moja Ameryka

Niech się mury pną do góry…

Tak na pierwszy rzut oka, to downtown w Austin z twarzy jest podobne zupełnie do każdego innego downtown. Może tylko wieżowce są nieco niższe i jest ich mniej? Zdziwiło mnie tylko to, że ten najwyższy to budowany właśnie apartamentowiec, a nie biurowiec. A zdjęcie robione jest z Congress Avenue Bridge, pod którym zwykle mieszkają nietoperze.

Jednak jak przyjrzeć się bliżej, to parę ładnych budynków z ciekawymi detalami da się znaleźć. I różne są bardzo.

St. David’s Church o zachodzie słońca:

St. Mary’s Cathedral:

Wszechobecne place budowy. I te straszne korki oczywiście :-P :

Detale, troszkę niedomyte czasem:

Widok z tarasu hotelu Driskill na skrzyżowanie Szóstej i Brazos. To Szósta właśnie jest ulubioną ulicą tych, którzy lubią zakupy oraz knajpki z muzyką na żywo. I korki :-P

A Driskill Hotel też jest miejscem wartym odwiedzenia. Najstarszy działający hotel w Austin, zbudowany przez bogatego hodowcę bydła (jakżeby inaczej), pułkownika Driskilla. Niestety, historii o tym, jak to za dobę płacono tu dwa i pół, a nawet pięć dolarów (to były czasy…), kiedy w innych hotelach żądano 50 centów, albo jak pułkownik przegrał hotel w pokera, albo o tym, jak prezydent Johnson poznał tu swoją przyszłą żonę, nie udało nam się wysłuchać, gdyż wycieczki z przewodnikiem organizowane są tylko w soboty. A w sobotę już nas w Austin nie było. Za to przyznać trzeba, że restaurację mają tam znakomitą,

a także nieco specyficzny wystrój, o zupełnie niezaskakującej tematyce :-)

moja Ameryka

Siedemnaście mgnień Austin

Z niewielkimi przygodami na lotnisku udało nam się wrócić do domu. Tutaj powitała nas zima i śnieg – znowu nas zasypuje – więc ze wzruszeniem wspominamy miłą i ciepłą pogodę w Austin. Gdzie można było chodzić po ulicach w koszulkach z krótkimi rękawami. Nie mówiąc już o poruszaniu się na podobno popularnych segwayach.

Trudno powiedzieć, że poznaliśmy Teksas podczas tak krótkiego pobytu, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę wielkość i ogromne zróżnicowanie tego stanu.

Ale Austin (którego też liznęliśmy zaledwie odrobinę) podobało mi się bardzo. Zrobiło na mnie wrażenie miasta dość spokojnego, ale i takiego, w którym jeśli wie się, czego szukać, to wszystko można znaleźć. Podobały mi się różnorodne knajpki, często w bardzo interesujących budynkach,

podobały mi się wesołe pomniki na ulicach, upamiętniające a to bohaterów Teksasu (na przykład Angelinę Eberly, bohaterkę Texas Archive War; w bardzo ekspresyjnej pozie),

a to fakt, że Austin to miasto pełne muzyki. I samotnej gwiazdki rzecz jasna.

Szkoda, że nie udało nam się zobaczyć nietoperzy, bo widowisko jest podobno niesamowite,

za to popodziwialiśmy bardzo elegancki bankomat (przy bardzo eleganckim budynku).

Historii Teksasu poduczyłam się  nieco w The Bob Bullock Texas State History Museum. Nawet nie było aż tak śmiertelnie nudne, jak większość tego typu miejsc. Pewnie dlatego, że sporo miejsca poświęcało ludziom, którzy tworzyli ten stan, ich często smutnym czy wzruszającym doświadczeniom (czy Teksas był faktycznie piekłem dla kobiet?).

Także panowie wymachujący szabelkami zostali przedstawieni w obfitości – tu akurat żołnierze walczący podczas Texas Revolution.

Wystawa w muzeum nie była ograniczona wyłącznie do losów osadników czy historycznych zmagań bitewnych. Niemało miejsca poświęcono w niej także kwestii – „ropa a sprawa teksańska”, czy wydarzeniom z serii – „Houston, mamy problem„. Zaskoczyło mnie nieco, że wykładzina na podłodze muzeum nie przedstawiała samotnych gwiazdek, a usiana była mnóstwem miniaturowych mapek Teksasu. O lone star nie zapomniano oczywiście – tu ogromna gwiazda przed wejściem do muzeum.

Poza tym – gwiazda to jedno. Że jesteśmy w Teksasie pamiętaliśmy także dlatego, że wszędzie straszyły nas przerażające zwierzęce głowy, czasem potwornych wielkości (czyżby mutacja Pekao SA? ;-) ),

a czasem z potwornej wielkości rogami – longhorny niemal jak gwiazdki – były wszędzie.

Mexic-Arte Museum właśnie zmieniało ekspozycję, ale to i owo udało nam się zobaczyć – rewelacyjny Luis Abreux –

i nie tylko :-)

Obejrzałam też wstrząsające obrazy Davida Batesa w Austin Museum of Art – poświęcone ostatnio głównie ofiarom huraganu Katrina.

CDN…

moja Ameryka, przyjemności

Giddy up, Austin!

Raisin’ hell in Austin just after sundown
When the Hoosegow police decided to come ’round they said
„Boy what’s the matter with you, what you trying to do?”
I looked at the man and I said

„I’m blind in Texas, I’m blind in Texas
I’m blind in Texas, the lone star is hot tonight”
I’m blind in Texas, the cowboys have taken my eyes
My eyes, my eyes”*

Aż tak wesoło w Austin nie jest, jednak ten stary jak świat kawałek jakoś nie chce się ode mnie odczepić. Chociaż właściwie to owszem, wesoło bywa wieczorami i nocami, bo określenie Austin jako „światowej stolicy muzyki na żywo” zobowiązuje. Ale w ciągu dnia słychać głównie młoty pneumatyczne, bo panowie robotnicy rozwalają ulice, celem wyremontowania tychże; a młoty te pracują w bardzo wielu miejscach. Nawet hotel nasz się od tych robót lekko kiwa.

Poza tym – rozczarowana jestem, bo nikt nie pozdrawia mnie słowem „howdy!”, że nawet nie wspomnę o używaniu „giddy up„. Nie ma panów – przynajmniej w rozsądnej liczbie – w kapeluszach i o numer za obcisłych jeansach. Ani w tych takich fajnych skórzanych butach do kolan, z czubami. Konie widziałam tylko przy dorożkach. No i gdzie te teksaskie stereotypy, pytam :-P

Ludzie są na ogół mili i uśmiechnięci (podobno słowo „Texas” pochodzi od indiańskiego „Tejas”, czyli „przyjaciel”). Niewielu czarnych. Niektórzy znają angielski słabiej ode mnie (za to hiszpański lepiej). Sporo jest bezdomnych, zaniedbanych, pijanych lub narkomanów na ulicach, którzy proszą o pieniądze albo grzebią w śmietnikach.

