Znakomicie ukazane jest też – to jest to, czego brakowało mi w wielu ekranizacjach Holmesa, że nie wspomnę już o tej katastrofie Ritchiego – rozwiązywanie tychże zagadek przez Sherlocka, cała umysłowa, i nie tylko, praca w to wszystko włożona oraz niezwykle logiczne tłumaczenia. Ciekawe jest również to, że pewne kwestie, które oryginalnie padają w pierwszym opowiadaniu, w serialu występują w części późniejszej – bardzo zgrabnie i z sensem (jak kłótnia Watsona z Holmesem na temat nadzwyczajnej ignorancji tego ostatniego). Jakiż trzeba mieć talent – jestem pełna podziwu dla twórców serialu – żeby tak ładnie to wszystko pomieszać, połączyć, podzielić, pomnożyć, ułożyć, żeby oddawało ducha oryginału, a jednocześnie żeby było świeże i interesujące? I milutkie? Duży, jak widać, więc gratulacje dla panów Gatissa i Moffata.

A i tak najwspanialszy jest sam Sherlock. To znaczy Benedict Cumberbatch. Który jest boski, cudowny, najpiękniejszy na świecie, genialny, uroczy, wyśmienity, oszałamiająco seksowny, odlotowo seksowny, nadzwyczajnie, niezwykle, niewiarygodnie seksowny, niesamowity, zdumiewający, pociągający, fantastyczny, wstrząsająco piękny, olśniewający, atrakcyjny, doskonały w całości i w szczegółach, fascynujący, czarujący, zachwycający, zniewalający, urzekający, ekscytująco seksowny, słowem: nieziemski. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia, bo nie sposób oderwać od niego oczu i zauważyć cokolwiek innego (mam nadzieję, że autorzy serii raczą kreatywnie pomyśleć nad Psem Baskerville’ów, bo tam Sherlocka Holmesa stanowczo brakuje). Jest Holmesem idealnym, niedościgłym wzorem dla innych aktorów, ewentualnie ukoronowaniem tradycji ekranizacyjnych (ucz się, Downey, albo lepiej daruj sobie). Prezentuje też cały wachlarz przecudownych stereotypowo męskich zachowań, od których niektórym feministkom miękną kolanka: jest arogancki, bezczelny, pewny siebie, apodyktyczny, dominujący, władczy, stanowczy, podporządkowujący sobie wszystkich wokół (scena, kiedy Lestrade poznaje Watsona; scena, w której Holmes nazywa Watsona idiotą; oraz scena, kiedy to Holmes żąda od Dimmocka, żeby ten przyjmował jego słowa jak prawdy objawione – wszystkie mniam). Bywa niemiły i złośliwy, szczególnie dla nieszczęsnej wpatrzonej w niego jak w obrazek Molly. Oraz Sally, która także wpatrzona jest jak w obrazek, choć nigdy się do tego nie przyzna. Z tym obrazkiem to się paniom zupełnie nie dziwię (zresztą niektórzy panowie także wpatrują się w taki sposób; też nie dziwota), bo doprawdy to, z jakim wdziękiem ten człowiek się porusza, może doprowadzić obserwatora do zatrzymania oddychania. Z wrażenia i zachwytu (ja nastawiam sobie budzik podczas oglądania, żeby mi przypominał). No i ten cudowny płaszcz, i w ogóle cała reszta, ochhh. I głos – mawia się, że gdyby aksamit umiał mówić, mówiłby głosem Alana Rickmana. Well, Alan, możesz odejść. Ewentualnie pouczyć się od młodszego kolegi, jak to się robi.

Mogę tak dłużej, ekhm, więc. Cumberbatch jest w ogóle niezłym aktorem. Mam takie niewinne zboczenie, że lubię kiedy aktor jest inny w różnych filmach, a nie cały czas, wszędzie, gra wyłącznie jedną postać. Cumberbatch to potrafi, Holmesem jest urodzonym, owszem, ale potrafi wcielić się i w kogoś innego, i też jest wiarygodny. Swoją drogą, jeśli już porównywać podobne rzeczy, Morderstwo to nic trudnego według Agathy jest jedną z najgorszych ekranizacji czegokolwiek, jaką można sobie wyobrazić – idiotycznie obsadzoną, z wątkami bezsensownie powykręcanymi tak, że człowiek nie wie, co ogląda (nie każdy umie jak Moffat i Gatiss). No i za mało jest tam boskiego Luke’a Fitzwilliama, niestety. Niemniej Cumberbatch stara się jak może, i niewątpliwie jest jedynym jasnym punktem tego żałosnego przedsięwzięcia.

Ale, tu kopię się w kostkę, notka miała być o pięknie. Wracam więc do Sherlocka i dodaję, że poza tym wszystkim, co powyżej (wspominałam może, że jest seksowny?), ma też najpiękniejsze na świecie oczy, w których, o cudzie, dodatkowo widać inteligencję. To moje drugie niewinne zboczenie: lubię aktorów, w oczach których widać intelekt i rozum (ucz się, Downey, albo idź sobie), a nie tylko mikroskopijne dwie szare komórki na postumenciku, jak u Johnny’ego Bravo. A jeszcze lepiej, żeby oprócz intelektu było coś ponadto. Dusza może (rzadki element, którego przestałam doszukiwać się w mężczyźnie, jak pisała Chmielewska)? Czy też można o tym powiedzieć: osobowość? Tak naprawdę, to dotychczas udało mi się te pociągające elementy, w stopniu doskonałym połączone, dostrzec tylko u dwu aktorów. Benedict Cumberbatch jest trzeci.

