moja Ameryka i inne kraje, okołonaukowo

Wracać czy nie wracać, czyli o nauce tu i tam

Co jakiś czas przychodzi mi do głowy myśl – wracać, czy nie wracać? Czekam na ogół wówczas aż mi przejdzie, ale ostatnio jakoś ta kwestia pojawia się coraz częściej.

Naukowcy wracają do Polski. Podobno. Niektórzy. Przestałam już dawno temu podziwiać ich za to, że im się chce. Kiedyś, na wydziale, na którym studiowałam, mówiło się często o pewnym panu, który jakoby porzucił swą wspaniale zapowiadającą się karierę na Zachodzie i wrócił pracować do kraju. Wówczas myślałam tak, jak niedawno wypominające mi pracę na rzecz amerykańskiej nauki osoby – że będzie pracował na rzecz polskiej, że patriota, że chwała mu za to. Teraz wiem, że człowiek pracuje dla siebie głównie, zwłaszcza w tym zawodzie, a przy okazji przysparza jakiejś tam chwały swojemu miejscu pracy. Za którą to chwałę miejsce to powinno być mu zresztą wdzięczne. I to szczególnie w tym zawodzie, bo w sumie wszystko jedno, gdzie pracuję, jeśli uda mi się odkryć coś ciekawego. Dziwię się więc tym, którzy wracają. Nie mówię tu oczywiscie o zobowiązaniach czy przyczynach prywatnych, które kiedyś tam każdego być może dopadną – ale wyłącznie o zawodowych. Dziwię się ludziom, że im się chce użerać z tym wszystkim, co jest w Polsce, a co miałam okazję przez parę dobrych lat oglądać. Dziwię się nawet profesorowi Karpińskiemu, choć mam wrażenie, że za jego powrotem stoją jeszcze jakieś inne kwestie – te z gatunku: ja im teraz pokażę. Karpiński ma jednak dość łatwo, zawsze może wrócić na Zachód, bo wszędzie przyjmą go z pocałowaniem ręki. Zastanawiałam sie tylko, bo Gazeta tak smacznie opisywała, ile to pieniędzy on dostanie – co z innymi pieniędzmi? Nie tymi do ręki, tylko z tymi na badania, na sprzęt, na odczynniki? W tej dziedzinie wszystko jest okropnie drogie. A bez tego wszystkiego nie da sie ruszyć z miejsca. To znaczy – da się, ale za cenę publikacji w marniutkich czasopismach, jeśli w ogóle. Bez tych pieniędzy nie da się dogonić nauki w Europie Zachodniej, czy w Stanach zwłaszcza. Dobrze, że wspomina się o stypendiach dla szefów, czy, jeszcze milej, dla pracownikow, ale w naukach biologicznych to jest nic, zero, nawet nie kropla w morzu.

Nie mam recept na uzdrowienie polskiej nauki. Te recepty interesowały mnie – kiedyś. A potem doszłam do wniosku, że szkoda czasu na czekanie, aż naukę tę uda się w końcu uzdrowić. Mogę sobie ją za to pooceniać i poporównywać z tym, co mam na co dzień w USA. Polska nauka ma dwa zasadnicze problemy (przy czym piszę o tym, co było i jest mi bliskie, czyli naukach biologiczno-medycznych). Pierwszy to pieniądze. Tak, jak pisałam powyżej – brak dużych pieniędzy na badania. I to na badania podstawowe, bo drażniące jest, jak jeden z drugim specjalista nieustannie wspomina o patentach i wdrożeniach. Patenty są ważne, owszem, ale ogromna większosć tego, co posuwa nauki biologiczne do przodu, to basic science. Domyślam się oczywiście, że tacy sponsorzy, jak Gatesowie chętnie widzieliby jakieś zastosowanie tego, co się robi za ich kasę. Nie są oni jednak głupi i wiedzą, że jest to wyjątek raczej, niż norma.