Austin jest niebrzydkie, poza tymi remontami, pod którymi czasem trudno dojrzeć coś oprócz pyłu i rozkopu. Niezbyt duże. Brak w nim korków na ulicach. Jest bardzo ładny różowy budynek Kapitolu, parę zaskakujących pomników i rzeźb oraz całkiem ciekawe, jak na Stany, muzea. Nietoperzy nie udało nam się pooglądać – a w Austin jest ich największa miejska kolonia w Ameryce Północnej, licząca około półtora miliona osobników – bo poleciały sobie na zimę do Meksyku.

No i prawdą jest, że Teksańczycy są obłędnie dumni z tego, że są Teksańczykami, ze swojej historii i tradycji. Flag Teksasu jest tu więcej, niż amerykańskich. A lone star jest taka „lone”, że oczopląsu od niej można dostać. Gwiazdy, gwiazdki, gwiazdeczki i gwiaździska są absolutnie wszędzie i na wszystkim, a podczas oglądania niektórych budynków człowiek ma wrażenie, że znalazł się nagle w Związku Radzieckim ;-)

Zdjęcia będą, jak się ugotują i przyprawią.

(* „Blind in Texas” W.A.S.P.)

okołofeminizmowo, okołonaukowo

Gertrude B. Elion

Gertrude Elion urodziła się dziewięćdziesiąt dwa lata temu, 23 stycznia 1918 roku, w jedną z mroźnych nowojorskich nocy. Jej rodzice byli emigrantami, ojciec – Litwinem, a matka pochodziła, jak pisała sama Elion, from a part of Russia which, after the war, became Poland. Gertrude jako dziecko była zachwycona szkołą, do której uczęszczała, lubiła się uczyć wszystkiego, i nie miała żadnych szczególnych zainteresowań, poza ogólnym głodem wiedzy. Jednak w wieku piętnastu lat głęboko przeżyła śmierć ukochanego dziadka. Zmarł na skutek choroby nowotworowej, a młodziutka Elion obiecała sobie, że zostanie chemiczką i będzie szukała sposobu na walkę z rakiem.  „I watched him go over a period of months in a very painful way, and it suddenly occurred to me that what I really needed to do was to become a scientist, and particularly a chemist, so that I would go out there and make a cure for cancer.”

W 1933 roku wstąpiła do Hunter College, żeńskiej szkoły, uzyskała tytuł licencjata z chemii w 1937 roku, po czym zdała sobie sprawę, że z powodów finansowych kontynuowanie studiów nie będzie możliwe. Składała podania o stypendia na wielu uczelniach, ale nic się nie udawało. Zaczęła więc szukać pracy, ale świat widocznie nie potrzebował kobiety-chemika. „Nobody . . . took me seriously. They wondered why in the world I wanted to be a chemist when no women were doing that. The world was not waiting for me.”

Dostępna była za to szkoła dla sekretarek, następnie Elion zaczęła uczyć biochemii w nowojorskiej Hospital School of Nursing. Trwało to tylko trzy miesiące, a niedługo poźniej pojawiła się szansa pracy w laboratorium. Gertrude pracowała jako asystentka przez półtora roku, początkowo bez wynagrodzenia, potem za całe $2o tygodniowo. Dzięki odrobinie zaoszczędzonych pieniędzy, oraz dzięki pomocy finansowej rodziców, zaczęła wreszcie studia magisterskie na New York University. Była jedyną kobietą w swoim roczniku. Nocami oraz w weekendy przeprowadzała doświadczenia, w ciągu dnia ucząc chemii, fizyki oraz nauk przyrodniczych w szkołach. W 1941 roku uzyskała tytuł magistra chemii.

Ponieważ akurat Stany Zjednoczone przystąpiły do II Wojny Światowej, znalazło się trochę miejsc pracy nawet dla chemików niewłaściwej płci. Elion zaczęła pracować w swoim zawodzie… jako chemik-analityk w jednej z firm przemysłu spożywczego. Badała pH przetworów oraz kolory majonezu, i nie dziwota, że wkrótce zaczęła rozglądać się za czymś ambitniejszym.

Zaproponowano jej pracę w Burroughs Wellcome (obecnie GlaxoSmithKline), gdzie biochemik George Hitchings „talked about purines and pyrimidines, which I must confess I’d never even heard of up to that point, and it was really to attack a whole variety of diseases by interfering with DNA synthesis. This sounded very exciting.” Elion propozycję przyjęła i spędziła w Burroughs Wellcome następne 39 lat, stając się w 1967 roku szefową Department of Experimental Therapy. Pisała o początkach swojej pracy: My thirst for knowledge stood me in good stead in that laboratory, because Dr. Hitchings permitted me to learn as rapidly as I could and to take on more and more responsibility when I was ready for it. From being solely an organic chemist, I soon became very much involved in microbiology and in the biological activities of the compounds I was synthesizing. I never felt constrained to remain strictly in chemistry, but was able to broaden my horizons into biochemistry, pharmacology, immunology, and eventually virology.

W 1949 roku zsyntetyzowała pierwszy lek na białaczkę – 6-merkaptopurynę, stosowany w terapii niektórych nowotworów oraz chorób autoimmunologicznych. Pracując sama oraz z Hitchingsem opracowała również syntezę wielu innych preparatów, takich jak: azatiopryna (silny lek immunosupresyjny, stosowany w transplantologii), allopurinol (stosowany w leczeniu dny moczanowej), pirymetamina (lek antymalaryczny), trimetoprim (chemioterapeutyk bakteriostatyczny), acyklowir (lek stosowany w zakażeniach herpeswirusami), a także przyczyniła się do powstania pierwszego leku stosowanego w leczeniu AIDS, czyli zydowudyny (AZT).

Za swoje osiągnięcia uhonorowana została w 1988 roku Nagrodą Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii, razem z Georgem Hutchinsem oraz Jamesem Blackiem. Była także laureatką innych prestiżowych nagród, między innymi: National Medal of Science, Medal of Honor (od American Cancer Society), Garvan Medal (od American Chemical Society), Cain Award (od American Association for Cancer Research), oraz Lemelson-MIT Lifetime Achievement Award. Była pierwszą kobietą wpisaną na listę National Inventors Hall of Fame oraz członkinią wielu towarzystw naukowych. Nigdy nie uzyskała stopnia doktora. Sama pisała o tym jednak: I was eager to get my doctorate degree and began to go to school at night at Brooklyn Polytechnic Institute. After several years of long range commuting, I was informed that I would no longer be able to continue my doctorate on a part-time basis, but would need to give up my job and go to school full-time. I made what was then a critical decision in my life, to stay with my job and give up the pursuit of a doctorate. Years later, when I received three honorary doctorate degrees from George Washington University, Brown University and the University of Michigan, I decided that perhaps that decision had been the right one after all.