Poza tym ręce. Mam takie niewinne zboczenie…, dobra, wystarczy już o tych zboczeniach, bo budzik mi się popsuł i nie chce przypominać o regularnym oddychaniu. Z rękoma Sherlocka jest tak, że autorzy serialu postanowili jakoś z sensem podejść do niezborności Conan Doyle’a, który jak wiadomo raz twierdził, że Holmes miewał brudne łapy, a innym razem, że szalenie dbał o czystość, co ponoć miało być jego cechą charakterystyczną. No więc w serialu Holmes ma czyściutkie przepiękne delikatne dłonie (chyba muszę naprawić ten budzik). Ponadto fizycznie odpowiada Holmesowi z oryginału, jest wysoki i bardzo szczupły, ale sprawny fizycznie; nic nie je zresztą, za to lubi dogryzać innym na temat diet i przybierania na wadze.

Szczęśliwie za to nie wyraża się jak oryginałowy Holmes. Znacznie fajniej brzmi, bo pasuje do całości, kiedy pyta Watsona: Afghanistan or Iraq? zamiast klasycznego: You have been in Afghanistan, I perceive. The game is on sprawdza się świetnie zamiast The game is afoot. A czasem tylko rzuci znienacka jakimś meretricious, i to wystarcza. Skrzypce też oczywiście muszą się gdzieś zaplątać. Że nie wspomnę o biciu trupa w kostnicy, tyle że nie jak w oryginale kijem, tylko palcatem (à propos niewinnych zboczeń: gdzie jest mój budzik do przypominania o oddychaniu…?). Sam robi doświadczenia (lab wygląda nawet w miarę normalnie, a jak na film to w ogóle ideał; House, ucz się albo wyjdź), manipuluje ludźmi kiedy to potrzebne, miewa rozmaitych pomocników w całym Londynie, bywa cyniczny (z elementami osobowości socjopatycznej koniecznie), jest chłodny (choć nie zawsze – scena przy basenie), nieubłaganie logiczny, mówi szybko, myśli jeszcze szybciej – wszystko jak na prawidłowego Holmesa przystało.

Naturalnie, powinien być aseksualny. I jeśli potraktujemy termin ten jako obojętność na sprawy płci, to owszem, Sherlock Holmes jest aseksualny. Jak wiadomo, interesuje go wyłącznie praca (I consider myself married to my work), a jej brak robi mu źle na umysł. Jednak jeśli potraktujemy to jako coś w rodzaju niepodkreślania cech płciowych, to dzięki mu doprawdy za to, bo gdyby jeszcze podkreślał, to u niektórych widzów mogłoby to skończyć się śmiercią przez uduszenie się na widok tegoż podkreślania. To wszystko prowadzi jednak nieuchronnie do powszechnie zadawanego obecnie pytania, czy Sherlock jest gejem, i co z Watsonem w związku z tym? Należy oddać tu sprawiedliwość i filmowi Ritchiego, że kwestia ta została poruszona uprzednio. Serial jednak jeszcze mocniej zagłębia się w nią, pytanie tylko, czy daje odpowiedź. Niby sam Holmes deklaruje, że związki z kobietami nie leżą w sferze jego zainteresowań, a o ewentualnym zaangażowaniu mówi tylko w kontekście związku z mężczyzną. Podkreślając jednocześnie, że o żadnych związkach nie ma mowy w ogóle. Nie zmienia to faktu, że za geja uważają go chyba wszyscy, którzy znają go odrobinę. Aluzje rzuca i Mycroft, i pani Hudson ze dwa razy, i Angelo, właściciel knajpki, i Sally Donovan, i Watson, no i oczywiście Jim Moriarty wielokrotnie.

Najpiękniej skomentował to Martin Freeman. W jednym z wywiadów (zatytułowanym zresztą Sherlock is the ‚gayest story in the history of television’) stwierdził, że uczuciem, które łączy Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, jest miłość. Miłość może nie zwyczajna, może trudna, ale niewątpliwa. I trudno się z nim nie zgodzić, bo faktycznie miłość tę widać wyraźnie w całym serialu. To, z jakim oddaniem i zauroczeniem patrzy Watson na Holmesa; to, kiedy ratuje mu życie; kiedy mu ufa i wierzy – jest wzruszające. To, z jaką czułością patrzy Sherlock na niego – w stosunku do nikogo innego nie zachowuje się w ten sposób – jest przeurocze i szczere. Nawet kiedy mają do siebie nawzajem pretensje, kiedy Holmes podporządkowuje sobie Watsona, a Watson złości się na niego czy zaprzyjaźnia się z Sarah, wówczas i tak obaj cały czas lgną do siebie, dążą do bliskości, biegną sobie na pomoc. A wzajemne nawrzucanie sobie od idiotów jest fajerwerkiem czułości, otwartości i sympatii. Aż miło popatrzeć.

No i na koniec powinnam wreszcie napisać też odrobinę o innych postaciach. Udało mi się bowiem, bardzo się starałam, oderwać wzrok od głównego bohatera, mimo że było to niezwykle trudne, i skupić się na czymś innym. W sumie, to cała obsada jest znakomita. Doskonały jest Martin Freeman w roli Watsona – całkowicie zwyczajny i normalny, ostoja zdrowego rozsądku, odważny, ale z elementami szaleństwa – taki jaki Watson powinien być. Lojalny, wierny, pełen podziwu, ale jednocześnie niegłupi. Zaletą serialu jest to właśnie, że Watson nie jest głupkiem, mimo że różni się od Holmesa. Co więcej, zdaje sobie z tego sprawę i ma silne poczucie własnej wartości. Niezły jest Lestrade (Rupert Graves), nie przypomina wprawdzie łasicy, ale to może i lepiej. Jego stosunek do Sherlocka jest pełen szacunku, zabarwionego oczywistą nutką irytacji, i bardzo sympatyczny (a scena z nalotem w mieszkaniu Holmesa doskonała). Fajna jest pani Hudson, policjanci nielubiący Holmesa, sympatyczna Molly ze szpitala, piękna Soo Lin Yao. Doskonały jest brat Sherlocka, Mycroft (Mark Gatiss) – kłótnie braci, a przy okazji ich wybitne podobieństwo, są pokazane bezbłędnie.

