czepiam się, okołofeminizmowo

Postanowienia noworoczne kobiety heteroseksualnej

A jeszcze wcześniej podsumujemy jakoś mijający i podejmiemy zobowiązania na ten kolejny. Pomogą mi w tym teksty znalezione w internetowych czeluściach – teksty, dzięki którym uświadomiłam sobie, że jestem fatalną żoną i że wreszcie trzeba to zmienić. Do takiego samego wniosku, w co zupełnie nie wątpię, dojdzie niemal każda czytelniczka. A ta, która nie dojdzie? To zła kobieta jest.

Postanawiam więc w przyszłym roku naprawić moje małżeństwo, które w oczywisty sposób sypie się wyłącznie z mojej winy. Dążyć do celu, jakim jest jedność małżeńska, będę na kilka różnych sposobów i pod trzema głównymi względami.

Wzgląd pierwszy – jedność seksualna – pod tytułem: żonę programuje się przez uszy czyli inwestowanie przez miętoszenie ciastek

Jak wszyscy doskonale wiedzą, kobieta i mężczyzna różnią się w podejściu do seksu. I nie tylko. Nie, nie kobiety i mężczyźni się różnią. Kobieta i mężczyzna. Bo, jak również wszystkim wiadomo, wszystkie kobiety są takie same i wszyscy mężczyźni też. Dzięki temu mamy takie świetne porady i fachowe opinie, jak by tu zmienić męża/żonę albo że porządna kobieta nie myśli o seksie, za to religijny mężczyna myśli o seksie cały czas.

Pan Bóg stworzył mężczyznę tak, że mocno reaguje wzrokowo. Nie dziw się temu, nie walcz z tym, nie unikaj.

Nie wybijaj mu oczu…

Może wydaje Ci się to dziwne, ale wystarczy, byś minimalnie się obnażyła, a mąż natychmiast to spostrzega i zaczyna się wpatrywać jak pies w kość. Z drugiej strony on mógłby przed Tobą paradować w całej swojej krasie, a Ty wcale nie będziesz z tego powodu natychmiast lgnęła do niego.

A mój mężczyzna nie wpatruje się jak pies w kość, tylko ździebko inteligentniej. Hmmm, może i on powinien coś zmienić w swoim postępowaniu… No i ja muszę sobie wbić do głowy – nie jestem wrażliwa na bodźce wzrokowe, nie jestem wrażliwa na bodźce wzrokowe, nie jestem…

Bóg stworzył mężczyznę, by reagował wzrokowo. Wystarczy, że rzuci okiem na twoje kształty i już jest gotowy. W 100%! Nawet jeśli niechcący lekko się obnażysz – on utkwi w tym miejscu wzrok.

Naprawdę, muszę uważać z tym ściąganiem rękawiczek w autobusie. Niechcący.

Jako mężczyzna najbardziej byś chciał, aby w małżeńskiej intymności wszystko działo się jak w słynnym zawołaniu: Veni, vidi, vici. Czyli inaczej mówiąc: „Przyszedłem, zobaczyłem, posiadłem żonę”.

Vi = posia. Ci = dłemżonę. I jakiż ten mężczyzna finezyjny, ho, ho. Mój zdecydowanie musi coś ze sobą zrobić, bo aż tak finezyjny nie jest. Pewnie dlatego, że nie zna łaciny.

Widzisz ją i już jesteś gotowy. Chciałbyś jak najszybciej zbliżyć się do niej i zmierzać prosto do szczytu. Ale czy zdajesz sobie sprawę, że będzie to zmierzanie jedynie do Twojego szczytu? Dla żony to nie takie proste. W przeciwieństwie do Ciebie, który chętnie oglądasz żonę w „stroju Ewy”, ją widok męża w „stroju Adama” wcale nie podnieca automatycznie,

Wcale nie, zupełnie, absolutnie nie, nigdy w życiu…

a fizyczne zjednoczenie się nie od razu wywołuje odczucia.

No jak to? Myślałam, że od razu. Gra wstępna jest taka przereklamowana.

Pieszczoty ciała potrzebują wcześniejszego pieszczenia psychiki – słowami i postawą. Żonę programuje się przez uszy.

Oraz przez inwestycje – to takie romantyczne – i przez miętoszenie. Bo dotyk erotyczny w kochającym się małżeństwie religijnym to miętoszenie. Muszę zapamiętać.

Od razu zaznaczam, że mówię tu o tzw. przytulaniu „nie”, czyli „nie-erotycznym” (w tamtej dziedzinie mój mąż także mnie doinwestowuje i sprawia mi wielką przyjemność, że mnie pożąda).

Tylko uwaga! Nie chodzi o uścisk, jakiego – podejrzewam – Ty byś pragnął najbardziej. Na to również jest czas. Ale bardziej niż miętoszenia (wierz mi!), ona potrzebuje po prostu czułości, dotyku czysto nieerotycznego.

Twoja Żona pewnie odczuwa podobnie. I jeżeli nie doinwestowujesz jej w tej dziedzinie, może usychać z pragnienia bliskości. Dlatego nie żałuj sekund!

Nie żałuj sekund, zdecydowanie. Przecież można się poświęcić i zainwestować w tę kilkusekundową grę wstępną. Tylko czy sekundy wystarczą? Poniżej jest mowa o minutach. Czy religijni mężczyźni naprawdę aż tak dużo czasu tracą na te inwestycje? Jestem zbudowana ich postawą moralną.

A do tego rozbudza się powoli. Potrzebuje Twoich długich, cierpliwych pieszczot, aby stopniowo przybliżać się do spełnienia. Nie oczekuj, że nastąpi to w ciągu 5 czy 10 minut! Niektóre kobiety nie płoną, bo po prostu poślubiły strażaka…

Mojemu mężowi strażak skojarzył się, zupełnie nie wiedzieć czemu, z duuużą sikawką. Nie wiem, co on miał na myśli. Ale tak to jest, jak się jest z mężczyzną o niewłaściwych wzorcach moralnych.

Gdy macie czas niepłodny, bądź dla niego szczególnie atrakcyjna, zadbaj o takie stroje, które będą kuszące tylko dla niego (dla jednego to „strój Ewy”, drugi woli powiewne chustki, trzeci jeszcze coś innego). Pozwól, aby się napasł wzrokiem i także… aby się napasł fizycznie.

W czasie płodnym pomóż mu wyhamować. Nie chodzi o to, byś była wtedy obdarta i potargana.

…bo wtedy wyglądam najbardziej seksownie.

Pamiętaj, żeby mężowi nie utrudniać dotrwania do kolejnej fazy niepłodnej. Ogranicz negliż, raczej poproś o wykonanie zaległych napraw domowych (profesor Włodzimierz Fijałkowski nazywał to „przetwarzaniem na energię pozytywną”).

Mąż zobaczy moje kształty (muszę zainwestować w sztywne kartonowe ciuszki), stanie się gotowy jak stuprocentowy strażak w ciągu trzech sekund, będzie chciał mnie obedrzeć i potargać – a ja mu na to: kochanie, złap za kolanko rurę pod zlewozmywakiem i przetwórz swe miętoszenie na energię pozytywną. Kul. Nie ma sprawy.

Musisz wiedzieć, że mężczyzna z natury stworzenia jest ukierunkowany na ciało i jedność cielesną.

Kobieta jest po prostu zorientowana na jedność emocjonalną i dlatego tak ważne jest dla niej poczucie bezpieczeństwa. Jeśli ten warunek nie będzie spełniony, mogłaby nawet żyć bez zbliżeń.

Bo kobiety wcale nie myślą o seksie. Wcale a wcale. W ogóle im to nie przychodzi do głowy.

Dlatego stymulowanie jej przez sam akt penetracji nie przynosi sukcesu.

Naprawdę? Ojejku, a ja myślałam, że to od tego aktu penetracji się zaczyna i na nim kończy. To jest coś jeszcze?