Kochała muzykę, zwłaszcza operową, także balet i teatr, interesowała się fotografią, lubiła podróżować i zwiedzać. Uwielbiała spędzać czas z rodziną oraz maliny. Miała zawsze czas dla studentów, dla młodych naukowców. Mówiła im:

It seems like only yesterday that I was sitting where you are now. Time passes rapidly when you are having fun. Have a goal that you really care about (cancer research). Don’t be afraid of hard work. Nothing worthwhile comes easily. Don’t let others discourage you or tell you that you can’t do it. In my day I was told women didn’t go into chemistry. I saw no reason why we couldn’t. It’s true it took seven years of various jobs, including a year in graduate school and two years of high school teaching before the shortage of men in civilian jobs gave me the opportunity to prove myself. But after that, I never looked back.

It is important to go into work you would like to do. Then it doesn’t seem like work. You sometimes feel it’s almost too good to be true that someone will pay you for enjoying yourself. I’ve been very fortunate that my work led to useful drugs for a variety of serious illnesses. The thrill of seeing people get well who might otherwise have died of diseases like leukemia, kidney failure, and herpes virus encephalitis cannot be described in words. The Nobel Prize was only the icing on the cake. There may be those who try to deter you and discourage you along the way. But keep your eye on the goal. And in the words of Admiral Farragut, „Damn the torpedoes, full speed ahead!”

Gertrude Elion zmarła 21 lutego 1999 roku.

http://www.nap.edu/html/biomems/gelion.html
http://nobelprize.org/nobel_prizes/medicine/laureates/1988/elion-autobio.html
http://nobelprize.org/nobel_prizes/medicine/laureates/1988/elion-lecture.pdf
http://en.wikipedia.org/wiki/Gertrude_B._Elion

okołonaukowo

Co się (odchudzającego) czai w herbatce?

Właściwie mam w nosie to, czy herbatki działają odchudzająco, czy nie. Będę je i tak piła litrami, bo lubię. I zapewne słuszne jest stwierdzenie, że jeśli ktoś chce się odchudzić, to tak naprawdę niezastąpiona jest dieta MŻ, czyli mniej żreć (oraz jej modyfikacje) plus ruch. Nikogo też nie zamierzam ani zachęcać, ani też zniechęcać do stosowania jakichkolwiek (rozsądnych) diet, bo to nie moja sprawa.

Ale pani docent z WUM mówi: Jednak żadna herbata nie jest środkiem odchudzającym. Do tej pory nie przeprowadzono żadnych badań klinicznych potwierdzających skuteczność herbaty zielonej, czerwonej czy yerba mate w redukcji masy ciała. O czym jak zwykle radośnie informuje pani Bosacka, w artykuliku zatytułowanym Herbata nie odchudza. Oczyszcza głównie portfele.
Może zamiast „powtarzać to jak mantrę”, warto czasem zajrzeć do jakichś publikacji. Fakt, niektóre pokazują efekt działania pewnych składników zawartych w herbatach nie na ludziach, ale na zwierzakach, np.:

The stimulation of hepatic lipid metabolism might be a factor responsible for the anti-obesity effects of tea catechins. The present results suggest that long-term consumption of tea catechins is beneficial for the suppression of diet-induced obesity, and it may reduce the risk of associated diseases including diabetes and coronary heart disease.
(Beneficial effects of tea catechins on diet-induced obesity: stimulation of lipid catabolism in the liver. Murase T et al, Int J Obes Relat Metab Disord. 2002 Nov;26(11):1459-64.)

Visceral fat deposition and the concentration of hepatic triacylglycerol were significantly lower in the tea catechin and heat-treated tea catechin groups than in the control group. The activities of fatty acid synthase and the malic enzyme in the liver cytosol were significantly lower in the two catechin groups than in the control group. In contrast, the activities of carnitine palmitoyltransferase and acyl-CoA oxidase in the liver homogenate were not significantly different among the three groups. These results suggest that the reduction in activities of enzymes related to hepatic fatty acid synthesis by the feeding of tea catechins or heat-treated tea catechins can cause reductions of hepatic triacylglycerol and possibly of visceral fat deposition.
(Dietary gallate esters of tea catechins reduce deposition of visceral fat, hepatic triacylglycerol, and activities of hepatic enzymes related to fatty acid synthesis in rats. Ikeda I et al, Biosci Biotechnol Biochem. 2005 May;69(5):1049-53.)

Ale i badania na ludziach się zdarzają:

Body weight, BMI, waist circumference, body fat mass, and subcutaneous fat area were significantly lower in the green tea extract group than in the control group. Changes in the concentrations of malondialdehyde-modified LDL were positively associated with changes in body fat mass and total fat area in the green tea extract group. Daily consumption of tea containing 690 mg catechins for 12 wk reduced body fat, which suggests that the ingestion of catechins might be useful in the prevention and improvement of lifestyle-related diseases, mainly obesity. 
(Ingestion of a tea rich in catechins leads to a reduction in body fat and malondialdehyde-modified LDL in men. Nagao T et al, Am J Clin Nutr. 2005 Jan;81(1):122-9.)

Green tea has thermogenic properties and promotes fat oxidation beyond that explained by its caffeine content per se. The green tea extract may play a role in the control of body composition via sympathetic activation of thermogenesis, fat oxidation, or both.
(Efficacy of a green tea extract rich in catechin polyphenols and caffeine in increasing 24-h energy expenditure and fat oxidation in humans. Dulloo AG et al, Am J Clin Nutr. 2000 Nov;72(5):1232-4.)

These findings suggest that EGCG alone has the potential to increase fat oxidation in men and may thereby contribute to the anti-obesity effects of green tea. However, more studies with a greater sample size and a broader range of age and BMI are needed to define the optimum dose.
(The effects of epigallocatechin-3-gallate on thermogenesis and fat oxidation in obese men: a pilot study. Boschmann M, Thielecke F. J Am Coll Nutr. 2007 Aug;26(4):389S-395S.)