No i Moriarty. O ile wiem, nie wszystkim podobało się ujawnienie Moriarty’ego, wyciągnięcie go z cienia (jeśli to naprawdę on…). Cóż, w cieniu jednak (oraz płomieniu), to najlepiej może było Balrogowi, natomiast to, że geniusz zbrodni raczył objawić się w całej okazałości, okazało się strzałem w dziesiatkę. Andrew Scott jest genialny w tej roli, odpowiednio psychopatyczny i groźny, uwodzicielski i czarujący, potworny i fascynujący (tudzież wspaniale ubrany). Spotkanie z Holmesem, to oficjalne przy basenie, rozpoczyna klasyczną, acz zmodyfikowaną, śliczną powitalną kwestią Mae West (Is that a British Army Browning L9A1 in your pocket, or are you just pleased to see me?), a potem jest jeszcze lepiej. W tym momencie ci dwaj, którzy zwarli się ze sobą w śmiertelnej walce, podziwiali się wzajemnie, jakby każdy z nich działał po to tylko, by uzyskać poklask drugiego, jak napisałby Umberto. I tak po prostu było, i to było dobre (plus te emocje, ochhh…). A walka trwa.

coś dobrego, czepiam się, przyjemności

Harry szatański Potter

Ten artykuł jest taki, że członki rozmaite opadają.

Nauczyciele i uczniowie mają się teraz okazję dowiedzieć, że „intensywna  promocją magicznych praktyk w mediach spowodowała, że Polacy zaczęli z nich  masowo korzystać”. Niebezpieczne są np. Andrzejki i towarzyszące im wróżby.

Media te szczególnie silnie i złowrogo działają przynajmniej od paru wieków na terenach Polski. To radio i telewizja, nie wspominając o tym diabelskim internecie, spowodowały zainteresowanie wróżbami andrzejkowymi. Przez pokolenia.

W szkołach masowo organizuje się andrzejkowe zabawy, tymczasem „rodzice i  nauczyciele powinni uczyć dzieci zwracania się z każdym problemem do Pana  Jezusa, a nie szukania pomocy i odpowiedzi we wróżbach”. Zamiast nich autorzy  opracowania polecają np. przedstawić dzieciom życiorysy św. Andrzeja, św.  Barbary i św. Mikołaja.

No ale dlaczego czepiać się tych nieszczęsnych wróżących sobie dziewcząt, co to na męża mają ochotę – przecież właśnie zwracają się do św. Andrzeja.

Przykładem duchowej destrukcji jest także Halloween, które tylko z pozoru wygląda niewinnie, a może się zakończyć „otwarciem na złe duchy, aż do opętania włącznie”. Dzieci powinny być uodpornione na taką gloryfikację zła, przemocy oraz śmierci. Pomoże w tym „pielęgnowanie katolickiej i polskiej tradycji”.

Halloween z pozoru wygląda niewinnie? No to ktoś tu chyba nie widział porządnego Halloween. A poza tym – przecież pielęgnują polską tradycję. Andrzejki.

Najwięcej miejsca poświęcono jednak Harremu Potterowi. Grozę budzi już sam fakt, że „niebezpieczny świat magii przedstawiany jest jako absolutnie dobry”.

Proszę uprzejmię, o. Chyba czytałam innego zgoła Harry’ego, bo w mojej wersji zdecydowanie nie cały magiczny świat był absolutnie dobry. A niektórzy to zaiste zeźlili się dość mocno. I zaryzykowałabym twierdzenie, że autorka ukazała to dobitnie, wyraźnie oraz w dodatku celowo.

Nie do przyjęcia jest, że w książkach tej serii podawane są instrukcje praktykowania magii.

Po przeczytaniu wszyscy latamy na miotłach i razem z Martą podglądamy chłopców w kąpieli. Od przyjęcia do przyjęcia.

Przeciwko Potterowi przemawia objętość kolejnych tomów sagi. „Bajki typu Jaś i Małgosia można przeczytać w jeden wieczór, a Baba Jaga jest postacią negatywną i drugoplanową. U Harrego Pottera mamy do czynienie z rodzajem permanentnego wdrukowania magicznej mentalności”.

Za gruby Harry. Nie walczy z otyłością wśród młodzieży, w odróżnieniu od Baby Jagi, postaci tak dramatycznie drugoplanowej zresztą, która jednak odchudzała dzieci skutecznie. Oraz w ogóle permanentnie skutecznie radziła sobie z ich wszelkimi życiowymi problemami.

Ech, właściwie tu można by było podsumować. Że zdania w cytowanym piśmie gliwickiej kurii są beznadziejnie głupie i świadczą o kompletnej nieznajomości tego, o czym ich autorzy się wypowiadają, a także o nieznajomości kultury i kulturowych odniesień. Że kończ, waść, wstydu oszczędź (i to wezwanie naprawdę nie jest fascynacją śmiercią, tylko wyrazem opadu szczęki czytelnika) i sprawdź, czy cię nie ma z drugiej strony drzwi.