Choć dla Ciebie samo zbliżenie jest tylko bitą śmietaną na ciastku, dla męża brak zbliżeń to w ogóle brak ciastka. Tak go Pan Bóg stworzył.

Dla kobiety inne rzeczy mogą chwilowo mieć większą wartość priorytet. Dla żony akt małżeński jest tylko bitą śmietaną na szarlotce. Samym zaś ciastkiem jest dla niej poczucie bycia kochaną i chronioną.

:-D  Te ciastka ze śmietaną…

Dawaj też znać, że jesteś dla niego dostępna (w zgodzie z cyklem płodności), aby nie czuł się odrzucony.

Nieważne, czy masz ochotę, czy nie masz… a zapomniałam, że żona z zasady nie ma ochoty, bo nie interesuje ją seks…, no tak, najważniejsze, żeby dawała znać, że jest dostępna. Wystarczy, że pomaluję sobie tyłek na jaskrawoczerwono?

Wzgląd drugi – jedność duchowa – pod tytułem: mąż jako przywódca bez pustych przebiegów, nieporównywalnie cenniejszy niż waza

Powiem Ci w imieniu Twojego męża coś bardzo ważnego: my, mężczyźni, zwykle nie mamy tak podzielnej uwagi jak kobiety. Ty możesz rozmawiać z kimś o poważnych sprawach, jednocześnie prasując lub myśląc o obiadowym menu. Tymczasem gdy mąż skoncentruje się na robieniu jednej rzeczy, wyłącza się z innych.

Spryciarz…, znaczy chciałam powiedzieć – bardzo prawidłowo, tak powinno być. Ja natomiast powinnam nauczyć się gadać z przyjaciółką przez telefon w nastepujący sposób – „tak, tak, kochana, wiem, że twój synek ciężko choruje, a ja na obiad schabowego przygotuję. W dodatku nawet nie czuję, że rymuję.”

Znajoma powiedziała nam kiedyś: „Jeśli nie umiałabym gotować z płaczącym dzieckiem na ręku, umarłabym z głodu”. Być może jest to jeden z głównych powodów, dla których Bóg dał kobiecie tę niezwykłą zdolność.

Niewątpliwie dlatego. I dlatego także, że biedny, zaniedbany, oglądający mecz w telewizji mąż również umarłby z głodu, gdyby kobieta nie umiała gotować z płaczącym dzieckiem na ręku. Ba, nie miałby kto wówczas uspokoić dzieciaka. Trzy w jednym!

Oczywiście, pewnie powinien uczyć się od Ciebie podzielnej uwagi, a Ty od niego – skoncentrowania na jednym.

No ale jak się skoncentruję na jednym, to kto nakarmi męża, kiedy będę karmić dziecko? Aaaa, po to mam dwa cycki… wszystko jasne.

Nie wymagaj jednak rzeczy nierealnych. Gdy czegoś potrzebujesz, napisz mu na kartce listę zamówień, najlepiej w kolejności priorytetowej. Kiedy pracuje, a Ty musisz się do niego zwrócić, zrób to delikatnie.

Napiszę. I nie będę go kopać, żeby zwrócić jego uwagę, kiedy pracuje.

Ty z natury jesteś bardziej delikatna, ale zarazem bardziej elastyczna. Zrozum jednak, że twardość Twojego męża w gruncie rzeczy bardziej niż kamień przypomina drogocenną wazę z porcelany sprzed setek lat. Pomyśl, jak zadbałabyś o taką wazę, gdybyś musiała ją gdzieś przewieźć? Mąż jest nieporównanie cenniejszy niż waza.

Mówiłam przecież, że nie będę go kopać.

On – jako rasowy mężczyzna – jest stworzony przez Pana Boga na przywódcę. 

Kinky.

Mimo to trzeba mu pewne rzeczy tłumaczyć. Na przykład to, żeby nie robił „pustych przebiegów” – bo nieekonomicznie jest chodzić tam i z powrotem obok sterty brudnych ubrań, skoro idąc po coś do kuchni, można po drodze zanieść coś do prania do łazienki. On sam musi dojrzeć, ale Ty możesz mu to ułatwić lub utrudnić. Wierz w niego. Wytrwale mu sekunduj. Wypromuj go i wykreuj. Przecież chyba chcesz mieć w domu dobrego przywódcę!

:-) Pewnie, że chcę. Będę mu sekundować, a nawet kibicować – „podanie brudnych ubrań, dośrodkowanie, bramkarz opuścił stanowisko przy drzwiach łazienki, goool!  i ciuchy w koszu”. Dzielny mój przywódca. I żeby jeszcze wyglądał jak Beckham przykładowo, …, a nie, przecież kobiety nie zwracają uwagi na wygląd mężczyzn. Przywołuję się do porządku.

I ileż za tę kreację dostanę w promocji, ach.

Każda kobieta potrzebuje dostawać kwiaty. My, żony, wciąż jesteśmy kobietami i potrzebujemy otrzymywać kwiaty nie tylko w narzeczeństwie, ale przez całe życie. Nie muszą to być wcale drogie bukiety, wystarczy co jakiś czas róża albo mały pęk konwalii, a nawet gałązki z dzikich drzewek.

Z dzikich drzewek? A z takich krzaczków bzu, które rosną na trawniku przed blokiem też? Oj, to dobrze. Jakaż to oszczędność, a przecież żona powinna być gospodarna.

Otóż żona potrzebuje być przytulana, choćby króciutko – i to wiele razy dziennie. Ruth Heil, niemiecka doradczyni małżeńska i autorka wielu książek, twierdzi, że przytulanie mniej niż cztery razy dziennie to zbyt mało, żeby małżeństwo przeżyło; 8 razy – to minimum, a dopiero 12 razy w pełni zaspokaja uczuciowe potrzeby żony. Podejmij więc to wyzwanie, drogi Mężu. Tylko nie próbuj robić tego zbyt mocno, jak buldożer, głośno przy tym licząc, bo jej nie o to chodzi…

Nie? A jak któraś lubi buldożery, liczące pod nosem – „jeden przytułek, drugi przytułek…, no dobra, odwalone na dzisiaj” – to co wtedy?

Wzgląd trzeci – jedność intelektualna – pod tytułem: daj mężowi hamburgera, czyli rurki i zawory w mózgu mężczyzny

W przeciwieństwie do Was, Drogie Panie, mężczyzna ma bowiem wbudowany kranik, a nawet zawór – i to bardzo szczelny. Gdy coś rozważa, w głowie następują procesy myślowe, coś się skrapla, coś wybucha – ale on tego prawie nie daje po sobie poznać.

Niektórzy dają. Na przykład pomysłowy Dobromir. Chyba że z wiekiem mu przeszło.

Dziwi Cię może ten potok słów – ale trzeba zrozumieć, że kobieta tak właśnie została stworzona: wszystko, co myśli w głowie, od razu wylewa się przez usta. Tak jakby z mózgu do ust wiodła prosta rurka bez kranika (co nie znaczy, że potok słów musi się lać bez przerwy). Dzięki temu kobiety nie kiszą w sobie problemów i nie mają wielu wrzodów na żołądku.

Wrzody biorą się od kiszenia – czego to człowiek się nie dowie.

Wspominaliśmy, że konstrukcja myśli i wypowiedzi słownej mężczyzny jest jak system skomplikowanych rurek w mózgu, gdzie coś się skrapla, reaguje, przechodzi krętymi torami labiryntów, a końcowy zaworek oddaje z rzadka krople finalnego efektu przemyśleń (na które z utęsknieniem czekasz!). U Ciebie zaś jest zwykłe połączenie bezpośrednie – w praktyce prawie każda myśl z głowy pojawia się natychmiast na języku (niektórzy nawet twierdzą, że tam szybciej niż w głowie…). Wobec tego z pewnością nie należy w te skomplikowane kanały wpuszczać równie skomplikowanych substancji. Bo one muszą przez te rurki przelecieć, nie zatkać ich, a właśnie spowodować odpowiednią reakcję. Nie próbuj wpuszczać tam zdania typu: „Śmieci się już przelewają” albo „Do kosza już nic nie wejdzie”. Oczekiwana przez Ciebie reakcja nie nastąpi. Co najwyżej on ugniecie te śmieci nogą i powie z dumą, że jeszcze sporo wejdzie. Jeśli chcesz coś osiągnąć, to powiedz wprost: „Kochanie, proszę Cię, wyrzuć śmieci”.