A nawet przeglądówki można sobie obejrzeć:

Tea has been found to possess widespread biological functions based on a variety of laboratory data. The effects of tea on obesity and diabetes have received increasing attention. This paper reviews the evidence for the connections among tea catechins, and obesity and diabetes. Tea catechins, especially (-)-epigallocatechin gallate (EGCG), appear to have antiobesity and antidiabetic effects. While few epidemiological and clinical studies show the health benefits of EGCG on obesity and diabetes, the mechanisms of its actions are emerging based on the various laboratory data. These mechanisms may be related to certain pathways, such as through the modulations of energy balance, endocrine systems, food intake, lipid and carbohydrate metabolism, the redox status, and activities of different types of cells (i. e., fat, liver, muscle, and beta-pancreatic cells). Because the EGCG receptor, the so-called 67-kDa laminin receptor (LR), has been discovered with colocalization of other types of LR and cytoskeleton in both cancer cells and normal cells, this may explain that EGCG possesses numerous actions. The mechanistic results of this review may possibly be utilized in the treatment of obesity, diabetes, and other related diseases using tea- and EGCG-based folk medicines.
(Tea, obesity, and diabetes. Kao YH et al, Mol Nutr Food Res. 2006 Feb;50(2):188-210.)

okołofeminizmowo, okołoreligijnie

Okrutny błąd odstępczego feminizmu

Czy naprawdę człowiek musi się pocieszać, że niektórzy księża katoliccy nie mają monopolu na wygadywanie głupot, a kroku godnie dotrzymuje im na przykład pastor kalwiński (też niektóry)? Tym bardziej, że to żadne pocieszenie. Ale za to i w jednej i w drugiej grupie znajdą się tacy, co to kiedy czyta się ich wypociny, to szczęka z wdziękiem opada na podłogę i nie chce się z niej podnieść. Oto Kilka myśli nt. feminizmu niejakiego Pawła Bartosika, pastora i doktoranta. MYŚLI – podkreślam.

Wiele feministek z powodów światopoglądowych nie chce przejmować nazwiska męża. Nie zdają jednak sobie sprawy, że postępując w ten sposób decydują się zachować nazwisko ojca. Tym samym nie są w stanie uciec od symboliki przejmowania nazwiska po mężczyźnie, którego Bóg ustanowił przymierzową głową. Kobieta zachowująca po ślubie nazwisko ojca informuje w symboliczny sposób, że wciąż chce pozostać pod jego (nie zaś męża) przywództwem i opieką.

Ależ głupie te baby, no. Nie zdają sobie sprawy, że nazwisko mają po ojcu (często, ale nie zawsze i nie wszędzie). Pewnie sądziły, że wzięte z sufitu. Dzięki ci, pastorze Pawle, za uświadomienie. Co do mnie, to zostawiłam sobie nazwisko panieńskie, bo uznałam, że idiotyzmem jest zmieniać coś, co mam od urodzenia, i co jest poniekąd częścią mnie. W dodatku dla faceta, nawet jeśli ten facet jest jedyny i ukochany. I nie informowałam w ten sposób, nawet symbolicznie, że chcę zostać pod opieką ojca, bo tenże cudowny człowiek złapałby się za głowę słysząc podobne głupoty, a tak to tylko mógł się w grobie poprzewracać.

Skąd w ogóle wiadomo, że Bóg ustanowił mężczyznę głową, w dodatku przymierzową? A z myśli inaczej Bartosika, które obficie umieszcza na swoim blogu (zaglądać tam należy wyłącznie na własne ryzyko, bo mózg się nieco wzdraga przed fajerwerkami tychże myśli, z których większość nie jest nawet zabawna, dekalog antyparytetowy też nie, buu):

„1 Mojżeszowa. 5:1
To jest księga potomków Adama: Kiedy Bóg stworzył człowieka, na podobieństwo Boże uczynił go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich oraz błogosławił im i nazwał ich ludźmi, gdy zostali stworzeni.”

Słowo przetłumaczone w 2 wersecie jako ludzie to hebr. „ADAM”. Czyli Bóg uczynił Adama i Ewę mężem i żoną i błogosławił ich i nazwał ADAMEM. Fragment ten mówi, że przyjęcie kobiety przez Adama i nadanie jej imienia ADAM ma być wzorem dla wszystkich pozostałych małżeństw. A więc Bóg nazwał pierwszych rodziców imieniem mężczyzny. Słowo „Adam” opisuje człowieka czy też ludzkość tak jak ang. man.
Czasami dziwimy się, że Bóg nazywa męża i żonę tym samym imieniem – imieniem męża. Dziś wyrazem jego jest przyjmowanie nazwiska męża przez żonę. Oczywiście wiele feministek sprzeciwia się temu zwyczajowi woląc zachować nazwisko ojca niż męża. Faktem jest jednak, że zachowują nazwisko przymierzowej Głowy.

No, czyż nie logiczne? Wprost zapierające dech w piersiach. Bóg nazwał pierwszych rodziców imieniem mężczyzny, no. I wszystko jasne. Kto tu jest głową też.

Zwyczaj przejmowania nazwiska po ojcu (lub mężu) wyraża prawdę, że osoba je otrzymująca jest chroniona i reprezentowana przez przymierzową głowę rodziny. Dążenia feministek do uniezależnienia się od przymierzowego przywództwa męża w rodzinie (a nie wszystkich mężczyzn) w istocie nie pomogły „wyzwolonym” żonom lecz naraziły je na więcej niebezpieczeństw. Feminizm spodował, że wielu mężczyzn przestało respektować przymierzowe przywództwo ojców oraz mężów i zaczęli traktować kobiety w przedmiotowy sposób, jako obiekt pożądania, nie licząc się z ustalonymi przez Boga strukturami w rodzinie.

Oj, no bo przecież wiadomo, że feminizm to najgorzej robi kobietom. Powyżej bardzo logicznie przedstawione jest wynikanie: przez feminizm mężczyźni tracą panowanie nad kobietami, z czego wypływa zupełnie naturalny wniosek, że zaczynają je traktować przedmiotowo. Rozumiem, że w sytuacji odwrotnej, kiedy ma się nad czymś władzę, nie traktuje się tego czegos przedmiotowo, bo skąd?

I co jest złego w byciu traktowaną przez męża jako obiekt pożądania, do licha? Spróbowałby pastor, zachęcam. Może nawet by się spodobało? Że już nie wspomnę o ewentualnym zadowoleniu żony.

Mężczyzna, który zrzeka się władzy nad żoną (kapitulując wobec powszechnego feminizmu) jest sabellianinem – heretykiem, który nie widzi żadnych różnic (prócz imion) pomiędzy osobami Trójcy. (…)

No właśnie. Nie wiedziałeś, drogi mężczyzno – który żonę swoją traktujesz normalnie, jak człowieka i partnera, a nie jak swoją podwładną – że jesteś sabelianinem? To się właśnie dowiedziałeś. Przy okazji dowiedziałeś się także, że fakt normalnego traktowania przez ciebie żony wynika bezpośrednio z twojej osobistej wiary – że trzy Osoby Boskie tak naprawdę nie są trzema Osobami Boskimi, tylko różnymi aspektami jednego Boga. Fajne. Czy to gdzieś uczą takiej logiki inaczej, czy trzeba palić coś specjalnego, żeby takie konstrukcje myślowe (również inaczej) budować i do takich wniosków dochodzić? Bo ja też tak chcę koniecznie!