Ale skandalem zupełnym jest to, dlaczego szanowna kuria to robi. Bo co może osiągnąć? Czy takie listy spowodują napływ ludzi do Kościoła, co teoretycznie jest ich celem? Raczej wprost przeciwnie. Po prostu kuria robi to, bo może. Ma pozwolenie na walkę o dusze takimi subtelnymi metodami:

Ks. Adam Spałek, diecezjalny wizytator katechizacji, przesłał naczelnikowi wydziału oświaty w Zabrzu opracowanie „Niebezpieczne przesunięcia kulturowe”. Prosił, by trafiło do wszystkich szkół w mieście. Naczelnik Andrzej Gąska życzenie duchownego spełnił. – Nie wnikałem w treść. Po prostu spełniłem prośbę – mówi.

Tak zwyczajnie, po prostu spełnił prośbę. Naczelnik wydziału oświaty. Przejaw kompetencji zapierający dech. Jak i ta wypowiedź dyrektorki, która musi omówić, no musi, inaczej się udusi:

Elżbieta Maciążek, dyrektorka Gimnazjum nr 12 w Zabrzu nie ukrywa, że pismo z kurii mocno ją zaskoczyło. Na razie nie zamierza wprowadzać zaleceń kurii w życie. – Musimy to spokojnie omówić na radzie pedagogicznej. Myślę jednak, że nasi uczniowie wiedzą co czytają i nie przyjmują tego wszystkiego bezkrytycznie – mówi.

W sumie można by to było w tym momencie zostawić, stwierdzając, że po raz kolejny któraś kuria ośmieszyła się samodzielnie, a którzyś urzędnicy zaprezentowali swoje wybitne kompetencje. A wszystko to razem naturalnie nie będzie miało żadnych następstw w ukochanym kraju, bo jak.

Ale uderzył mnie jeszcze ten malutki i całkiem nieźle utopiony w słodkich słówkach fragment o Harrym:

Dziecku trzeba czasem przypomnieć, że to fikcja i nie warto jej traktować poważnie.

Nie traktować poważnie?

Przyznam, że nie rozumiem, jak można Harry’ego nie traktować poważnie. Rozumiem, że ktoś nie lubi tych książek, że ktoś nie lubi książek tego typu w ogóle, że nie leży mu język, nie podobają się tłumaczenia, i tak dalej. Ale żeby tej książki nie doceniać? Przecież ona przystępnie (oczywiście dla odpowiedniego wieku) i zupełnie bez dydaktycznego smrodku i zadęcia mówi wyraźnie o tak poważnych sprawach, że nie sposób tego zlekceważyć. Bo co my tam mamy, w otoczce różdżek, smoków i horkruksów?

Z jednej strony – problem totalitaryzmu, rasizmu, polityki czystej krwi – wszystko bardzo detalicznie zarysowane w niemal całym cyklu. Szmalcownictwo (ostatni tom). Uczciwość i wiarygodność prasy (Rita i Żongler). Uprawianie polityki na wysokim szczeblu (to, co wyrabia Knot) oraz na tym niższym (Slughorn). A nawet niebezpieczeństwo uciekania w świat rojeń i fantazji (zwierciadło Ain Eingarp).

Z drugiej strony lojalność i wierność przyjaciołom, aż do poświęcenia siebie – nawet z dobrowolnym narażeniem własnego życia dla dobra innych (Ron pierwszej części, Harry ratujący Ginny, Harry i Cedrik w labiryncie, Harry wyrywający się na pomoc Syriuszowi, Zgredek i Stworek, itd.). Miłość i oddanie rodziców względem dzieci oraz dzieci względem rodziców i opiekunów (rodzice Harry’ego, Weasleyowie, Neville, rodzice Hermiony). Uczucia, ale i skomplikowane sytuacje w rodzinach, a nawet próby z nich wybrnięcia (Harry i Dursleyowie, rodzina Malfoyów, Barty Crouch senior i Barty Crouch junior).

A jednocześnie sensowne i wynikające z dojrzewania podważanie autorytetów, nie tylko tych „złych” (Umbridge), ale i tych „kochanych”, których kocha się nadal po tym podważeniu (ojciec Harry’ego, Dumbledore). Zdrowy bunt i branie spraw we własne ręce tam, gdzie ma to sens (bliźniaki Weasley vs. Umbridge czy Hermiona vs. Trelawney). Wierność przyjętym zasadom (Turniej Trójmagiczny). Odwaga i poświęcenie aż do zaparcia się samego siebie, a także odpowiedzialność za własne czyny (wspaniały, skomplikowany Snape). Dobroć, współczucie, altruizm, miłosierdzie, niechęć do zabijania i niszczenia nawet wroga (Lily, wieczne Expelliarmus Harry’ego, Glizdogon, pożegnanie Harry’ego i Dudleya, czy Draco i Harry oraz Narcyza w ostatnim tomie).

Aż po kwestie nastolatkowe – popularność i bycie trędi wśród rówieśników, zazdrość i współzawodnictwo (Ron), czy kłopoty wieku dojrzewania i problemy z płcią przeciwną.

A wszystko to przedstawione strawnie i bez nachalnego pouczania, co nie znaczy, że obojętnie. To jest mało? Jak na pozycję popularną, pobłażliwie uważaną za książeczką dla dzieci, fantasy? Fikcję, więc nie trzeba jej traktować poważnie? Jasne, że jeśli ktoś zatrzyma się na pierwszym i drugim tomie, to może mieć wrażenie, że całość będzie taka raczej prosta i nieskomplikowana, a i język jest nieco drewniany. Ale nie rozumiem, jak można odrzucać całość.