Twoja prośba powinna być prosta – jak mała kuleczka – żeby się mogła łatwo przeturlać przez cały jego mechanizm. I nie miej o to pretensji: przy całym należnym Twojemu mężowi szacunku – on po prostu tak został zbudowany.

Pierwszą moją myślą, która pojawiła się najpierw na języku, a potem w głowie (note to self: opublikować nowatorski artykuł o neuroanatomii człowieka…, a nie, to przecież kobieta, nie człowiek) – nie mówić do męża skomplikowanymi zdaniami. Dopuszczalne są tylko trzywyrazowe. I proste. Inaczej kulki zatkają mu rurki w mózgu i już nigdy nie wywali tych śmieci. Za to będzie je z wdziękiem ubijał. Hmmm, to muszę się jeszcze zastanowić…

Jeśli więc masz jakąś delikatną sprawę, gdzie mąż rzeczywiście powinien się zmienić czy podjąć niełatwą decyzję – to zamiast dręczyć, marudzić, oskarżać – więcej osiągniesz, delikatnie wkładając postulaty w podwójne opakowanie (jak hamburger): najpierw powiedz mu dobre słowo lub pochwal, potem opisz problem albo sformułuj swoje postulaty, na koniec znowu podaruj mężowi słowa podziwu i uznania. Wybierz na to wszystko stosowny czas (najlepiej, kiedy jest najedzony i w miarę dobrym humorze). I bez względu na jego reakcję nie zrzędź, nie marudź, nie narzekaj. Staraj się być księżniczką, a pomożesz jemu stać się księciem.  

Być księżniczką – nie marudząc dać mężowi hamburgera, kiedy jest najedzony. No, ale jeśli książę dysponuje dużym rumakiem… a nie, nie, żadnych takich myśli w głowie. Księżniczki myślą wyłącznie za pomocą języków…, ups, znowu muszę przywołać się do porządku.

Żona będzie czuła się kochana, gdy… po prostu będziesz jej słuchał aktywnie! To znaczy słuchał naprawdę, próbując zrozumieć, zadając pytania i powtarzając własnymi słowami to, co zrozumiałeś. Być może ona powie: „Ale ja miałam na myśli coś zupełnie innego” – i wytłumaczy ci to… jeszcze raz, aby w końcu pojawił się oczekiwany happy end: „Tak, o to mi właśnie chodziło”. I wtedy WRESZCIE zamilknie.

Ten mój dzielny przywódca. Jest taki wzruszajacy, kiedy tłumaczę mu coś siódmy raz. Ale jaka jest radość, kiedy wreszcie coś zrozumie, a ja wtedy WRESZCIE mogę zamknąć moją zrzędzącą, marudzącą i narzekającą jadaczkę.

My, mężowie, wracając z pracy do domu, chcemy znaleźć tam oazę spokoju. Tej myśli chwytamy się po ciężkim dniu, spragnieni jak ryba wody.

A my, żony, wracając z pracy… Co ja gadam, przecież my żony nie pracujemy zawodowo. A jeśli nawet któraś jest aż tak nieprzyzwoita, żeby szlajać się gdzieś między mężczyznami, to na pewno nigdy nie miewa tam ciężkiego dnia. 

Jeśli dasz radę powitać mnie uśmiechem niezależnie od emocji i bieżących problemów – to doda mi skrzydeł i z pewnością Ci się odwdzięczę. I będę szczęśliwy, gdy przywitasz mnie bez fartuszka, z poprawioną fryzurą i… świeżo pachnąca specjalnie dla mnie. Wiem, że to niełatwe, ale zaufaj mi – to dobra inwestycja, bo gdy wracam ze świata pełnego zadbanych kobiet pracujących w firmie, obraz zaniedbanej żony może być niemiłym kontrastem.

No. Niech ci się przypadkiem nie przewróci w głowie, bo ten kontrast może być bardzo duży. I żeby mi ten fartuszek był ostatni raz. 

Podsumowując, moje postanowienie noworoczne wygląda następująco: zachowywać się jak programująca się przez uszy księżniczka, bez negliżu na wierzchu, karmiąca męża ciastkiem ze śmietaną (a nie kwaśnymi wrzodami), tłumacząca puste przebiegi przywódcy z rurkami w mózgu i witająca go w progu hamburgerem bez fartuszka. Dzięki temu osiągnę harmonię w małżeństwie. Spoko. Nic to dla mnie.

Za te żartobliwe (bo takie przynajmniej w części miały podobno być), pełne lekkości i wdzięku (niemal jak rzut kowadłem) mądrości życiowe dziękuję państwu Wołochowiczom z Magazynu Familia – zawsze bliskiego rodzinie.

moja Ameryka

Frederick, MD

Do Frederick nas dotychczas nie zaniosło. A powinno, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest to siedziba jednego ze straszliwych ośrodków wojskowych, zajmujących się bakteriami, wirusami, szczepionkami, immunologią – czyli, co tu ukrywać – NA PEWNO dążącego do władzy nad światem przez konstruowanie broni biologicznej. I niech nie zwiedzie nas podstępny fakt, iż szefową Fort Detrick jest bardzo sympatycznie wyglądająca pani pułkownik.

Za ogrodzeniem z drutami kolczastymi widzieliśmy niewinne na oko budynki (w których na pewno pracują szaleni naukowcy z rozwianym włosem w okularkach). Oraz mniej niewinnie wyglądające ogromne brudnobiaławe kadzie, w których naukowcy mieszają ebolę z wąglikiem, otrzymując w ten sposób mutanty wirusa grypy H8N11, dzięki którym zawładną światem. Przez zarażenie całej ludzkości katarkiem z wysypką na nosie.

Ulice Frederick także nie wyglądały zwyczajnie. To znaczy, owszem, wyglądały, ale na pewno był to podstęp, który miał zmylić ufnych zwiedzających. Oto jedna z ulic miasteczka, Church Street (kto nazywa ulicę Kościelną, ha?), z wysmukłą wieżą Trinity Chapel. Wieża jest jedyną ocalałą częścią kościoła (po straszliwych i tajnych eksperymentach oczywiście), zbudowanego w drugiej połowie XVIII wieku.

Dzwonnica (z 1807 r.) oraz zegar miejski są sprzężonym komputerowo systemem zawiadującym kolejnymi testami broni biologicznej, którą wpuszcza się do sieci wodociągowej miasta. System obejmuje także carillony, niewinnie porozrzucane tu i ówdzie po całym Frederick – ten widoczny na zdjęciu (w Baker Park) ma 70 stóp wysokości, ale sięga także 12 stóp pod ziemię, a specjalnie kodowane i przekazujące tajne informacje melodie wygrywa 49 dzwonów (cóż za perfidny plan – liczby mówią same za siebie!).

 

Na Church Street znajdują się także inne budynki, w których rzecz jasna opracowywane są tajne przez poufne plany władzy nad światem. Winchester Hall

oraz Evangelical Reformed Church (także jakiś taki pseudoklasycystyczny – wiadomo, o co chodzi)

Za to City Hall zbudowany jest w stylu wiktoriańskim (pewnie dla zmylenia przeciwnika), zauważyć należy jednak znajdującą się na jego czubku wieżyczkę, która ultramikrofalami super tajnie łączy się z wieżyczkami wieńczącymi Evangelical Reformed Church. Wieżyczki są oczywiście białe – nie muszę tłumaczyć, z jakiego rodzaju podstępem mamy do czynienia.