I nie tylko chcę. Mam także nadzieję, że może po odpowiednim treningu (ew. paleniu) będę zdolna nawet pisać takie fajne książki, jak „Głowa rodziny” Douglasa Wilsona, z której pochodzi powyższy cytat o sabelianinie. Albo przynajmniej podobne do innej pozycji tego samego autora („Reformowanie małżeństwa”). W końcu zdanie eksperta na temat współczesnego zagrożenia feminizmem (czy jakoś tak) na pewno sprzedaje się świetnie: Feminizm zaatakował przymierzowy charakter małżeństwa i popełnił tym samym okrutny błąd. Jednak suwerenny Bóg używa ludzkich błędów aby zmusić kościół do zdefiniowania i porzucenia tego, co odstępcze i przynoszące nieszczęście.

O.

czepiam się, okołoreligijnie

Krzyże nieustająco

O co chodzi z tym wieszaniem krzyży w klasach? Że trzeba się modlić do krzyża? Proszę mi wierzyć nie trzeba.

Ano, chyba jednak trzeba, jak widać poniżej. Człowiek się całe życie czegoś nowego dowiaduje. Ja głupia sądziłam, że modli to się do Boga, jeśli w ogóle, a nie do krzyża.

To właśnie jest dla mnie najważniejsze spojrzenie na krzyż. Do którego się modlę. [O. Tomasz Dostatni, dominikanin]

Taki prosty, na metalowej podstawce. Do niego też modliłem się najczęściej. [Artur, nauczyciel z Gdańska]

Po wojnie modliłem się do krzyża o powrót do normalności. Dziś jest on dla mnie jednym z symboli wspólnoty europejskiej.

By nie było wątpliwości: mam bardzo wiele zastrzeżeń do Kościoła katolickiego jako organizacji, do słabego wykształcenia księży (choć oczywiście nie wszystkich), do rytuałów masowo odtwarzanych przez wiernych (bezrefleksyjne klepanie pacierza), do pazerności części duchownych (choćby ksiądz, który chciał w swojej parafii sprzedać dzwony kościelne i których pilnowała grupka parafianek). [Prof. Henryk Samsonowicz, historyk mediewista, minister edukacji w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, w 1990 r. wprowadził religię do szkół]

Pan profesor modlił się do krzyża, który jest dla niego symbolem wspólnoty europejskiej (wspólnoty europejskiej???) i ma zastrzeżenia do wiernych (rozumiem, że do współwiernych, bo przecież nie do samego siebie), że bezrefleksyjnie odtwarzają i klepią. Najs.

W ogóle cały ten artykuł jest niezły: http://wyborcza.pl/1,75480,7448256,Bez_krzyza_dzuma.html?as=7&ias=7&startsz=x

moja Ameryka i inne kraje, okołonaukowo

Wściekłe cielątko

Wcale nie jest tak do końca bezpiecznie odwiedzać farmy i podziwiać na nich słodkie malutkie cielątka, świnki czy kózki. No, przynajmniej te niewinnie wyglądające cielątka mogą czasem być niebezpieczne. W tej chwili służby zdrowia stanu Maryland poszukują wszystkich gości Hard Bargain Farm w Accokeek, którzy odwiedzili to miejsce między końcem grudnia a ostatnim tygodniem. Okazało sie bowiem, że jedno z cieląt miało wściekliznę, prawdopodobnie po pogryzieniu przez szopa.

Służby zdrowia jakieś takie subtelne są, nie panikują, aczkolwiek zauważają dobitnie, że jeśli u kogoś wystąpią objawy wścieklizny, ten najprawdopodobniej umrze.

Wścieklizna jest chorobą niemal całkowicie śmiertelną. Udokumentowane zostało tylko kilka przypadków przeżycia po wystąpieniu objawów, przy czym większość tych osób otrzymała uprzednio jakąś profilaktykę. Pierwszą osobą, która przeżyła mimo tego, iż nigdy przeciw wściekliźnie nie była szczepiona, była nastolatka z Wisconsin. W jej wypadku zastosowano tzw. protokół Milwaukee (również po raz pierwszy), czyli wprowadzenie za pomocą leków pacjentki w śpiączkę plus kombinacja leków przeciwirusowych. Protokół Milwaukee stosowany był potem jeszcze kilka razy, z różnym powodzeniem.

Wścieklizna faktycznie jest chorobą niemal całkowicie śmiertelną. Jeśli wystąpią objawy. Co roku umiera na nią średnio 55 tysięcy ludzi – głównie dzieci, głównie w Afryce i Azji, głównie na skutek pogryzienia przez nieszczepione psy. A można wściekliźnie zapobiegać, z doskonałym skutkiem, dzięki szczepionkom, i to stosowanym zarówno zapobiegawczo, jak i już po potencjalnym kontakcie z wirusem. Tak, to właśnie szczepionki tak znakomicie działają – te, które jak wiadomo zawierają mnóstwo „chemii” i innych „szkodliwych substancji”, w dodatku produkowane są przez podstępnie-dążące-do-władzy-nad-światem-przez-zatruwanie-ludzi-szczepionkami firmy farmaceutyczne. Mogą także wywoływać niemiłe efekty uboczne, od niewinnego bólu w miejscu podania, przez bóle w jamie brzusznej (u sporego odsetka pacjentów), nawet do objawów ze strony układu nerwowego, z (być może) zespołem Guillain-Barré włącznie. Mam jakoś jednak wrażenie, że nawet ludzie, którzy obawiają się szczepionek, nie szczepią siebie i nie szczepią swoich dzieci – nawet oni, w obliczu zagrożenia wścieklizną, odwieszają w tym momencie swoje antyszczepionkowe fobie na kołek.

Warto także pamiętać o nietoperzach w kontekście wścieklizny, bo nie tylko zwierzęta domowe czy ssaki takie jak szopy, lisy czy skunksy odpowiedzialne są za zakażenia u ludzi. W Stanach Zjednoczonych wścieklizna u ludzi jest w ogóle stosunkowo rzadką chorobą, za to dość często spotykana jest u zwierząt. W dodatku, w odróżnieniu np. od państw rozwijajacych się, gdzie głównie psy są rezerwuarem i roznosicielami choroby, w USA większość przypadków ludzkiej wścieklizny związana jest z kontaktem z zakażonymi nietoperzami (także: tabela w poprzednim linku). Wynika to prawdopodobnie z tego, że po pierwsze – ludzie wiedzą, jak zachowują się „podejrzane” psy, nie wiedzą natomiast jak zidentyfikować „podejrzanego” nietoperza, a po drugie – ugryzienia nietoperzy są stosunkowo niewielkie i niegroźnie – na oko – wyglądające, stąd ludzie pogryzieni nie szukają pomocy.