A drugi problem nauki w Polsce to jakiś dziwaczny do niej stosunek. Taki, jakby to była wiedza jakaś tajemna, a młodych naukowców środowisko musi w pewien sposób namaścić, żeby byli godnymi uprawiać ten zawód. Najlepiej  na kolanach przed namaszczającymi. A tych namaszczających profesorów traktuje się, albo raczej sami się traktują, jak półbogów co najmniej. Dlatego też skostniałe środowiska profesorskie trzymają się tak uparcie habilitacji. Nie chodzi o jakiś dodatkowy stopień w rozwoju, nie chodzi o sprawdzenie się delikwenta – chodzi o to cudaczne namaszczenie. Albo też dlatego uczelnie medyczne nie chciały stać się częściami uniwersytetów, bo to przecież obniżyłoby znaczenie i rangę profesorów-medyków. Tymczasem w normalnie pojmowanej nauce zasadniczą kwestią jest po prostu praca. Trzeba, owszem, reprezentować pewien poziom – i doktorat jest tu wystarczającym (na ogół) wskaźnikiem – a potem wszyscy są w zasadzie równi. Traktowani porządnie i z szacunkiem, bo w końcu każdy ciężko pracuje na swoim odcinku. I nieważne, czy danego odkrycia dokona profesor czy doktorant w moim labie (to znaczy – ważne dla tej konkretnej osoby, a nie dlatego, że ma albo nie ma jakiegoś tytułu). I jedno i drugie jest sukcesem. I liczy się fakt, że mamy odkrycie, które możemy opublikować.

Poza tymi głównymi dwoma problemami, reszta jest w dużym stopniu powszechna tu i tam. Wykorzystywanie młodych pracowników? Spotyka się jak najbardziej. Biurokracja?- dopiero ktoś, kto pracuje na uczelni w Stanach wie, co to jest biurokracja. Podobno typowo polskie kopanie dołków pod sobą nawzajem, unikanie odpowiedzialności, czy branie wszystkich uwag osobiście? – wcale nie jest takie typowo polskie. Brak konkurencyjności i rywalizacji – owszem, to jest ważny problem. Ale myślę, że po tych paru latach spędzonych tutaj widzę go chyba trochę inaczej, niż przedtem. Rywalizacja jest obecna w nauce, ale nie jest tak bezwzględna, jak to by się niektórym wydawało. W dużym stopniu dotyczy całych laboratoriów, które konkurują, bo robią to samo. Publish or perish obowiązuje, to fakt, ale nikt nikogo nie wywala z pracy natychmiast, nawet jeśli osoba ta nie opublikowała czegoś w danym roku albo nawet przez dwa lata. A poza tym, znowu, dotyczy to głównie labów pracujących nad rzeczami „modnymi” w danej chwili. Jeśli jednak kogoś nie interesuje wyścig szczurów i ciągłe udowadnianie, że się jest świetnym, można wybrać sobie miejsce spokojniejsze – takie, w którym Nobla się raczej nie dostanie, ale naukę robi się na przyzwoitym poziomie. Czasem myślę, że to ciągłe opowiadanie o rywalizacji, o koszmarnej presji, o wyścigach w nauce chociażby amerykańskiej służy w Polsce wyłącznie nastraszeniu i zniechęceniu potencjalnych kandydatów do wyjazdu.

DSCF90471

Przy tym zastanawianiu się nad przyszłością i w ogóle, złapałam się na tym, że symbolem nauki amerykańskiej stało się dla mnie ostatnio to urządzonko na zdjęciu powyżej :-) . Jest to Pipet-aid, czyli coś, w co wkłada się pipetę, żeby tą pipetą do upojenia przelewać z pustego w próżne. Normalnie nie używamy takich fancy, przezroczystych, z widocznymi wszystkimi flakami, tylko normalnych, w podobnym kształcie. Ten na zdjęciu jednak, oprócz tego, że ładniutki, ma też zasadniczą zaletę – mniej męczy się przy nim ręka. Jest poręczniejszy, łatwiejszy w operowaniu, lżej naciska się guziczki, poza tym działa w dużym stopniu automatycznie. A symbolem stał się dla mnie, bo od dłuższego czasu boli mnie prawa ręka właśnie (nadmiar pracy stanowczo szkodzi :-) ). Ostatnio ból ten stał się na tyle dokuczliwy, że zaczęłam marudzić, że trudno mi w ogóle pracować w laboratorium. Przejął się tym szef, przejęła się nasza lab manager. Znalazłam informację, że jakaś firma robi takie cudo, co to nie męczy przy pracy. Nie było problemów z zamówieniem, mimo, że ten Pipet-aid jest droższy niż ten, który już mam. Nie było ważne, że muszą być do niego kupione dodatki, oraz co najważniejsze (i najdroższe) – odpowiednie pipety, bo nie wszystkie chcą z nim współpracować. (Jakoś dziwnie jest tak, że te droższe chcą, a te tańsze nie.) W tej chwili mam moją nową zabawkę, a w magazynie stoi duże pudło z moim imieniem, w którym ma nie zabraknąć pipet do mojego wyłącznie użytku – lab manager zadba o to.