Władze miasta, kierowane klasyczną zasadą: jeśli niby od niechcenia ujawnisz parę tajnych informacji, nikt nie będzie wtykał nosa głębiej, pozwoliły na pokazanie paru archaicznych już metod komunikowania się spiskowców-naukowców miedzy sobą. Są to murale w stylu trompe l’oeil („trick the eye” oczywiście) i nie tylko,

znajdujące się nawet na mostach (można się ze zgrozą domyślać, jakie tajemnice kryją) – tu Community Bridge Mural, który, jak podaje przewodnik, zamienił zwykły betonowy most w most zbudowany z kamieni i opleciony bluszczem. Bluszcz plus nazwisko artysty (William Cochran) plus ukrycie mostu – szyfr ten coraz wyraźniej pokazuje ogrom spisku, w który zamieszane jest całe Frederick.

Tym bardziej, że inne mosty nie są ukryte w podobny sposób. Ale za to połączone są ze specjalnymi, okrągłymi rzecz jasna, latarniami

Bardziej nowoczesne metody komunikowania się spiskowców-szaleńców to ustawiane w specjalnym porządku dekoracje świąteczne (nie takie zwyczajne, dodajmy, każda postać jest kluczem i ma siedemnaście znaczeń)

oraz nie tylko sezonowe dekoracje domów – tu figura psa o imieniu „Guess” (bardzo znaczące), którego właścicielem był John Tyler, podobno pierwszy urodzony w Stanach lekarz oftalmolog (!) i pierwszy wykonawca operacji usunięcia zaćmy w tym kraju (spisek sięga aż tak daleko w przeszłość)

O tajnej organizacji rządzącej Frederick świadczy także to, iż prawie nie spotkaliśmy ludzi na ulicach. Nie miało to naturalnie nic wspólnego z faktem, że było zaraz po Świętach, ludzie mogli odpoczywać, czy spotykać się z bliskimi w domach. Za to ci, których spotykaliśmy – sporo mówiło po rosyjsku (!) lub niemiecku (!) – byli albo pracownikami Fort Detrick, zamaskowanymi specjalnie, żeby wyglądać zwyczajnie, albo wręcz szpiegami. Którzy weszli za nami nawet do hiszpańskiej (!) restauracji – ni z tego ni z owego zrobiło się tam bardzo tłoczno, a była dopiero trzecia po południu…

Znaleźliśmy jeszcze jeden punkt kontaktowy spiskowców – było to National Museum of Civil War Medicine. Nie można w nim było robić żadnych zdjęć, tak wszystko w nim było supertajne. Udało nam się tylko cyknąć fotkę wystawy z zewnątrz,

która niewinnie przedstawianą sceną (ranny żołnierz w objęciach dzielnej sanitariuszki) zaczęła nas hipnotycznie przyciągać. Zauważylismy także specjalny kod, dzięki któremu szaleńcy werbują ufnych zwiedzających w swe szeregi (i przy okazji niechcący sfotografowaliśmy poczciwie wyglądającego faceta, który śledził nas cały dzień)

Na szczęście, udało nam się z wielkim trudem zwalczyć owo hipnotyczne przyciąganie. Oraz zmylić faceta. I umknąć z Frederick przed zmrokiem.

UPDATE: a tak w ogóle to wiadomo, że za tym spiskiem to stoją masoni (cykliści pewnie też)

przyjemności

„Film to życie, z którego wymazano plamy nudy”

Uwielbiam oglądać filmy dla aktorów w nich grających.

Nie, wróć, to nie do końca tak. Uwielbiam oglądać różne filmy, różnych gatunków. Ktoś mnie kiedyś zapytał – jakie filmy lubisz? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie mam swojego ulubionego gatunku czy rodzaju, mogę obejrzeć cokolwiek, i starać się znaleźć w tym coś interesującego. Mam swoje ukochane filmy, którymi mogłabym delektować się na okrągło. Są produkcje, na które czekam z niecierpliwością, a kiedy już się pojawią, biegnę natychmiast do kina. Mam swoje ukochane odmóżdżacze, które także oglądam w kółko, a które są tak głupie, że aż śmieszne – i w związku z tym stanowią doskonałe antidotum na nienajlepszy dzień czy marny humor. Mogę z przyjemnością oglądać filmy, które ktoś kiedyś zrecenzował – czytanie recenzji nie przeszkadza mi absolutnie – choć to zwykle oznacza refleksję – czy ja na pewno oglądałam ten sam film, co recenzent? Tak było w przypadku „Slumdog Millionaire”, o którym czytałam, jaka to milutka, kolorowa i rozśpiewana opowieść, po czym spędziłam wieczór i częściowo bezsenną noc, nie mogąc otrząsnąć się po przejmującym okrucieństwie tego pięknego, owszem, filmu.

Faktem jest jednak, że to, co głównie zachwyca mnie w filmach, to aktorzy. Jeżeli aktorstwo jest znakomite, czyli, moim zdaniem, aktor, niezależnie od płci, potrafi zagrać wszystko (od umierającej matki dzieciom po wesołe jajko na twardo), w każdej z ról jest wiarygodny, w każdej jest INNY, ale jednocześnie w każdej widać elementy jego własnej osobowości – wówczas siedzę przed ekranem i zachowuję się wypisz wymaluj jak u wieszcza: „Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni„. Zadziwiona wpadam w połączony z szacunkiem zachwyt, że można ze sobą, ze swoim ciałem zrobić coś tak niewiarygodnego. A następnie próbuję odkopać pełną filmografię, żeby zobaczyć, czy to tak zawsze było, czy może uda mi się złapać moment, w którym narodził się geniusz.

Mrożek powiedział podobno, że nie interesuje go teatr ani film ani cokolwiek w tym rodzaju. Interesuje go wyłącznie życie i świat – dla mnie to właśnie aktor jest „życiem” i „światem” w tej dziwacznej, wymyślonej rzeczywistości filmowej. Może i to miał również na myśli Hitchcock, mówiąc, że „film to życie, z którego wymazano plamy nudy”, kto wie? 

Wrażenie mam jednak takie, że aktorów-kameleonów, aktorów-geniuszy jest niewielu. Większość gwiazd i nie-gwiazd jest poprawna, czasem nawet potrafi zaskoczyć, ale zwykle jest rozpaczliwie TAKA SAMA w swoich rolach. Co zupełnie nie przeszkadza mi cieszyć się ich obecnością na ekranie, a wręcz oglądać filmy tylko dla nich.

Takim aktorem jest Gary Sinise. Nie bardzo zmienny, nie-kameleon, ale za którym przepadam od czasu (chyba) „Apollo 13” oraz szczególnie „Forresta Gumpa”. Miło się na niego patrzyło w „Snake Eyes”, a nawet w „Mission to Mars”, choć ten ostatni film zmęczyłam wyłącznie dla Sinise’a – wszyscy zresztą grający w nim aktorzy sprawiali wrażenie, że nie bardzo wiedzą, o co chodzi i co oni w ogóle robią na planie. Było to jednak w pewien pokręcony sposób zabawne. W odróżnieniu od kolejnego filmu, „Fallen Angel”, który oglądałam parę dni temu i do dzisiaj jestem pełna podziwu, jak można było stworzyć takiego, wypełnionego czystym marysuizmem, gniota.