I należy również pamiętać, że wirus wścieklizny nie jest jedynym wirusem z rodzaju Lyssavirus. Rodzaj ten obejmuje też takie wirusy o ładnych nazwach, jak Mokola, Duvenhage czy Lagos, a także European bat lyssavirus i Australian bat lyssavirus, zakażające nietoperze i inne ssaki w Afryce, Europie i Australii. Niektóre z nich mogą także powodować chorobę u ludzi – często nieodróżnialną od klasycznej wścieklizny, i również groźną. A klasyczna szczepionka przeciw wściekliźnie jest wobec nich w wielu wypadkach nieskuteczna.

moja Ameryka, śmieszne

Modlitwa i orgazm w jednym, czyli cudowna reklama

Fajną reklamę wczoraj widziałam. Momenty…, eee, nie, momentów specjalnie nie było. A i reklamy nie widziałam wyłącznie wczoraj, bo i wczoraj, i przedwczoraj, i parę dni temu, i jeszcze parę dni temu. Reklama po prostu zamieszkała w moim telewizorze. O zgrozo, lata co mniej więcej piętnaście minut. W dodatku wszystko dzieje się na kanale LOGO, oglądam więc to cudne dzieło pomiędzy całującymi się facetami, całującymi się facetami, jeszcze sporą grupką całujących się facetów, a Buffy, zwaną z polska postrachem wampirów. Ta akurat się z facetami zwykle nie całuje, tylko ich rozwala, zwłaszcza tych wyglądających bardziej zębato.

Przepiękna reklama natomiast od razu i natychmiast zmienia nastrój na bardziej wzniosły, podniosły, duchowy, magiczny i nieziemski. Niezwykłe doświadczenie.

Otóż i ona. Magiczny krzyżyk z umieszczoną w środku modlitwą „Ojcze nasz”. Na oko (niemagiczne) nic nie widać. Ale kiedy patrzysz pod światło, modlitwa pojawia się natychmiast, w dodatku w niemal cudowny (i magiczny) sposób. Nie wspominając o tym, że owo, ekhm, duchowe akcesorium przynosi radość i ukojenie tym, którzy noszą je na sercu. Od całości tego cudeńka trudno oczy oderwać. A szczególnie od tej pani, co to pan daje jej krzyżyk, a ona zaraz dostaje orgazmu. Oh joy.

Subtelność porażająca. Gdzież, ach gdzież podziały się eleganckie, artystyczne i znakomicie zagrane reklamy prusakolepu tudzież wózków widłowych?

Doświadczyć magii krzyżyka można tutaj: https://www.prayercross.com/ver62/ (właściwie koniecznie trzeba, gdyż obrazki nie oddają wdzięku, uroku i głębi). Nie mówiąc już rzecz jasna o obowiązkowym zakupie ;-)

czepiam się, okołoreligijnie, wkurza mnie

A u was księży biją, czyli – kto molestował?

Wydawało mi się, że pisanie o skandalu dręczenia, także seksualnego, dzieci w Irlandii nie mogło być zbyt trudne. No, oczywiście, w sensie emocjonalnym na pewno było, ze względu na okropności poruszanego tematu. Ale poza tym miałam wrażenie (i nadzieję), że dla każdego człowieka, dysponującego choćby minimum empatii, to, co robili tamtejsi księża katoliccy i zakonnicy, a także osoby świeckie związane z Kościołem, jest potwornością i horrorem, i właściwie trudno tu wymyslić coś nowego i odkrywczego. Teraz to wszystko jakby nieco przycichło, sprawy się zapewne toczą swoim torem, prasa natomiast nie wspomina o wszystkim, bo albo są nowe, ciekawsze rzeczy do poruszania, albo może publicyści i dziennikarze wychodzą z założenia – co tu jeszcze pisać właściwie, skoro wszystko jest jasne.

Czasem jednak pojawiają się ładne kwiatki. Jakiś czas temu Katolicka Agencja Informacyjna wysmażyła artykuł, opisujący jakoś tam fakty i zdarzenia, nie pozbawiony jednak specyficznego i poniżej krytyki komentarza odautorskiego. Czy komentarz ten charakterystyczny jest dla całej, lub większosci, polskiej prasy katolickiej? Obawiam się, że może być, mając nadzieję, że się mylę.

Najgłośniejsze przypadki [seksualnego zwłaszcza znęcania się nad dziećmi] stwierdzono w USA. Pierwsze tego rodzaju afery zaczęły się tam pojawiać na początku lat osiemdziesiątych, ale na ogół załatwiano je na drodze porozumień między sprawcami (których najczęściej reprezentowały władze miejscowych diecezji) a ofiarami. Dopiero w latach 1992-93 amerykańskie środki przekazu „odkryły” temat i zaczęły masowo o tym pisać.
Ujawnianiu i opisywaniu kolejnych spraw towarzyszyły procesy, wytaczane przez ofiary, ich rodziny bądź pełnomocników przeciw zarówno konkretnym kapłanom, jak i władzom kościelnym (diecezjom), które – według nich – kryły sprawców. Sprawy te, umiejętnie rozgrywane przez odpowiednio przeszkolonych i doświadczonych prawników, doprowadziły do zasądzenia na rzecz ofiar ogromnych, idących w setki milionów dolarów, odszkodowań.

Aha, więc było tak – na początku coś tam się działo, ale zostawało umiejętnie zamiatane pod dywan. Wszyscy byli z tego zadowoleni (poza ofiarami, ale któżby je o zdanie pytał), dopiero kiedy niegrzeczna prasa odkryła te historie, za sprawę zabrali się prawnicy. Te hieny i piranie, którym w głowie tylko kasa i pognębienie Kościoła katolickiego.

Kościół na ogół ani nie protestował przeciw samym sprawom, ani nie podważał wysokości wypłat, uznając swą winę i przepraszając ofiary, choć prawdopodobnie w wielu wypadkach suma odszkodowań wielokrotnie przewyższała rzeczywiste – trudne zresztą do dokładnego oszacowania – rozmiary szkód moralnych i psychicznych wyrządzonych poszkodowanym.

KAI jakoś tak oślizgle chwali postawę tychże hierarchów, że „płacili”, jakby to była ich wielka zasługa. A to zasługą było, owszem, ale właśnie tych hienowatych odpowiednio przeszkolonych i doświadczonych prawników. Gdyby nie oni, to szanowni hierachowie czterech liter nie ruszyliby, żeby cały horror zatrzymać. Owszem, ruszyliby może, jak to mieli w zwyczaju, żeby poprzenosić księży dopuszczających się przestępstw w inne miejsca, coby im świeżego mięska dostarczyć. 

I oczywiście – szkody trudne były do oszacowania, ale odszkodowania na pewno za wysokie.

W 2004 episkopat amerykański ogłosił raport w tej sprawie, który mówił o ok. 11 tys. oskarżeń o molestowanie nieletnich i o oskarżeniu za te czyny blisko 4,4 tys. księży, z których jednak znaczna część już nie żyje. Takie czy inne sankcje dotknęły 252 kapłanów, z tego stu trafiło do więzień. W ciągu 5 lat, jakie upłynęły od ogłoszenia raportu, doszło jednak do nowych oskarżeń i procesów tak, iż dziś liczba skazanych prawdopodobnie przekracza 300.

