Baptized in a firefight, hot blood running cold as ice
44 minutes of target practice, all hell’s breaking loose
44 Minutes – Megadeth
Najlepszym podsumowaniem najnowszej płyty Megadeth, Endgame, która ukazała się we wrześniu zeszłego roku, jest jeden kawałek z tej płyty, a mianowicie 44 Minutes. Podsumowaniem, a może streszczeniem raczej, bo w piosence tej zawierają się i zalety i wady, i właściwie niemal dokładna charakterystyka całej produkcji. Zalety to to, że płyta jest świetna :-) – pomysłowa i błyskotliwa, człowiek nie nudzi się słuchając i nie musi zagęszczać sobie owego słuchania czytaniem czegoś na przykład. Całość ma sporo sensu, i to nie tylko w warstwie tekstowej (a teksty są całkiem niegłupie, poza obowiązkowym w Megadeth zestawem teorii spiskowych), ale w warstwie muzycznej. Słychać, że każdy kawałek jest przemyślany, każdy jest na właściwym miejscu, każdym muzycy mieli zamiar coś słuchaczowi powiedzieć. A raczej muzyk – jeden – bo wyraźnie widać, że jest to pomysł i błyskotliwość Dave’a Mustaine’a. Trudno, słuchając kolejnego dzieła zespołu, nie dojść (po raz kolejny) do oczywistego w sumie wniosku, że Megadeth to Mustaine. To jest jego wyłączna twórczość, jego poglądy na muzykę i jego sposób realizacji. Stąd także i wady tej płyty – nieduże wprawdzie, ale są.
Wadą jest to na przykład, że Chris Broderick, całkiem przyzwoity gitarzysta, jest absolutnie posłuszny wiodącej sile partii, co kończy się tym, że jego solówki są identyczne, jak solówki Mustaine’a. A ja lubię, kiedy mogę odróżnić na słuch, który gitarzysta gra w danym momencie. Albo to, że solówki obu panów są tak bardzo skomplikowane, tak znakomicie zagrane, że aż ma się wrażenie, że mają za zadanie coś udowodnić. Doceniam świetne solówki; zauważam, że trudno znaleźć coś bardziej seksownego, niż szybko, sprawnie i celowo poruszające się szczupłe męskie palce, ale czasem jest tego za dużo i bez sensu. Tak, jak pierwsze solo (w wykonaniu Brodericka) w 44 Minutes, które jest zupełnie ni przypiął ni przyłatał i nie pasuje do czegokolwiek wokół. Podejrzewam, że po wszystkich kłopotach zdrowotnych, a już zwłaszcza tych, które poważnie mogły upośledzić umiejętności grania na gitarze, Mustaine chciał pokazać, że nadal potrafi pisać sensowne gitarowe kawałki. Oraz udowodnić, świadomie bądź nie, że sam nadal umie grać. Obie te kwestie nie ulegają, rzecz jasna, wątpliwości i takie uporczywe udowadnianie było zwyczajnie niepotrzebne. Wystarczy posłuchać drugiego solo na gitarach w 44 Minutes, które brzmi tak, że aż dech zapiera z zachwytu. I świetne są też obie gitary rytmiczne – jak się tak wsłuchać w grane niby od niechcenia tło, to człowiek ma ochotę wracać do tego znowu i znowu i znowu. Niezły jest także bas (choć, jak słyszę, James Lomenzo już odchodzi z zespołu – nie nagrał się zbyt długo. Ale za to Junior wraca, czyli będzie tak jak w Megadeth być powinno), i cała sekcja rytmiczna.
Całość przypomina mocno United Abominations – sposobem kompozycji całej płyty, tematyką i brzmieniem. Złośliwe ucho wychwycić może także podobieństwa do starych kompozycji zespołu: Bite the Hand przypomina momentami Hangar 18, Bodies – Symphony of Destruction, a w 1320 pobrzmiewa jedynie słuszna Metallica, czyli ta za czasów Mustaine’a :-). Wydaje mi się jednak, że takie zapożyczenia są czasem nieuniknione, zwłaszcza przy kolejnej płycie, a zespołowi chwali się to, że przynajmniej zrzyna z dobrych wzorców.
To są drobiazgi jednak – te czasem przesadzone solówki czy parę zapożyczeń. Płyta jest znakomicie zagrana i nagrana, doskonali muzycy wiedzą, co robią. Szczęśliwie Mustaine nie uraczył słuchaczy kolejną wersją A Tout le Monde, co byłoby zupełnie niestrawne, choć jedyna teoretycznie-ballada nie wyszła mu (i Boderickowi) najlepiej. Można się tym jednak nie przejmować, słuchając rewelacyjnych The Right to Go Insane, How the Story Ends, czy wspomnianego już 44 Minutes. I jeśli ktoś poszukuje genialnej,wspaniałej i niesamowitej, a przy tym inteligentnej muzyki – o co poza metalem jest, jak wiadomo, trudno (będę uprzejma i nie powiem, że niemożliwe :-P , choć tak właśnie uważam) – to Endgame Megadeth jest pozycją obowiązkową.
……………………………………………………………………………………………………………………..