Klasyczną Mary Sue jest główna bohaterka – piękna i przesympatyczna blondynka. Filigranowa, ale bohatera z opałów na jeziorze potrafi wyciągnąć (trzymając wiosła gołymi rękoma, pod wiatr i na mrozie, po czym oczywiście nie ma żadnych odmrożeń, że nie wspomnę o katarze). Bogata. Ale nie zepsuta, za to pełna miłości do całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem nieszczęśliwych dzieci. Już nie tak całkiem młodziutka – ale tego zupełnie nie widać – bo oczywiście czekała całe życie na swą wielką miłość, czyli głównego bohatera. Adoptowała dziecko. W dodatku niewidome, przy niejakim sprzeciwie narzeczonego (który ją opuścił), i całe życie tej dziewczynce poświęciła. Nie szkodzi jednak, że nie pracuje (pracowała wcześniej, oczywiście w jakiejś organizacji charytatywnej) – jest na tyle bogata z domu, że spokojnie utrzymałaby i kilkoro dzieci. Przy czym w filmie nie ma ani grama refleksji nad tymi trudnymi w końcu wyborami. Wszystko jest łatwe – kobieta natychmiast zakochuje się w dziecku, poświęca mu całą siebie, dziecko odrzucane przez kolejnych opiekunów także bezproblemowo zakochuje się w nowej mamusi. W filmie występuje również zaginiony ojciec bohaterki, który po latach bezdomnego życia odnajduje się i natychmiast znajduje z nią, oraz z jej dzieckiem, doskonały kontakt.

Jedynie Gary Sinise próbuje nieco wydobyć to dzieło filmowe z potoków melasy i budyniu z soczkiem, ale i tak mu nie wychodzi. Sam zresztą jest całkiem niezłą Mary Sue – był taki dzielny, kiedy odumarła go matka, z ojcem wprawdzie nie umiał znaleźć kontaktu, ale wyłącznie z winy tegoż ojca. W końcu wyprowadził się z domu (nadal żadnego anty-ojcowskiego buntu) i zrobił karierę jako znakomity prawnik. A poznając i zakochując się w słodkiej bohaterce i jej jeszcze słodszej córeczce odnalazł wreszcie sens życia (czytaj – rzucił tę podłą pracę). Wszystko znowu bez cienia refleksji, bez jakichkolwiek wahań, czy nawet śladu wątpliwości czy trudności, jakie chyba jednak ludzie przeżywają przy tego typu przejściach.

Przyznam jednak, że film mnie wzruszył :-). Mimo chichotania i kręcenia nosem nad oczywistymi duszoszczipatielnymi scenami, mimo osłabiającego kiczowatego ducha Bożego Narodzenia, który unosił się nad tym wszystkim, mimo towarzyszącego mi uczucia politowania, udzielił mi się świąteczny nastrój.

Choć zaznaczam, że w moim prywatym rankingu filmów świątecznych pozycja lidera, którą od lat zajmuje John McClane walczący ze złem na lotnisku Dulles, czyli „Die Hard 2”, jest absolutnie niezagrożona :-P

czepiam się, moja Ameryka i inne kraje, okołoreligijnie

Syndrom oblężonego Bożego Narodzenia, czyli do znudzenia o Świętach w Stanach

Ojejku, jejku, znowu to samo. W brzydkich szatańskich Stanach Zjednoczonych znowu prześladują chrześcijan. Czyli, bo jakby ktoś nie wiedział, że to jest synonim, łobuzy nie pozwalają na prawdziwe i przyzwoite obchody Świąt Bożego Narodzenia. „Prawdziwe i przyzwoite” czytaj – tak, jak sobie chce Nasz Dziennik i agencja KAI.

[…]Jak czytamy na łamach Naszego Dziennika, „problemem” Bożego Narodzenia parokrotnie zajmował się Sąd Najwyższy USA.[…]

Słowo problem napisane w cudzysłowie obrazować ma fakt „wojny kulturowej” i „ekspansywnej chrystianofobii” zapewne. Bo przecież jak to tak może być, że dla kogoś te Święta to problem?
Syndrom biednej oblężonej twierdzy doprawdy. Ja obchodzę Święta  Bożego Narodzenia i nikt mi tego nie zabroni. Idę do kościoła. Adwent, jako czas przygotowania i refleksji, też jest dla mnie ważny. Ale znakomicie rozumiem, że nie jest ważny dla kolegi ateisty czy koleżanki hinduistki. Dlaczego miałby być? To tylko tacy oszołomieni nieco jednokulturowością (z grubsza) i jednoreligijnością (z grubsza też, bo tak by chcieli) polscy publicyści katoliccy, którzy chyba nigdy nie wystawili nosa poza swoją parafię, mogą myśleć, że tu jest coś nie tak. Tęsknią za władzą pod hasłem „wszyscy mają tak świętować, jak my mówimy”, bo moja racja jest mojsza? Warto pamiętać, że po pierwsze, w USA na przykład w tym samym czasie obchodzi się kilka innych świąt, i ludzie je obchodzący mają prawo ustawiać swoje symbole – dokładnie tak, jak chrześcijanie swoje. A po drugie – są ludzie, którzy w ogóle nie obchodzą jakichkolwiek świąt, ale lubią choinkę, prezenty i świąteczne jedzonko. Zaiste, nie rozumiem postawy, która mówi, że nikt nie ma prawa do takiego postrzegania Świąt Bożego Narodzenia, jakie mu/jej odpowiada. Co to – ubędzie mi „moich” Świąt od tego, ubędzie mojej radości, mojej odświętności?

[…]Podjęto decyzję, że obecność żłóbka nie godzi w konstytucję, o ile towarzyszą mu inne, „świeckie elementy”, np. Santa Claus (Dziadek Mróz) czy renifery. „W ten sposób narodziła się „klauzula renifera”, wedle której mierzy się stopień laickości szopki betlejemskiej” – pisze prof. Grzegorz Kucharczyk.[…]
oraz
[…]Tłumaczy, że w przypadku wyrażenia „neutralność przestrzeni publicznej” wobec symboli religijnych mamy do czynienia z liberalną nowomową oznaczającą, że neutralność równoznaczna jest z nieobecnością.[…]

No to albo rybka albo akwarium. Albo nieobecność albo obecność (w towarzystwie czegoś innego).

Poza tym – tak, napiszmy cokolwiek, byle jakoś tam ocierało się o prawdę, a nawet jeśli stoi w sprzeczności ze sobą nawzajem, co to komu przeszkadza? Czytelnik wszystko łyknie. A  jeśli jednak mu przeszkadza, to pewnie jest z tych „ekspansywnych antychrześcijańsko”, co to „nieprawidłowo” obchodzą Święta.

Rzeczywiście, jeśli dobrze rozumiem postanowienia amerykańskiego Sądu Najwyższego, ustawianie symboli wyłącznie jednej religii, „popierających” silnie jedną religię, jest niezgodne z tzw. Establishment Clause do Pierwszej Poprawki. Dotyczy to oczywiście miejsc publicznych. Znane są sprawy, że Sąd uznał za nielegalne postawienie szopki bożonarodzeniowej w gmachu sądu. Szopka ta jednak occupied a prominent position in the county courthouse, w dodatku widniały przy niej słowa Gloria in Excelsis Deo (sprawa County of Allegheny v. ACLU). Z drugiej strony, podobna szopka została uznana za jak najbardziej legalną w sprawie Lynch vs. Donelly (tu nie było napisu i pewnie nie była taka prominent). Z kolei w dwu różnych sprawach o umieszczenie Dziesięciu Przykazań w budynkach sądu, raz uznano to za legalne, raz nie. Kluczową sprawą jest tu po pierwsze obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej (Sąd bierze po prostu pod uwagę, że w państwie – sensacja, sensacja – żyją różni ludzie, o różnych przekonaniach) oraz kwestia relacji państwo – religia. I dlatego też symbole religijne są legalne, w instytucjach publicznych podkreślam, jeśli obok nich znajdują się także symbole mówiące, że „tu jest państwo, i to wolne państwo różniących się od siebie obywateli” (o to, zdaje się, również chodziło w sprawie Allegheny County).

A, i przy okazji z lekka rozbawiło mnie twierdzenie, że Santa Claus to Dziadek Mróz. Ciekawość, w jakim języku? No i tradycja użycia renifera w tej całej zabawie nie jest już znowu taka nieprzyzwoicie antychrześcijańsko-modernistyczna – podobno imiona reniferów pomagających Św. Mikołajowi dostarczać prezenty wzięły się z dziewiętnastowiecznego wiersza A Visit from St. Nicholas (znanego także pod tytułami The Night Before Christmas lub Twas the Night Before Christmas) – rozumiem jednak, że St. Nicholas tutaj także oznacza Dziadka Mroza, a słowo Christmas występuje wyłącznie dla niepoznaki.