No, to faktycznie dużo to jest. Całych trzystu z ponad czterech tysięcy (nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że niektóre oskarżenia nie zostały udowodnione).

[Papież Jan Paweł II] W przemówieniu wygłoszonym do nich 23 kwietnia tegoż roku wyraził solidarność w bólu ze swymi gośćmi z powodu godnych ubolewania postaw części tamtejszego duchowieństwa oraz szkód, jakie wyrządziły one całemu Kościołowi. Wyraził mu przy tym uznanie za „wielkie dobro duchowe, ludzkie i społeczne, które większość księży i osób zakonnych w Stanach Zjednoczonych pełniło i nadal pełni”.

Jak miło, że tak się bili w piersi. Nie omieszkawszy zauważyć, że ogólnie to jest cacy.

Papież podkreślił jednocześnie, że „nadużycia wobec młodych są poważną oznaką kryzysu, dotykającego nie tylko Kościół ale także całe społeczeństwo. Jest to kryzys moralności seksualnej o głębokich korzeniach, kryzys stosunków międzyludzkich, a jego głównymi ofiarami są rodzina i młodzi”.

Ofkors. Nie księża są winni, tylko całe społeczeństwo. Rozpasane seksualnie, wszystko przez tę rewolucję seksualną, feministki i pigułki zapewne. Jest tylko jeden drobiazg – dane o molestowaniach i znęcaniu się nad dziećmi mówią, że trwało to długie lata, raport Ryana opisuje okres od 1936 do 1990. Jakoś tak wcześnie te feministki-rewolucjonistki zaczęły demoralizować niewinne społeczeństwa.

Jednym z najgłośniejszych i najdrastyczniejszych przypadków była sprawa zakonnika, norbertanina o. Brendana Smytha, którego w 1994 sąd w Belfaście skazał za przestępstwa seksualne wobec 17 dzieci; ale już w 3 lata później sąd w Dublinie dołożył mu następną karę, gdy okazało się, że duchowny jest winien podobnych czynów wobec 74 nieletnich. Wszystkich tych przestępstw dopuścił się w latach 1945-90 i mogło ich być nawet jeszcze więcej

No. W 1945 roku feministyczno-pigułkowe bojówki działały w najlepsze.

biskupi i księża są całkowicie zaangażowani na rzecz pełni prawdy katolickiej w sprawach dotyczących moralności seksualnej, podstawowej prawdy dla odnowy zarówno kapłaństwa i biskupstwa, jak i małżeństwa i życia rodzinnego.

I ta prawda katolicka to jest ścisły związek między ohydnymi przestępstwami a moralnością seksualną i małżeństwem, skoro o wszystkim mówi się tak jednym tchem? Obrzydzenie bierze.

Rok wcześniej, 18 maja 2001 ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary kard. Joseph Ratzinger (obecny papież Benedykt XVI) skierował w imieniu tego urzędu list do wszystkich biskupów katolickich, zatytułowany „De delictis gravioribus” (O najcięższych zbrodniach). Zarządził w nim, że wszelkie dochodzenia w tych najpoważniejszych sprawach (dotyczyło to zresztą nie tylko nadużyć seksualnych, ale także ciężkich grzechów przeciw dyscyplinie kościelnej), przeprowadzane w Kościele, objęte są tajemnicą papieską i nie należy ich przesyłać do miejscowych wymiarów sprawiedliwości pod groźbą ściągnięcia na siebie ekskomuniki.
List ten, skądinąd bardzo ważny i otwarty na podejmowanie najcięższych nawet grzechów i zbrodni, stał się dla wielu środowisk i mediów świeckich, zwłaszcza tych wrogich Kościołowi, argumentem, jakoby Kongregacja i osobiście jej szef zamykali usta tym ludziom w Kościele, którzy chcieli ujawniać istniejące w nim zło. Tymczasem główną intencją tego dokumentu była chęć zachowania tajemnicy spowiedzi i niemieszanie świeckich procedur prawnych do kościelnej praktyki kanonicznej.

Oczywiście, nikomu nie chcieli zamykać ust, skąd znowu. To wyłącznie ci wrodzy Kościołowi dopatrują się nie wiadomo czego. 

Zresztą w kilka lat później – 15 kwietnia 2008 tenże J. Ratzinger już jako Benedykt XVI, lecąc z wizytą duszpasterską do USA, odpowiadając na jedno z pytań dziennikarzy na pokładzie samolotu, który wiózł ich wszystkich, zapowiedział „wykluczanie pedofilów z szeregów duchowieństwa”.

I mamy winnych wszystkiego – pedofile. A przyszło papieżowi i jego ekspertom do głowy, że nie wszyscy sprawcy musieli być pedofilami? Nawet jeśli wykorzystywali seksualnie dzieci i młodzież? Niektórzy bili i dręczyli – to też jest pedofilia? Nie mówiąc już o tym, że można wykorzystywać seksualnie dziecko nie dlatego, że jest się pedofilem, ale dlatego, że dziecko jest słabsze, zależne, nikt się za nim nie ujmie, bo sierota, wreszcie – bo nie ma nikogo innego pod ręką, a w ten sposób zaspokajamy swoją chorą żadzę władzy i upokorzenia drugiego człowieka.

W Tanzanii w 2006 skazano 38-letniego wówczas ks. Sixtusa Kimaro za uprawianie seksu z 17-latkiem na 30 lat więzienia i wypłacenie mu wysokiego odszkodowania.

No wlaśnie – pedofil? Z siedemnastolatkiem?

Szczególnie wiele takich przypadków odnotowano w Irlandii. Tam również sprawa wypłynęła na światło dzienne na początku lat dziewięćdziesiątych, przy czym zarzutami objęto nie tylko zwykłych księży, ale także biskupów. Na przykład emerytowany obecnie biskup diecezji Galway i Kilmacduagh – Eamon Casey (ur. w 1927) musiał 6 maja 1992 ustąpić z urzędu w atmosferze skandalu, gdy okazało się, że przez wiele lat utrzymywał bliskie stosunki z kobietą, z którą miał dziecko i które utrzymywał z pieniędzy diecezjalnych.

I rozmywamy wszystko coraz bardziej, do grupy znęcających się nad dziećmi bydlaków dołączając kogoś, kto był w związku, w dodatku utrzymywał dziecko z tego związku z pieniędzy kościelnych. Zaiste, zbrodnia równa gwałtowi na nieletnim.

