Czytam ten wywiad i zastanawia mnie, jak wdzięcznie można pogodzić całkiem sensowne (acz niezbyt odkrywcze) rozważania z mieszanką stereotypów, a wszystko podlać sosem ze znikomą zawartością logiki.
Zapewne w wielu rodzinach jest tak, jak mówi ta pani: rodzice nie znają i/lub nie lubią swoich dzieci. Robią głupie rzeczy, często przesadzają, nawet czasem mając dobre intencje, często robią wiele na pokaz. Ale, po pierwsze, do tej pani zgłaszają się ludzie z problemami, wiec nic dziwnego, że te problemy widać. Ci, którzy nie mają problemów, radzą sobie doskonale sami i są, jak sądzę, świetnymi lub przynajmniej niezłymi rodzicami. Pytanie tylko, czy kiedyś było inaczej? Czy naprawdę kilka pokoleń wstecz ludzie znali swoje dzieci? Czy wszyscy je lubili i kochali? Czy aby nie było tak, że w bogatych rodzinach więcej o dzieciach wiedziały niańki, a w biedniejszych koledzy z ulicy? A zapewne i wtedy i teraz są i były dobre matki i dobrzy ojcowie rozmawiający z dziećmi, znający ich marzenia i sekrety, tudzież imiona ich koleżanek i kolegów :-) . Zmieniły się tylko kryteria postępowania: kiedyś w ogóle mniej się zajmowano i przejmowano dziećmi, ciekawie pisze o tym np. Samozwaniec w „Marii i Magdalenie”. Teraz dziecko jest w centrum rodziny, więc i bardziej widać, jeśli „rodzic” odbiega od „normy”. Sam/sama zresztą to widzi i dlatego szuka pomocy pań-niań, na przykład.
No i co z tym zniewieścieniem? Pani mówi, że mężczyźni nie umieją przyjmować pewnych rzeczy na klatę, np. zaakceptować niepełnosprawnego dziecka. Po pierwsze, nie wszyscy, jak sadzę. A po drugie, to czy kiedyś umieli? Na pytanie, czy kiedyś zostawali, a nie odchodzili od rodziny z niepełnosprawnym dzieckiem, pani nie odpowiada. Bo i po co, jeszcze to zaszkodziłoby jej tezie o obecnie istniejącej zniewieściałości mężczyzn. Jak byłam mała, za normę, niestety, się uważało, że jeśli niepełnosprawny dzieciak, to babka zostaje sama. A kobiety z drugiej strony – są bardziej męskie, bo co? Bo robią w domu wszystko, co trzeba, łącznie z zarabianiem na ten dom? A kiedyś tak nie robiły (może z wyjątkiem czasów, kiedy nie mogły zarabiać, bo było i już)? I dlaczego radzenie sobie ma oznaczać męskość, skoro to bardzo często kobiety trzymają rodziny i domy mocną ręką, nie pozwalając im się rozlecieć. Warto zapoznać się z danymi pokazującymi, jak wyglądają domy bezrobotnych kobiet, a jak mężczyzn, robiono takie badania. Poza tym czy naprawdę to, że kobiety sobie radzą, oznacza, że chcą być we wszystkim lepsze, jak mówi pani-niania? Tak na marginesie w ogóle, co w tym złego? Z drugiej strony pani postuluje, że to kobiety powinny zawalczyć, żeby mężczyzna był ojcem. Czyli jak zwykle zwalamy wszystko na baby, jak sobie nie poradzą, to jest kryzys rodziny, a jak sobie poradzą, to są męskie i chcą wszystkim rządzić.
No i czy naprawdę rządzenie (zwłaszcza rodziną i domem) to to samo, co zarabianie? Warto poczytać „Przeminęło z wiatrem”, tam jest nieźle pokazane, jak to te delikatne damy, nie wiedząc, co to pieniądze ;-) , rządziły całymi plantacjami (oczywiście warunki lokalne tu i tam się trochę różnią i różniły, ale zasada jest ta sama).
Uważam, że jednym do przyjęcia modelem rodziny jest model partnerski, a każda rodzina sama sobie precyzuje, co dokładnie przez to partnerstwo rozumie, nie przejmując się tym, że ktoś to oceni jako „zniewieściałe” lub „zbyt męskie”. Ale co ja tam wiem, dzieci nie mam, więc w rodzinie nie żyję, dziwoląg jeden, nie znam się, a gadam…