[…]”Warto uzmysłowić sobie fakt, że w Stanach Zjednoczonych (czy w innych krajach na Zachodzie) efekt odarcia okresu przedświątecznego (Adwentu) czy samego Bożego Narodzenia z kontekstu religijnego, z sacrum, jest osiągany nie tylko poprzez wspomnianą komercjalizację, lecz także jest coraz bardziej rezultatem ekspansywnej chrystianofobii.[…]

Czy osoba pisząca te słowa wystawiła nos z ze swojej parafii? Może i tak, może i pisze o swoich doświadczeniach. Na pewno jednak nie była wszędzie, w USA chociażby, bo moje doświadczenia są akurat kompletnie inne. Boże Narodzenie jest jak najbardziej świętem religijnym – dla tych, którzy chcą je tak widzieć. Podobnie jest z adwentem. Tu przyznam, że „obchody” adwentu, zauważenie tego okresu w Kościele katolickim w Stanach (przynajmniej w tym kościele, do którego chodzę) znacznie bardziej podoba mi się niż w Polsce. I nie tylko podoba – adwent jest bardziej wyrazisty, bardziej „religijny”, a to to, zdaje się, autorowi cytowanego tekstu chodzi. W Polsce, a chodziłam do kościoła latami, nigdy nie odczułam tak przejmująco tego „oczekiwania”  jak tutaj. Różnych fajnych modlitw i „rytuałów” jest znacznie więcej, niż tylko odpowiednie kolory liturgiczne oraz rekolekcje, które – niemal wyłącznie – dawały człowiekowi do zrozumienia w polskim kościele, że oto mamy adwent (dodam dla ścisłości, że i kolory i rekolekcje też są w USA).

Najważniejsze jednak – czy to tak trudno przyjąć do wiadomości, że te rytuały czy kolory i ta cała otoczka naprawdę nie jest istotą sprawy? Ważne jest to, co w duszy, sercu czy umyśle człowieka. Jeśli ktoś chce przeżyć adwent, to i tak mu to wszystko jest niepotrzebne. A jeśli nie chce, to nawet stawanie księdza na rzęsach tego nie zmieni.

[…]Prof. Kucharczyk opisuje szereg absurdalnych orzeczeń sądowych dotyczących symboliki chrześcijańskiej. „Najszybciej terrorowi politycznej poprawności uległy wielkie korporacje handlowe, które od lat miały swoje zasługi na rzecz desakralizacji świąt. Na przykład w 2005 roku Wal-Mart, jedna z największych amerykańskich sieci handlowych, w tysiącach swoich sklepów nakazała zmienić świąteczne pozdrowienia z „Merry Christmas” na „Happy Holidays”.”.[…]

No tak, nie mogło zabraknąć argumentu z „Merry Christmas”. A tu znowu trzeba wyjść poza własne podwórko i zauważyć, że może nie-chrześcijaninowi jednak kulturalniej jest życzyć „Happy Holidays”. Zupełnie nie mam kłopotu z oboma tym pozdrowieniami skierowanymi do znajomych, a i oni nie mają tego problemu. Życzę „Merry Christmas”  koledze, który jest katolikiem, ale i koleżance, która jest niezbyt gorliwie wierzącą Hinduistką, choć mówiąc do niej przeplatam „Merry Christmas” z „Happy Holidays”. Żeby była jasność – ona także życzy mi „Merry Christmas” i „Happy Holidays”. Życzę „Happy Holidays” Rosjance, która jest prawosławna i obchodzi Boże Narodzenie, ale trochę później. I pamiętam, żeby życzyć jej „Merry Christmas” w odpowiednim czasie. Obu Serbkom natomiast, które teraz, choć także prawosławne, życzą mi „Merry Christmas”, odpowiadam tym samym. A „Happy Holidays” mówię koledze, który jest ateistą. W czym problem? Ani to, że powiem „Happy Holidays” nie zadziwi moich przyjaciół czy znajomych, bo i tak wiedzą, że jestem katoliczką. A i to, że powiem „Merry Christmas” niewierzącemu nie sprawi, że on nagle uderzy się w czoło i zakrzyknie „nawróciłaś mnie!”. Znacznie lepsze świadectwo swojej wiary daje się będąc miłym, tolerancyjnym i rozumiejącym, niż brutalnie walcząc o to, żeby wszyscy przyznali mi rację.

No i jeszcze parę słów o tych nieszczęsnych sieciach handlowych, co to zmieniły pozdrowienia świąteczne. Może i tak było. Czego zresztą,  jak napisałam powyżej, nie uważam za coś złego – klientów mają różnych, o klientów walczą, nic dziwnego, że chcą zadowolić wszystkich (na ile mogą). Wydaje mi się jednak, że autor cytowanego tekstu wpisuje to zachowanie w przerażający go trend rugowania Bożego Narodzenia zewsząd. Rugowania tak dokładnego, że chce się nawet usunąć słowo to z przestrzeni publicznej. Zadałam więc sobie trud i połaziłam po stronach internetowych paru dużych i paru małych sklepów. Oto jak unikają słowa „Christmas” (gwoli prawdy dodam, że owszem, są oczywiście sklepy, które używają tylko słowa „Holidays” – nie jest to jednak zjawisko powszechne):

Ten straszny Walmart dzisiaj

oraz jego reklama z zeszłego roku (UPDATE: ta sama reklama lata i w tym roku w telewizji)

A także – duże domy towarowe ze wszystkim od ciuchów i biżuterii po meble i garnki, czyli JCPenney, Target, Kmart, Macy’s, Kohl’s; głównie bielizna damska czyli Victoria’s Secret; mniejsze gospodarstwo domowe, czyli Crate&Barrel; polska księgarnia internetowa (nikt się naszych – surprise, surprise – nie czepia, że obchodzą Boże Narodzenie :-)); a dodatkowo sklep z wizytówkami, materiałami biurowymi i takimi tam; oraz bardzo smakowite kompozycje kwiatowe z owoców i czekolady

moja Ameryka

Winter wonderland czyli nici z Florydy

Pogoda myślała, myślała, aż wreszcie wymyśliła, jak tu spłatać nam figla. Nie polujemy więc na aligatory, nie oglądamy milutkich domków w stylu art deco w South Beach, za to podśpiewujemy sobie pod nosami coś jakby o „walking in a winter wonderland„. (Śpiewanie „let it snow” jest trochę kuszeniem losu, jeśli weźmie się pod uwagę, że mamy ponad pół metra śniegu na balkonie, takie same wielkie czapy zwisają z dachu, a widoczność za oknem ograniczona jest do kilku metrów, bo zawiewa i zamiata śniegiem).

[…]A winter storm warning means significant amounts of snow… sleet… and ice are expected or occurring. Strong winds are also possible. This will make travel very hazardous or impossible. Do not travel.[…]

Wczoraj rano nawet mieliśmy jeszcze jakąś nadzieję, że jak zwykle Amerykanie panikują, że spadnie, owszem, troszkę śnieżku, ale samolot w końcu duży i silny jest, ewentualnie można ogrzać mu skrzydła, i będzie OK.
Nie było. Lot nasz, i nie tylko nasz, odwołany został wieczorem.

[…]WASHINGTON (AP) — A treacherous wintry storm slammed the East Coast on Saturday, dumping more than a foot of snow in some areas and creating misery for motorists on the weekend before Christmas.[…]

A wszyscy się wczoraj ze mnie nabijali w pracy, kiedy zaczynałam lekko marudzić, że podobno ma spaść do 20 cali śniegu.

[…]Forecasts called for up to 20 inches of snow across the region. The nation’s capital was blanketed in white.[…]

No i oczywiście dzikie tłumy były wczoraj w sklepach – trzeba przecież zaopatrzyć się w mleczko i jajeczko w obliczu zagrożenia klęską żywiołową.