Problem księży-pedofilów i innych ludzi Kościoła, dopuszczających się przestępstw na tle seksualnym wobec innych, zwłaszcza nieletnich, ma różne wymiary: moralny, kryminalny, duszpasterski i inne. Jest grzechem ciężkim w świetle nauczania Kościoła Katolickiego, stanowi wielkie zgorszenie dla wiernych i osłabia jego świadectwo przed światem, przede wszystkim zaś powoduje głębokie uraz fizyczne, a zwłaszcza psychiczne w ofiarach, będących na ogół w bardzo młodym wieku, a więc dopiero wchodzących w życie. Jako taka sprawa ta wymaga natychmiastowego ujawniania i jednoznacznego potępienia przez urząd nauczycielski Kościoła.
Jednocześnie należy pamiętać, że ujawnione i udokumentowane przypadki pedofilii i nadużyć seksualnych wśród kapłanów dotyczą ułamka procentu ogółu duchowieństwa i – według ocen różnych niezależnych specjalistów – prawdopodobnie nie odbiegają rozmiarami od innych środowisk (np. nauczycieli, lekarzy) oraz innych wyznań i religii, a może nawet są niższe od nich. Ale niewiele mówi się o takich zdarzeniach np. wśród duchownych protestanckich czy prawosławnych a tym bardziej wśród wyznawców judaizmu czy islamu.

Zaczyna się pięknie – pokazujemy, jak podłe i szkodliwe pod różnymi względami było postępowanie tych duchownych. Ale nie powstrzymamy się przed dodaniem, że to tylko ułamek. I że w innych środowiskach prawdopodobnie jest tak samo – co prawda takich badań się nie prowadziło, ale co z tego. My i tak wiemy swoje.

Poza tym trudno uznać za dochodzenie sprawiedliwości ujawnianie przypadków molestowania czy pedofilii po 40, 50 a nawet 60 latach – w takim wypadku większość sprawców takich czynów i ich ofiar już nie żyje, toteż mówienie o tych przypadkach (np. w raportach) może mieć znaczenie wyłącznie symboliczne i służyć co najwyżej pokazaniu, że problem ma dawne korzenie.

No tak, darujmy sobie. W końcu było to dawno i nieprawda.

Oddzielną sprawą są procesy wytaczane przez ofiary nadużyć seksualnych ich sprawcom, a zwłaszcza zasądzane tym pierwszym odszkodowania. Trudno oprzeć się przeświadczeniu, że na całej sprawie najlepsze interesy, szczególnie za oceanem, robią przede wszystkim prawnicy, którzy w razie uzyskania wysokich wypłat dla ofiar sami otrzymują spory ich odsetek, zgodnie zresztą z istniejącymi przepisami. W końcu zapłaci za to Kościół katolicki, który i tak dla wielu środowisk na Zachodzie jest wrogiem nr 1 za obronę podstawowych wartości chrześcijańskich.

Tym bardziej, że wszystko przez te piranie-prawników, które nie myślą o niczym innym, tylko jak pognębić Kościół.

Podsumowując – w krajach takich jak Irlandia czy Stany przedstawiciele duchowieństwa KK zachowali się, tak jak powinni byli w tej sytuacji (i tak, jak zapewne nie mieli wyboru). Musieli przełknąć gorzką pigułkę i zapłacili za to. Niektórzy przeprosili, choć nie wiem, czy miało to znaczenie dla żyjących ofiar. Ale język, jakim opisują te wydarzenia niektóre katolickie media, jest po prostu obrzydliwy. Wiadomo, niby piszemy o wszystkim, niby potępiamy, ale przy okazji przemycamy informację, że to tak naprawdę całe społeczeństwo jest winne, i prawnicy, i prasa, że to odkryła, a w ogóle to wszystko dlatego, że Kościół broni wartości chrześcijańskich, więc każdy chce mu dogryźć.

W innym artykule na tym samym portalu dodatkowo napisano:

W sąsiedniej Wielkiej Brytanii też krzywdzono dzieci. Od 1618 roku 150 tysięcy z nich – jak podaje The Canadian Press – wysłano do byłych brytyjskich kolonii. Do Australii, Kanady. Nie były to tylko sieroty, ale czasem dzieci z biednych rodzin. Za oceanem miały znaleźć lepsze życie. Na miejscu okazywało się, że często były wykorzystywane.
Za krzywdy wyrządzone dzieciom przeprosiła Australia, zamierza – w przyszłym roku – przeprosić Wielka Brytania, ale nikogo nie zamierza przepraszać Kanada, do której – wedle danych podanych przez The Canadian Press – trafiło aż 100 tysięcy dzieci. I co? Nie ma większego problemu.
Nie zamierzam ludzi Kościoła w Irlandii usprawiedliwiać. Warto jednak zauważyć, że nadużycia w irlandzkich placówkach wychowawczych wobec dzieci były elementem dawnej mentalności – dziś już podobno niezrozumiałej  – kiedy z opinią dzieci nikt się specjalnie nie liczył.
Jak byśmy z dzisiejszej perspektywy tamtego podejścia nie oceniali trzeba pamiętać, że Irlandia nie była wyspą skazańców na morzu dziecięcej szczęśliwości. Kilkadziesiąt lat temu o czymś takim jak prawa dzieci po prostu nie mówiono.

Nie no, pewnie, w latach dziewiędziesiątych, które były oczywiście w taaak zamierzchłej przeszłości, także obowiązywała ta tajemnicza dawna mentalność, nakazująca krzywdzić dzieci? Ciekawe.

I jeszcze jedno: Irlandia dziś bije się w piersi. Kanadyjczycy uważają, że nie ma problemu. Zapewne byłby to ciekawy przyczynek do dyskusji na temat win prawdziwych, urojonych, dobrego samopoczucia i i pokazywania palcem innych. Ale to już zostawmy na inna okazję.

A u was Murzynów też bili, no nie? Może by tak pomyśleć i pod swoim adresem wystosować tę mądrą sugestię, że nie należy palcem wskazywać na innych, tylko przyjąć na klatę rzeczywistość. Bez idiotycznych usprawiedliwień i oglądania się na kogoś tam?

Swoją drogą irytuje mnie pisanie ogólnie i całościowo o „Kościele” w tego typu artykułach. To sugeruje, że cały Kościół był i jest w tej samej sytuacji. A nie przyszło przypadkiem nikomu do głowy, że część z tych pokrzywdzonych dzieciaków być może także była katolikami, np. w Irlandii? (oczywiście to, czy byli czy też nie, w żaden sposób nie zmienia kwalifikacji czynu). W związku z tym oni także byli i są – jeśli nadal chcą – Kościołem. Bo Kościół to nie tylko duchowni. I w opisywanej sytuacji to nie cały „Kościół” był winny, tylko wiele konkretnych osób – hierarchowie, duchowni, niektórzy wysoko postawieni zwłaszcza. I to nie prasa i prawnicy atakowali i atakują, jak zdają się sugerować te artykuły, tylko bandyci w sutannach zaatakowali tenże Kościół już dawno temu.