No chyba, że się książki nie zrozumiało i nie poświęciło jej ani chwili refleksji. Albo i w ogóle nie czytało, co, zdaje się, jest zjawiskiem spotykanym dość często wśród krytykujących. Może więc warto najpierw przeczytać, a potem akceptować czy krytykować. I mówię to ja, część tego samego Kościoła, nieprawdaż, a co se bede żałować.

coś dobrego, moja Ameryka, przyjemności

Weekend w paszczy krokodyla spędzić…

późnej starości dożyjesz, jak mawia stare przysłowie. Choć może nie przysłowie, ale sennik egipski. Przynajmniej zdaniem Bąbelka i Kudłaczka.

W związku z tym wybraliśmy się na romantyczne walentynki. Chcieliśmy mianowicie pooglądać aligatory (aligator też w końcu poniekąd krokodylem jest, a o ileż ładniejszym niż cokolwiek). A Park Narodowy Everglades (a dokładniej Shark Valley) zupełnie nas nie zawiódł. Fakt, że szepczących sobie o miłości aligatorów nie widzieliśmy, ale podobno, kiedy dobierają się w pary, naprawdę zachowują się słodko – „gadają” do siebie, robią różne sztuczki, widać, iż się lubią po prostu, zupełnie nie jak przystało zimnokrwistym stworom. Jak twierdził pan przewodnik – kiedy pan Gator powie pani Gator „kocham cię”, mamy prawdziwy romans w Everglades. Czyli maleńka odrobina walentynkowego romantyzmu czaiła się gdzieś tam nieśmiało w powietrzu.

Poza tym, mimo że nie widzieliśmy samych aligatorowych zalotów (może zresztą nieco na to za wcześnie, ewentualnie właśnie się zaczyna ten sezon), mieliśmy okazję oglądać wiele innych evergladesowych cudów: ptaszyska najróżniejsze – czaple różnych gatunków, ibisy, bekaśnice, najpiękniejsze na świecie wężówki (na zdjęcia można klikać celem powiększenia):

Niektórzy wprawdzie nie byli zachwyceni widownią i patrzyli groźnym ptasim spojrzeniem,

a niektórzy się wręcz obrazili za podglądanie,

ale większość miała raczej w nosie i w ogóle się nie przejmowała widzami:

Pewnie dlatego, że mało kto jednak wpada na głupi pomysł i chce zaczepiać dużego aligatora,

więc niedenerwowane aligatory czują się błogo jak w niebie. I tak powinno być :-)

Echhh, szkoda, że ten weekend tak szybko się skończył. Zawsze jednak można wrócić, nieprawdaż. Obecność rozmaitych fajnych dzikich stworzeń, bezkres (no prawie), river of grass (turzyc tak naprawdę) – wszystko to tworzy taką atmosferę, że bardzo chce się wracać… już.

coś dobrego

Comfort and joy

Serdeczne życzenia samych dobrych rzeczy – z okazji Świąt Bożego Narodzenia tym, którzy obchodzą; z okazji innych Świąt tym, którzy obchodzą coś innego; wszystkim z okazji zakończenia tego roku i u progu nowego.

A jeśli ktoś ma ochotę rzucić uchem – to do posłuchania poniżej jest piękna, stareńka kolęda w bezbłędnym wykonaniu Ronniego Jamesa Dio. Który zresztą odszedł parę miesięcy temu, więc jest to również wspomnienie o nim:

God rest ye merry, gentlemen
Let nothing you dismay
Remember, Christ, our Saviour
Was born on Christmas day
To save us all from Satan’s power
When we were gone astray
O tidings of comfort and joy,
Comfort and joy
O tidings of comfort and joy

coś dobrego, moja Ameryka

Temple Grandin – tym razem na żywo

No to dzisiaj tylko doniesienie z wykładu, który odbył się wczoraj na GU. Świetna organizacja, tak na marginesie, znowu dowiedziałam się o wszystkim zupełnym przypadkiem, i to godzinę przed rozpoczęciem. Ale pokusa posłuchania Temple Grandin była zbyt silna, żeby nie pójść.

Ta kobieta jest niewiarygodna. Jeśli ktoś widział film, o którym pisałam i który polecałam jakiś czas temu, to może mieć pewność – ona (i wszystko) tak właśnie wygląda. Tylko dziesięć razy szybciej :-). Grandin jest szalenie ekspresyjna ruchowo, a także słownie (za to twarz ma niemal zupełnie nieruchomą). Słuchając jej miałam wrażenie, że jestem na jakimś rollercoasterze. Nie dało się zupełnie złapać oddechu, trzeba było mocno skupiać się, żeby nadążyć za wątkiem wykładu. Szczególnie, że tego wątku tak naprawdę nie było. Były tylko obrazy (widać to na sfotografowanych slajdach z jej prezentacji). Ona rzeczywiście myśli obrazami, wykład był więc zupełnie unikalnym wniknięciem w jej umysł.

Faktycznie też, co zresztą pokazał film (który zresztą bardzo chwaliła), jej autyzm miał ogromny wpływ na jej decyzje życiowe, na karierę, na to, czym się zajmowała. Mówiła, sporo żartując i rozśmieszając słuchaczy, o wszystkich ważnych kwestiach jednocześnie – o różnych sposobach postrzegania świata, o widzeniu obrazami, o dbałości o szczegóły, o rozumieniu zwierząt, o pracy na rzecz tego, żeby zwierzętom hodowlanym było lepiej – bo wszystko to było i jest w jej życiu nierozerwalnie powiązane.