[…]Forecasters said the storm system was expected to generate winds up to 35 miles per hour, which could cause near-whiteout conditions.[…]

Wieje i pada cały czas…

I czy śnieg, jasny gwint, koniecznie musi wpadać do domu przez kominek? :-)

coś dobrego, moja Ameryka

Still alive?

Takie pytanie rzucamy sobie z dziewczynami z pracy, ilekroć się widzimy. Wszystko zaczęło się dwa dni temu, kiedy nasz łaskawy pracodawca zdecydował się zafundować szczepienie na grypę H1N1 wszystkim pracownikom. Już nie tylko ludziom z grup ryzyka – ci zaszczepili się jakiś czas temu. Wówczas szczepionki dostawali studenci, młodszy wiekiem personel, pobiegły tam także moje ciężarne koleżanki. Tym razem natomiast szczepiono wszystkich, kto tylko miał ochotę. Kolejki były długie, czekało się prawie godzinę, ale chyba każdy został obsłużony. To tak à propos pogłosek, że lekarze się nie szczepią, że nie szczepią swoich dzieci, że w ogóle ludzie w jakiś sposób związani z medycyną podchodzą do szczepionek przeciw grypie zupełnie jak do jeża.

Kiedy czekałyśmy w kolejce, podszedł do nas pan doktor, który „kierował ruchem” – udzielał rozmaitych informacji o szczepionce, zadawał pytania o uczulenia, i tak dalej. I powiedział, że ponieważ jesteśmy całkiem jeszcze niestare, to nie należy nam się zastrzyk, tylko spray donosowy. Wtedy, naturalnie, zaczęłyśmy zastanawiać się, jak bardzo zaszkodzi nam to szczepienie (W końcu to żywy wirus, o matko! Ale za to bez tiomersalu); kiedy umrzemy i czy zaraz; czy nie warto naszych ciał zapisać wówczas nauce (Kto by tam chciał ciało zmarłe na grypę? Spalą nas w plastikowych workach, jak nasze zakaźne odpady z labu); co będzie z doświadczeniami (Tu zaskoczyła nas S., która chciała koniecznie, żeby ktoś dokończył jej pracę. Skomentowałam, że ja mam dokładnie gdzieś, co się stanie z moim doświadczeniami kiedy umrę), i tak dalej, i tak dalej.

Po czym, kiedy tylko widziałyśmy się jeszcze tego samego dnia, oraz następnego i następnego, pytałyśmy i pytamy się nawzajem grzecznie – „To jeszcze żyjesz po tym szczepieniu?”. Ano żyję. I żyjemy wszystkie (jak na razie oczywiście…) :-P

śmieszne

„Co to za wegetarianin, co…”

Kazik mi się zupełnie niechcący skojarzył niedawno…

Otóż ja prosta kobieta jestem. Pod względem gustów muzycznych. Zdaniem pewnej-bliskiej-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowanej-Osoby, słucham czegoś, co spokojnie można określić jako łomot, ewentualnie popisy szarpidrutów (w dodatku bez ładu i bez składu). Natomiast, jak łatwo się domyślić, pewna-bliska-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowana-Osoba słucha, i zna się oczywiście na, najpiękniejszej i najbardziej wartościowej muzyce, czyli muzyce klasycznej.

Na temat której opinię ja mam mniej więcej taką, jak Tytus:

Ostatnio siedzimy sobie z pewną-bliską-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowaną-Osobą w naszym wspólnym przybytku zawodowym, gadamy, a obok nas przechodzi młodzian w wieku, powiedzmy, doktoranckim. I gwiżdże sobie coś pod nosem. Pewna-bliska-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowana-Osoba pyta mnie z błyskiem w oku: „Wiesz, co on gwizdże? I od razu odpowiada: „To „Kniaź Igor” Borodina”. Oczywiście jestem odpowiednio zachwycona, po pierwsze dlatego, że na amerykańskim uniwersytecie facet gwiżdże nie kawałek jakiejś gwiazdki pop, a Borodina, a po drugie, że pewna-bliska-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowana-Osoba wspaniale rozpoznała ten utwór. Niestety, bliska-mi-i-gustowo-bardzo-wysublimowana-Osoba informuje po chwili: „A wiesz, jak rozpoznałem ten fragment? Bo był swego czasu taki popularny kawałek hip-hopowy.” :-)

No fakt, że był. Raper Warren G nagrał swego czasu, eee, piosenkę, w której Sissel śpiewała arię z „Kniazia Igora” właśnie.

I co by ci biedni, o wysublimowanych gustach znawcy i wielbiciele muzyki klasycznej zrobili bez popowych kawałków i popowych wykonawców? Zagubiliby się jak dzieci we mgle :-P

moja Ameryka, okołonaukowo

Będziemy legionistami?

Z jednego z luksusowych hoteli w Miami ewakuowano 300 gości po tym, jak jedna osoba zmarła, a dwie przynajmniej są chore na legionellozę, podaje dzisiaj agencja AP.

Najs. Podobno hotel założył sobie tak silne filtry do oczyszczania wody, że filtry te usunęły nawet chlor z wody. I bakterie zaczęły się namnażać. Hmmm…

A my za parę dni lecimy na Florydę…

………………………………………………………………………………………………………

Dzisiejszy więc wpis z serii Wszystkie stworzenia małe i mniejsze sponsoruje literka L – jak Legionella pneumophila.

Legionella pneumophila jest bardzo ważnym czynnikiem zarówno szpitalnych, jak i pozaszpitalnych zapaleń płuc, i powinna być rozpatrywana – jako potencjalny czynnik etiologiczny – u każdego pacjenta z zapaleniem płuc. Po raz pierwszy bakterię tę opisano po epidemii choroby, którą potem nazwano chorobą legionistów, latem 1976 roku, kiedy to w Filadelfii odbywał się doroczny zjazd weteranów należących do American Legion. Źródłem bakterii był najprawdopodobniej system klimatyzacji w hotelu Bellevue-Stratford, w którym zjazd miał miejsce. Chorzy, a było ich 182, mieli różne objawy – od łagodnych grypopodobnych do niewydolności wielonarządowej. Dwadzieścia dziewięć osób zmarło.

Do rodziny Legionellaceae należą w tej chwili przynajmniej 42 gatunki, ale najczęściej notowanym jest L. pneumophila (do 90% przypadków legionellozy). Jest to mała tlenowa pałeczka Gram-ujemna, której rezerwuarem jest woda. Bakteria może również zakażać i przeżywać wewnątrz niektórych pierwotniaków (ameby z rodzajów Acanthamoeba i Hartmannella). Jest pasożytem wewnątrzkomórkowym, zakaża ludzkie makrofagi i monocyty. Do zakażenia u ludzi dochodzi na skutek inhalacji wody w aerozolu, w której obecne są albo same bakterie, albo zakażone nimi ameby. Niebezpieczne są szczególnie jacuzzi, prysznice, a także różnego rodzaju nawilżacze, w szpitalach także respiratory, oraz w ogóle przedmioty przemywane zakażoną wodą z kranu. Wzrost bakterii w takiej wodzie stymulowany jest przede wszystkim jej temperaturą (25-42°C), tym, że woda jest niezmieniana przez jakiś czas, obecnością ameb, a także zbyt małą ilością chloru – L. pneumophila potrafi przeżyć w wodzie o niewielkim stężeniu substancji chlorujących. Transmisja od jednej osoby do drugiej nie zdarza się.

Choroba występuje na całym świecie, prawdopodobnie od 2 do 15% wszystkich pozaszpitalnych zapaleń płuc wymagających hospitalizacji, to właśnie legionelloza. Częściej chorują mężczyźni oraz osoby starsze. Śmiertelność, przy nieleczonym schorzeniu, jest bardzo duża – 80%, a u chorych z współistniejącymi schorzeniami nawet 100%.