Kiedy zgłosiłam problem, nie usłyszałam, że za drogo. Że niepotrzebnie. Że jestem tylko jednym z wielu pracowników, więc mam pracować jak inni. Że być może zaraz opuszczę ten przybytek wiedzy, więc szkoda czasu i pieniędzy. Nie usłyszałam o fanaberiach. Że przesadzam. Że przyjechałam do Stanów pracować, a nie się nad sobą użalać. Nie usłyszałam wreszcie, że skoro nie umiem dać sobie z czymś rady, to znaczy że się po prostu nie nadaję – tak jak, obawiam się, usłyszałabym w niejednym miejscu w Polsce. Natomiast dzięki temu drobiazgowi – mojej nowej pracowej zabawce nauka amerykańska dopieściła mnie. Pokazując, że obce są jej w dużym stopniu te dwa problemy, które widzę wyraźnie w nauce polskiej – problem finansowy i problem z traktowaniem pracowników normalnie, czyli bez głupawych namaszczań, a jednocześnie z szacunkiem i odpowiednio do ich potrzeb.

6 myśli w temacie “Wracać czy nie wracać, czyli o nauce tu i tam”

  1. Dzięki za przybliżenie arkanów Twojej sztuki, przeczytałam z ogromną ciekawością. Kiedy zaczęłam w Stanach swoją pierwszą „prawdziwą” pracę po magistrze, byłam w ciężkim szoku, że firma dbała o szczegóły ergonomiczne. Kogoś bolał nadgarstek, wymienili mu klawiaturę i podstawkę, wystarczyło powiedzieć, że się ma problem taki a taki. Bardzo byłam tym zdziwiona, ale jak mnie to podniosło na duchu :).

  2. Taaaa… namaszczenia….
    kiedys dawno temu moglam pracowac jako asystent w katedrze mojego promotora. Po napatrzeniu sie jak to wyglada, od srodka, odechcialo mi sie do konca zycia.
    Plus, koniecznosc posiadania drugiej pracy, bo z pensji asystenckiej NIJAK nie daloby sie utrzymac…

  3. Aneta – mnie też to bardzo podnosiło i podnosi na duchu.
    Futrzak – no właśnie, odechciewa się, jak się człowiek na to napatrzy. Bo akurat pensja asystencka nie była dla mnie problemem.

  4. sporothrix: no to mialas dobrze, bo dla mnie to byl problem, tak jak napisalam, musialabym miec dodatkowa prace.
    Na wynajem nie byloby mnie stac, a glupi pokoj w hotelu asystenta (najtansza opcja, z wspolnym kiblem, kuchnia i prysznicami na korytarzu dla calego pietra) w Lublinie byl rarytasem – trzeba bylo czekac w dlugiej kolejce, dobrze ponad rok…

  5. Futrzak – rzeczywiście, wygląda, że niełatwo Ci było. I innym osobom tam w Lublinie, jak sądzę. Moje doświadczenia są po prostu trochę inne.

  6. Akurat Gates to nie jest dobry przykład :) – w mojej działce – matematyce – daje całkiem sporo pieniędzy na badania, nie wymagając ich bezpośredniego zastosowania. Tyle, że żeby w ogóle liczyć na stypendia, trzeba mieć już niezły dorobek i pracować w dziedzinach choć trochę związanych z zastosowaniem matematyki.

Dodaj komentarz