Ludziom, którzy pracują z autystycznymi dziećmi, dała dużo praktycznych rad (i szczegółowych – bardzo, bardzo widać było to jej szczegółowe spojrzenie na wszystko), dotyczących postępowania z nimi, nauki czy nawet leczenia. Martwiącym się o dobrostan zwierząt hodowlanych zapewniła, że w chwili obecnej naprawdę bardzo dużo się zmienia w tym zakresie – przede wszystkim mówi się o tym, a nie traktuje się przyzwoite podejście do krów, świn czy kur jak jakąś fanaberię nadwrażliwej panienki. Ale i robi się sporo. Potwierdziła, że filmy (na jutubie chociażby), pokazujące okrutne traktowanie zwierząt nie to, że nie są prawdziwe (bo są), tylko że są to wybrane nagrania, najgorsze z możliwych, i że hodowla zwierząt naprawdę nie wszędzie tak wygląda. I nie musi tak wyglądać. Co nie znaczy, naturalnie, że nie należy się tymi filmami przejmować. Należy, ale trzeba mieć też świadomość wyboru. Przestrzegła także, na podstawie wieloletnich współprac i pouczania rozmaitych firm, przed schematycznym myśleniem, że to wielkie koncerny są złe, a drobni hodowcy dobrzy. Jak powiedziała, i duży i mały może być zły, tak jak i duży i mały może być dobry; a wszystko zależy od zarządu. Oczywiście, dodała także, że w tym zakresie jest jeszcze mnóstwo do zrobienia.

Pożartowała również trochę na temat polityki, pokomentowała obecną sytuację Stanów Zjednoczonych (w kontekście edukacji dzieci i młodzieży), ponawoływała, dla wspólnego dobra, do zgodnej współpracy ludzi o różnych sposobach myślenia, a na koniec popodpisywała chętnym swoje książki (które, rzecz jasna, można było nabyć zaraz po wykładzie).

Fascynująca osoba. I przerażająca nieco, zwłaszcza szybkością reakcji oraz tym swoim umysłem jak brzytwa.

coś dobrego, osobiste, przyjemności

Muskularni długowłosi mężczyźni

Zaczęło się od ostatnich notek, na które narzekają niektórzy co wrażliwsi Czytelnicy. Właściwie, to pojęcia nie mam, dlaczego marudzą. Przecież czytają a to o robaczkach jakichś ślicznych, a to o urokliwych chorobach skórnych, a to o pełnych wdzięku zmianach patologicznych tu i ówdzie. Niech tam jednak. Dzisiaj będzie coś piękniejszego. Znacznie piękniejszego. A skoro piękniejszego, to na tym świecie może to być tylko jedno.

Muskularni długowłosi mężczyźni.

Oraz muzyka, którą tworzą.

Dawno temu, przy okazji słuchania płyt ulubionych wykonawców i oceniania tychże, wymyśliłam sobie kategorię pod tytułem: płyta idealna. Płyta idealna jest czymś, co występuje w przyrodzie niezwykle rzadko (ku memu żalowi), a charakteryzuje się tym, że nawet przy największym staraniu nie można znaleźć na niej niczego słabego. Wszystkie kawałki są znakomite, żaden nie jest gorszy, marny, niedopracowany. Ich układ jest doskonały, a więc nie sposób wybrać czegokolwiek na jakieś idiotyczne plejlisty – przeciwnie, jedyna możliwa „playlista” to ta, którą stworzył sam artysta. A w dodatku płyta musi mieć w sobie jeszcze coś. Coś trudnego do określenia, powiew czy tchnienie geniuszu, coś, co łączy w sobie wszystko, co artysta zaplanował i chciał przekazać, a co sprawia, że płyty słucha się na kolanach. A jednocześnie, ale zupełnie not least, słychać w tym wszystkim pewną lekkość, ironię, kpinę, dystans, poczucie humoru. A gdzież szukać tego wszystkiego w muzyce, jak nie w metalu, zwłaszcza u tych wykonawców, których dzieła pełne są fascynacji satanizmem, okultyzmem, przemocą i śmiercią.

Mam parę takich płyt idealnych, dałoby się je policzyć na palcach obu rąk. Ale z wiekiem (zapewne na zasadzie: paaanie, kiedyś to były czasy, nie to co teraz ta dzisiejsza młodzież...) tracę nadzieję, że zdarzy mi się usłyszeć coś takiego. Myślę sobie, że muzycy, których uwielbiam, starzeją się i zmieniają. Łagodnieją i tępi im się pazur. I nawet jeśli nagrają coś nowego, i nawet jeśli nie jest to złe, to nie jest również idealne, perfekcyjne i doskonałe.

A jednak czasem się zdarza.

Można tę płytę opisać informacyjnie i zwięźle. Ostatni krążek zespołu Danzig. Deth Red Sabaoth. Dziewiąty w ogóle. Pierwszy od sześciu lat, a więc potwornie długo wyczekiwany. Na świecie pojawił się w drugiej połowie czerwca. I tak dokumentnie zaczarował i oczarował piszącą te słowa, że od tego czasu nie słucha niczego innego. Nigdy nie była tak długo muzycznie wierna jak teraz, w stosunku do tej płyty. I końca na razie nie widać.

Można tę płytę opisać tak, jak to zrobił serwis Blabbermouth: The 11-track collection, penned by Danzig, is laced with Glenn’s lycanthropic growls and blues-infected wailing. Co oznacza, że Glenn Danzig – mózg, dusza, serce, spiritus movens i twarda ręka zespołu – jest w fenomenalnej formie wokalnej. Jakby czas go nie dotknął, jakby nie było tych lat, które upłynęły od Danzig II: Lucifuge.

Można ją opisać w ten sposób: dark, haunting and seductive themes, memorable hooks and a solid, warm sound that balances violent musical aggression with a doom-heavy melancholy feeling and still holds the power to seduce listeners to the dark side. Czyli to, w czym Danzig jest najlepszy. A rewelacyjna forma Glenna Danziga nie skończyła się bynajmniej na wokalu, lecz obejmuje także kwestie kompozycji, instrumentacji, interpretacji, aranżacji (czy czegoś tam), a także autorstwa tekstów.