L. pneumophila może powodować dwa różne zespoły objawów. Jeden to zapalenie płuc (tzw. atypowe), z bardzo wysoką gorączką, bólami w klatce piersiowej, objawami neurologicznymi, objawami ze strony układu pokarmowego oraz bólami mięśni. Drugi to tzw. gorączka Pontiac (choć tu często mówi się, że odpowiedzialny jest inny gatunek Legionella) – czyli bóle mięśni z gorączką, bez zapalenia płuc.

Czynnikami sprzyjającymi legionellozie są: starszy wiek, palenie, przewlekłe schorzenia płuc lub serca, immunosupresja, oraz oczywiście kontakt z zakażoną wodą lub ziemią.

Legionellozę różnicować należy z innymi atypowymi zapaleniami płuc (np. o etiologii Mycoplasma, Chlamydia, Coxiella burnetii). Pacjenci z legionellowym zapaleniem płuc nie są zwykle zakażeni innymi drobnoustrojami o podobnej chorobotwórczości (np. pneumokokami). Diagnostyka jest nieco skomplikowana, gdyż Legionnella nie rośnie na zwykłych podłożach bakteriologicznych. Można ją jednak izolować na podłożach specjalnych, z materiałów pobranych z układu oddechowego (np. plwocina), choć na wzrost kolonii bakteryjnych czeka się kilka dni. Hodowla z krwi nie zawsze się udaje. Najczęściej stosowane są testy serologiczne (ELISA) do wykrywania odpowiedniego poziomu przeciwciał. Można także wykrywać antygen bakteryjny (LPS) w moczu, także metodą ELISA.

Leczenie należy wdrożyć jak najszybciej, opóźnienie terapii ogromnie zwiększa ryzyko zgonu. Mimo, że legionelloza może mieć łagodną postać, wszyscy pacjenci powinni być hospitalizowani i leczeni antybiotykami dożylnie (jeśli jest poprawa po paru dniach, przechodzi się na anybiotyki podawane doustnie). Fluorochinolony (lewofloksacyna, ciprofloksacyna), makrolidy (azytromycyna, klarytromycyna) oraz pierwszy lek z grupy ketolidów – telitromycyna, są skuteczne wobec L. pneumophila.

smutne, wkurza mnie

Obrzydzenie czyli Uganda

Banda chorych z nienawiści homofobicznych religijnych oszołomów w Ugandzie, czyli tamtejszy rząd i parlament, zdecydowała się zamienić planowane zalegalizowane skurwysyństwo w tym kraju na skurwysyństwo trochę mniejsze, Znaczy – chcą złagodzić trochę swoje debilne pomysły, chyba trochę zadziwieni gwałtowną reakcją cywilizowanego świata – na co? Na to, że cóż tam chcieli robić takiego strasznego? A to gejów paru zamordować w majestacie prawa? Oj, wielka mi rzecz. A to kary surowe dla chorych wprowadzić? No pewnie, skoro zarazili się HIV to na pewno sami są sobie winni. I o co to wielkie halo, pyta kolejny pieprzony geniusz, którzy popiera proponowane zmiany w prawie. Przecież  postępujemy zgodnie z naszą najlepszą afrykańsko-chrześcijańską tradycją, a tradycja to rzecz święta. Nawet nie tylko o Biblię chodzi, chociaż ci „błyskotliwi” politycy próbują oczywiście zamaskować swoje skurwysyństwo i pogardę dla innych pięknymi słówkami, takimi jak rodzina, i młodzież, i dobro, i ochrona. Chodzi podobno o prawa człowieka. Tak właśnie.

[…]This whole concept of human rights grates my nerves. It has made people un-african, mean and self-centered.[…]

Och, oczywiście, bez praw człowieka jesteśmy mili. My – banda świętoszkowatych, obłudnych, wrednych skurwysynów. To nas czyni Afrykanami? Cóż ja mogę powiedzieć, żeby nie wyjść na rasistkę – Afrykanin tak twierdzi.

[…] A sodomist can now swear to you that what they do in the privacy of their bedroom does not concern the public.[…]

Hmm, a może kolega homofob się zwierzy, dlaczego tak strasznie chciałby, żeby upublicznić to, co dwu panów robi prywatnie w sypialni. Nie ma się czego w sumie wstydzić. To też należy do praw człowieka – możliwość przyznania, że podnieca mnie łóżkowa intymność dwu mężczyzn.

[…] No wonder when a brilliant MP comes up with a Bill against homosexuality, the human rights activists baptise him an enemy of the people.[…]

Cóż, może ci aktywiści w prostocie swoich umysłów uważają, że prawa człowieka to prawa człowieka? I wszystkim ludziom się należą, a nie tylko tym, których lubimy. A sama mogłabym dodać, zgodnie ze starym dowcipem, że rasistką nie jestem i czarnych lubię. W związku z tym mogłabym mieć kilku, jako niewolników. I specjalnie dla autora powyższych słów – w końcu dzięki tym podłym prawom człowieka, koleś, ktoś z tobą rozmawia na forum międzynarodowym, zamiast smagając batem pędzić do roboty na jakiejś plantacji. W dupach się niektórym zdrowo poprzewracało.

Tak poprzewracało, iż uważają, że to prawa człowieka zagrażają rdzennej pięknej Afryce (myślałam, że Afryka ma poważniejsze problemy…). Która właśnie obudziła się z letargu, dzięki swoim cudownym opętanym homofobią liderom:

[…]It is high time politicians, religious leaders, cultural leaders and all concerned Africans woke up and defended the African heritage against the moral confusion of Western civilisation. This civilisation is eroding African moral pride. The so-called human rights activists have hijacked the driver’s seat and are sending nations into the sea of permissiveness in which the Western world has already drowned.[…]

Ach, no jasne, wszystkie europejskie kraje, a zwłaszcza Belgia, Holandia czy Norwegia lub Szwecja upadają, pogrążają się w rozpaczy, strachu i ubóstwie (a Uganda spieszy im z pomocą humanitarną) – wszystko przez homoseksualistów.

[…] Not every human right is a right, and not every right is a human right.[…]

Well, tough shit, homofobie, prawo to prawo, a human rights są dobrą rzeczą. Rozumiem jednak, że zaślepiony tego nie kumasz. Za to Uganda doskonale skumała, że może dostać ze swoje chore pomysły po dupie. Oby to skumanie zostało im na dłużej i doprowadziło do jakiegoś oświecenia.

[…]The reported concessions come days after a Swedish minister suggested that aid funds to Uganda could be cut if it persevered with the proposed laws.[…]

Jak napisałam na początku, na razie odstąpili od tylko paru przepotwornych rzeczy: mordowania i dożywotniego więzienia. Ale nadal mówi się o karach dla gejów, ich rodzin oraz ludzi im pomagających.

[…]Buturo retorted: „It is revealing that support to Uganda literally translated means that it is on condition that Uganda should do the bidding of givers of such support regardless of what Ugandans themselves think.”[…]

Tak, chory bigocie. Niestety prawdziwym w odniesieniu do niektórych jest, że jeśli tłumaczenie po dobroci nie dociera, trzeba zdrowo dokopać. Może wówczas dotrze. I nie świadczy to w tym wypadku źle o dokopującym.

Ogólnie – wszystko to razem to jeden wielki koszmar i rzyg.

A przy tym powinno się Ugandę pochwalić za walkę z AIDS, z dyskryminacją kobiet, w szczególności z rytualnym okaleczaniem dziewcząt. Wszystko mogło iść w dobrą stronę w tym kraju. Z żalem konstatuję, że niektórych po prostu nie wolno zostawić samym sobie, za to należy wziąć ich bezceremonialnie za mordę. Mam wielką nadzieję, że jeśli te obrzydliwe rewelacje prawne przejdą, to społeczność międzynarodowa przejedzie się po Ugandzie.

http://allafrica.com/stories/200911270311.html

http://www.pinknews.co.uk/2009/12/10/uganda-to-remove-death-penalty-from-anti-gay-bill/