Action – Torture, misery – Endless suffering – Torment, agony – captured for eternity
Action – You’re main attraction
Snuff – Slayer
O drugiej płycie, której słucham na zmianę z Megadeth ostatnio, bedzie trochę krócej. Bo właściwie napisać należałoby tylko ciąg superlatyw: genialna, nadzwyczajna, bez wad, rewelacyjna, świetna, niewiarygodna, nieziemska… Taka po prostu jest World Painted Blood Slayera. Obawiałam się, po ostatnich produkcjach zespołu, że nie będzie tak dobrze. Że znowu będą podobne do siebie, nudnawe i przesterowane kawałki. Że kłopoty ze zdrowiem Toma Arayi wpłyną w końcu na to, że Slayer się rozleci, Tom skupi się na hodowaniu angusów, Kerry King – swoich ulubionych węży, a Dave Lombardo poświęci się jakimś dziwacznym projektom muzycznym. Tymczasem nic z tego, na szczęście.
Najnowszy Slayer jest niesamowicie świeży – jakby niemal nie było tych lat między końcem 2009 roku a Reign in Blood czy ewentualnie Seasons In the Abyss – ale jednocześnie zagrany bardziej swobodnie, z większą pewnością siebie, bardziej dojrzale. Czyli w sumie tak, jakby muzykom te mijające lata potrzebne były po to, aby się rozwinąć, ale i żeby móc odkrywczo wrócić do korzeni. Kompozycje są perfekcyjne, teksty – przerażające i inteligentne (brakuje mi wprawdzie czasów, kiedy teksty były niemal wyłącznie autorstwa Arayi, bo te były najlepsze, ale widać nie można mieć wszystkiego), solówki – zawsze na miejscu, pasujące do otaczających dźwięków (i umiem powiedzieć, kiedy gra Kerry, a kiedy Jeff), bas – ekstra (Tom zaskakuje i wokalnie i instrumentalnie, bardzo na plus), bębny – wiadomo: Lombardo w najlepszej formie, no ale on zawsze jest w najlepszej formie. Płyta jest świetna w całości, nie ma na niej niczego zbędnego, wszystko ze sobą gra, a jednocześnie wszystko jest cudowne, nowe, oryginalne i nieodgrzewane. Kawałki są niewiarygodnie dobre – wszystkie! – po slayerowsku niedługie, ale idealne, bez jednej niepotrzebnej nutki. Jak Mozart nie przymierzając, przy czym jest to oczywiście komplement dla Wolfganga, a nie dla Slayera.
Podsumowując,
co do Boga nie mam wątpliwości, uważam tylko, że każdy powinien :-D (Fotka z Joe. My. God, dzięki Ray :-* )
………………………………………………………………………………………………………………………
Exploding all alone like the blood upon the moss
Eternal is my pledge if eternal is thy loss…
When I was sent way they made a soldier from a boy
Victory will be achieved lethal weapons to destroy
Killing Season – Testament
A na koniec jeszcze jeden z bogów, czyli Testament i The Formation of Damnation. Płyta już co prawda nie taka najświeższa, bo z 2008 roku (a zespół podobno akurat nagrywa nową), ale to jest to, co Testament ma w tej chwili do zaoferowania. Zapewne należałoby docenić The Formation of Damnation en masse, bo nagrana została po długiej przerwie, chwała więc zepołowi za powrót, a fanom radość, ale. Mam nieco mieszane odczucia na jej temat. Z pozytywów odnotować trzeba nadzwyczajny wokal – Chuck Billy jest genialnym wokalistą, zdecydowanie najlepszym ze wymienianych dzisiaj trzech panów. Upływ czasu mu zupełnie nie szkodzi, choć śpiewa trochę inaczej, niż na przykład na początku lat dziewięćdziesiątych. Dobre są jak zwykle gitary (Alex Skolnick i Eric Peterson), niezła sekcja rytmiczna. Wspaniałe coś, co można nazwać trademarkiem Testamentu, czyli znakomity, bardzo bogaty, esencjonalny, przytłaczający, wbijający słuchacza w podłogę metal, nie pozbawiony jednakowoż melodyjności. Żałuję tylko, że na płycie brakuje jakiejś ślicznej balladki, czegoś w rodzaju Return to Serenity, ale to se zapewne ne vrati.
Przyznać trzeba jednak, przy tym wszystkim i przy całej sympatii do zespołu, że płyta jest dość nudna. Większość kawałków jest mocno nieciekawa, monotonna i podobna do siebie nawzajem. Na szczęście wyróżniają się: Killing Season – najlepsza zdecydowanie kompozycja na płycie, wspaniała, doskonale zagrana i zaśpiewana, zachwycająca zupełnie jakby to były czasy Souls of Black; F.E.A.R – z kawałkiem refrenu bardzo zabawnie zerżniętym z fragmentu Master of Puppets, aż się łza w oku kręci ;-); oraz ewentualnie More Than Meets the Eye – z całkiem ładnym plastycznie video (choć można było sobie darować te beznadziejne komputerowe wstawki). Reszta nie nadaje się specjalnie do czegokolwiek.
…………………………………………………………………………………………………………………….
Nie trzeba jednak narzekać, za to należy czekać na nową płytę Testamentu, bo może uda się nieco lepiej. No i warto również czekać na to, żeby zobaczyć bogów na żywo. Razem w dodatku, tyle że w różnych układach. Trasy koncertowe, i amerykańskie i europejskie, są poplanowane, oby tym razem nie wyskoczyło nic, co przeszkodziłoby w ich realizacji. Bogowie dorośli trochę, odłożyli na bok dawne młodzieńcze animozje i postanowili zachwycić fanów swoją przecudowną muzyką. I całą resztą. Jak za dawnych, dobrych czasów.