Rację będzie także miał ktoś, kto powie, że od pierwszej usłyszanej nuty (aż do najostatniejszej) płyta budzi jego podziw i zachwyt. Od rozpoczynającego krążek Hammer of the Gods – brutalnie i metalowo walącego między oczy, ale i punkowo zadziornego kawałka, w którym jednakowoż nie brakuje rycerzy, błyskawic i szczerzącej się w uśmiechu śmierci. Przez The Revengeful, z nawiedzoną gitarą i genialnie zaśpiewanym refrenem. Przez przepiękne i uduchowione inaczej (czytaj: szatańskie) Rebel Spirits, gdzie gitara zachowuje się tak, jakby do reszty opętały ją tajne bractwa i latanie na nietoperzowych skrzydłach. Przez nieprzyzwoicie erotyczne, gorące, powolne, oparte niemal wyłącznie na hipnotyzującej sekcji rytmicznej Black Candy. Przez autoironiczne, pełne wdzięku i smętne On a Wicked Night. Przez doskonale proste i eleganckie Deth Red Moon, z wokalem à la właśnie budzący się w kolejnym wcieleniu demoniczny Presley. Przez cudownie sarkastyczne Ju Ju Bone, tym razem już z pełną wyrazu mroczną reinkarnacją Presleya w postaci kogoś, kogo krytycy muzyczni nazywają czasem evil-Elvis. Przez melancholijne i oszałamiające Night Star Hel, podobne do tych długich, granych jak w narkotycznych odlotach utworach z lat siedemdziesiątych, gdzie instrumenty niemalże dominują nad stłumionym, choć aż wibrującym z emocji wokalem. Wreszcie przez dwuczęściowe Pyre of Souls, gdzie część pierwszą stanowi delikatna i subtelna wokaliza, w której czai się i narasta szaleństwo, a po niej następuje kawałek właściwy (Pyre of Souls: Seasons of Pain) – już nawet nie erotyczny jak Black Candy, ale emanujący bezwstydnym seksualnym napięciem, demonicznym w dodatku, niepokojącym i drażniącym. Aż do zamykającego płytę szatańsko wyzywającego słodkiego, uwodzicielskiego, czarującego Left Hand Rise Above.

I można o tej płycie powiedzieć, że jest przedziwnie zrealizowana (co zresztą fanom rzuciło się w uszy od razu). Raz, że Glenn Danzig podkreślał w wywiadach, iż koniecznie chciał uzyskać owo specyficzne brzmienie z lat siedemdziesiątych. W tym celu używał do nagrań oryginalnego sprzętu z tamtych lat. Nie znam się, więc trudno mi powiedzieć, czy akurat to ma znaczenie, czy raczej nie jest tak, że ten sam efekt można osiągnąć na dzisiejszych komputerach. A dwa – znaczenie natomiast na pewno ma niewyrównywanie głośności dźwięków na płycie metodą walca drogowego (taka z umiarem stosowana kompresja dynamiki nie cieszy się obecnie popularnością w studiach nagraniowych). Dzięki temu na Deth Red Sabaoth posłuchać można rzeczywiście żywego wokalu – zawsze pięknego i ciepłego (to zasługa Glenna w ogóle), ale tak rozmaitego, jak rozmaicie mówi człowiek: cichego tam, gdzie potrzeba subtelności; gwałtownego, kiedy to jest niezbędne.

I jeszcze jedno można powiedzieć, może już nie o samej płycie, a raczej o głównym jej bohaterze (skoro miało być o muskularnych długowłosych mężczyznach). Ale ponieważ jestem kobietą – a te, jak wiadomo, nie są wzrokowcami, zupełnie nie zwracają więc uwagi na fizyczność mężczyzn, nie przyglądają się im, nie oceniają, nie zachwycają się… w ogóle nie patrzą w ten sposób – to nie powiem może, że czas jednak leci. I że Glenn Danzig przestał wyglądać jak młody bóg. Zawsze można napisać przecież, że muzyka wynagradza wszystko (a ta ostatnia płyta robi to w dwójnasób co najmniej). Oraz można przecież pooglądać sobie starsze (albo młodsze?) zdjęcia – o, jak to na przykład. Nie zamieszczę go tutaj, bo nie chcę wylizać na wylot monitora mojego komputera. Zwłaszcza że to pracowy.

Polecam gorąco. Wylizywanie niekoniecznie, ale płytę na pewno.

coś dobrego, okołofeminizmowo

Brawo Francja

Brawo. Właściwie oba obrazki mówią same za siebie:

(ten stąd)

(a ten ze strony IGFM),

ale dodam jeszcze cytaty z Mony Eltahawy, urodzonej w Egipcie dziennikarki, muzułmanki i feministki:

It is instead a pillar of the ultra-conservative interpretation of Islam known as Salafism. It is associated with Saudi Arabia, where I spent most of my adolescence and where it is clear that women are effectively perpetual children, forbidden as they are from driving, from travelling alone and from even the simplest of surgical procedures without the permission of a male “guardian”. I detest the niqab and the burka for their erasure of women and for dangerously equating piety with that disappearance – the less of you I can see, the closer you must be to God. I defend a woman’s right to cover her hair if she chooses but the face is central to human interaction and so the ideologues who promote its covering are simply misogynists.

What really strikes me is that a lot of people say that they support a woman’s right to choose to wear a burqa because it’s her natural right. But I often tell them that what they’re doing is supporting an ideology that does not believe in a woman’s right to do anything. We’re talking about women who cannot travel alone, cannot drive, cannot even go into a hospital without a man with them. And yet there is basically one right that we are fighting for these women to have, and that is the right to cover their faces. To tell you the truth, I’m really outraged that people get into these huge fights and say that as a feminist you must support a women’s right to do this, because it’s basically the only kind of „right” that this ideology wants to give women. Otherwise they get nothing.

I have met Muslim women who have a very elaborate explanation for why they wear the burqa — they say that women are candy or diamond rings or precious stones who have to be hidden away in order to appreciate their worth. And I’m appalled! We should talk about this because if we’re really going to discuss this as feminists, is that something a feminist should be defending? That a woman is a piece of candy?

coś dobrego, przyjemności

Z powrotem, czyli wspomnienia. Oraz Ars Homo Erotica

Najpierw osobiście: w Warszawie było ekstra, czego nie mogły zmienić drobne niedogodności, jak gorące lato, komary czy dentyści. Mama – dzięki za wszystko, bo i wszystko wspominamy z przyjemnością, ja szczególnie żółty serek i nasze kibicowanie :-). Dzięki wszystkim, z kim mieliśmy/miałam możliwość się zobaczyć – wspaniale było Was poznać; cudownie było z Wami pogadać na żywo po latach. Ogólnie, miło nam z powrotem w domu, choć temperatura tutejsza zdecydowała się nas dobić, ale pamiętamy, wspominamy oraz wzruszając się oglądamy zdjęcia.

Żeby jednak nie było tak strasznie słodziusio i budyniowo, oto właśnie parę zdjęć z pewnej oglądanej w Wawie wystawy. Oglądanej również w znakomitym towarzystwie :-). Na początek taka uwaga:

A potem nie było nawet źle. Tylko tak jakby nie zawsze ciekawie. Widać było wyraźnie, że to pierwszy raz, że nie na wszystko organizatorów było stać, że czasem zabrakło większej wnikliwości w potraktowaniu tematów. Ale było sporo ładnych chłopców, na których warto zawiesić oko, że nie wspomnę o pełnych wdzięku pepeszach:

Dziewczynek było jakby mniej, co nie dziwi, skoro stereotypowo lesbijki nie istnieją. Zabawne wydało mi się natomiast, że tak jak w innych salach oglądaczami byli ludzie obu płci i w różnym wieku (a także, jak podpowiadał mi mój kompletnie nieprecyzyjny gaydar – różnych orientacji), tak w sali lesbijskiej obecne były niemal same panie. Czyżby panów wystraszyły te ogromne wilgotne kobiece łona ;-)?

Poza tym moje mikrobiologiczne zboczenie zaspokojone zostało obrazkiem mięczaka zakaźnego – jak mniemam, absolutnie wbrew intencjom twórcy :-P :

A na koniec wstrząsnał nami film wyświetlany w sali św. Sebastiana:

Swoją drogą, wizerunków świętego – i to ładniejszych – można było zgromadzić więcej. Co nie zmienia mojej opinii (tak jak nie zmieniają jej inne zastrzeżenia), że wystawę warto było zobaczyć.

coś dobrego, osobiste

Ojciec

Między jutrzejszym polskim Dniem Ojca, a niedzielnym tutejszym – skupionym zresztą dziwnie na zniżkach, obniżkach i wyprzedażach w sklepach z mydłem i powidłem – pomyślałam sobie: ojciec jest najfajniejszą rzeczą, jaka może przydarzyć się człowiekowi.

Jasne, mówię wyłącznie o swoich doświadczeniach, zdając sobie sprawę, że ojciec może być i zupełnym koszmarem, i niezupełnym koszmarem, i malutkim koszmarkiem, i zupełną nieobecnością. Albo i mnóstwem innych rzeczy.

Do mojego jednak powiedziałabym dzisiaj, jutro, pojutrze i każdego dnia: Ojciec, fajnie było Cię mieć i znać. I tęsknię za Tobą każdego dnia, nie zmieniło tego tych kilkanaście lat od Twojej śmierci. Nie gadam z Tobą… zwykle (no, przynajmniej nie na głos), ale myślę o Tobie.

Brakuje mi Ciebie. Twojego zdania i opinii. Twojej inteligencji. Sarkazmu i eleganckiej złośliwości. Twojego dyskretnego poczucia humoru. Dystansu do głupot. Twojej wiedzy, moja ukochana Encyklopedio. I tego, że umiałeś – cecha niesłychanie rzadka – słuchać tego, co się do Ciebie mówi. Nie dopowiadać sobie między wierszami, nie ulegać własnym wyobrażeniom ani uprzedzeniom – ale słuchać dokładnie tego, co mówi rozmówca.

Dzięki Ci za to, czego mnie nauczyłeś. Że mogę być sobą i olewać to, co inni sądzą na temat moich wyborów. Że praca i nauka są fajną przygodą. Że najważniejsze – ludzie mogą się dogadać. Pamiętasz naszą rozmowę, dawno temu? Tę o …? Kiedy zaniemówiłam z wrażenia, że jeden człowiek może aż tak dobrze zrozumieć drugiego? Nawet jeśli nie są tej samej płci, ani nie należą do tego samego pokolenia? Do dziś się wzruszam, kiedy to sobie przypominam. Wtedy do mnie dotarło, że spoko, będę umiała porozumieć się z ludźmi, jeśli tylko obie strony będą chętne. Że będę umiała stworzyć normalny związek, bo faceci nie są z jakiegoś kretyńskiego Marsa, tak jak ja nie jestem z jakiejś idiotycznej Wenus. Że wszystko jest możliwe, a życie (dorosłe) nie jest takie straszne, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

I dzięki Ci także za tę bolesną lekcję – za to, czego nauczyło mnie Twoje odejście.

Tęsknię za Tobą, Ojciec.